ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (233) / 2013

Piotr Przytuła,

FANTASTYKA ZAANGAŻOWANA, CZYLI BLOMKAMP NA DRODZE DO ELIZJUM

A A A
Zgodnie z niepisaną zasadą widowisk spod znaku fantastyki naukowej, nie ma dla sukcesu dzieła większego zagrożenia niż wysoki budżet. Regułę tę zdaje się potwierdzać przykład goszczącego na ekranach kin już od paru tygodni „Elizjum” w reżyserii Neilla Blomkampa.  Po niezwykłym (zarówno w kontekście sukcesu artystycznego, jak i niskich kosztów produkcji) debiucie, „Dystrykcie 9”, reżyser zyskał dla swojego kolejnego filmu ponadstumilionowy budżet. Jak jednak powszechnie wiadomo, hollywoodzka machina nie jest bezinteresowna i w zamian za finansowe wsparcie (i oczywiście w celu zwiększenia wpływów kasowych) „oczekuje” od reżysera ustępstw, często niewiele mających wspólnego z jego pierwotną wizją artystyczną. W efekcie coś, co miało być intelektualną ucztą ubraną w zgrabną metaforę w fantastycznonaukowym sosie, okazało się nieco naiwną i zbyt może jednoznaczną opowieścią o prostych dychotomiach, którą z trudem potraktować można jako coś więcej niż kolejny letni blockbuster.

Przyczyna zaistniałego stanu rzeczy ma podłoże w dwóch, jakże paradoksalnych w kontekście reżyserskiej kariery Blomkampa, kwestiach. Pierwsza to wychwalana przez krytyków młodość filmowca, która w tym wypadku okazała się bronią obosieczną. Z jednej strony wyposażyła ona reżysera w krytyczne podejście do gatunku, co pozwoliło niejako odświeżyć lub też w ogóle zrekonstruować skostniałą konwencję fantastyki socjologicznej. Blomkamp dokonał tego poprzez odwołanie do symbolicznego ujęcia tematu i zastosowanie nowatorskiej formy, opartej na niebanalnym podejściu do wizualnej warstwy filmu, której nie powstydziłby się sam Ridley Scott czy James Cameron. Z drugiej strony, ta sama młodość i lotność wiązały się z brakiem doświadczenia w kwestii forsowania swych pomysłów czy może bardziej kreowania własnego wizerunku – ktoś przecież mógłby powiedzieć, że gdyby nie Peter Jackson, nie byłoby Blomkampa, mimo iż wyeksponowanie na plakacie „Dystryktu 9” nazwiska reżysera „Władcy Pierścieni” nie jest ani słuszne, ani sprawiedliwe.

Wydaje się, że również w przypadku „Elizjum” reżyser nie ustrzegł się błędów w zmaganiach z włodarzami hollywoodzkich studiów filmowych. Jednak kwestia ta schodzi na dalszy plan, bo drugim powodem niedosytu po obejrzeniu filmu i zarazem, być może, jedyną jego wadą (choć stosowniejsze byłoby użycie słowa: przekleństwem) jest… chronologiczne następstwo po nietuzinkowym „Dystrykcie 9”. Jakkolwiek absurdalny wyda się ten argument, trudno zaprzeczyć, że niemal natychmiast po seansie automatycznie wikłamy nowe dzieło w niebezpieczną dlań sieć porównań, a to do innych utworów tego samego reżysera, a to z kolei do adekwatnych tekstów gatunku. Znakomita prasa „Dystryktu” w równym stopniu pomogła więc, co zaszkodziła „Elizjum” – rozbudziła oczekiwania, którym Blomkamp nie podołał. A może wcale tego nie planował?

Jak już wspomniałem, oba filmy południowoafrykańskiego reżysera włączyć można w poczet fantastyki socjologicznej, dla której statystyka z pewnością łaskawa nie jest. Święcąca tryumfy w czasach zimnej wojny odmiana science fiction dzisiaj pojawia się na ekranach sporadycznie. Pulsujące pod powierzchnią wartkiego nurtu hollywoodzkich superprodukcji, noszące raczej znamiona niezależnych produkcji, filmy takie jak „Ludzkie dzieci” Alfonso Cuaróna czy „Moon” Duncana Jonesa dwa lub trzy razy w roku nieśmiało „przebijają” przez ekranizacje bohaterskich komiksów, wizje apokalipsy czy kolejne sequele i prequele dochodowych serii.

Właśnie rozważania natury społecznej i antropologicznej uczynił Blomkamp głównym składnikiem przepisu na znakomite widowisko science fiction. „Elizjum” jednak pozbawione jest niejednoznaczności swojego poprzednika. Podczas gdy „Dystrykt 9” w sposób niezwykle sugestywny i trafny ewokował uniwersalne właściwości gatunku ludzkiego, takie jak chęć dominacji za wszelką cenę, oraz ponadczasową i ponadnarodową potrzebę podporządkowania sobie słabszego, w „Elizjum” reżyser dopuszcza się karygodnych uproszczeń, serwując bipolarny obraz świata, pozbawiony odcieni szarości, za które tak bardzo ceniony jest jego kinowy debiut.

Zamysł uczynienia osią filmu futurystycznej transpozycji kwestii nielegalnej imigracji z Meksyku do USA, choć chwalebny i bardzo interesujący, zepsuty został przez jednoznaczny podział na poszkodowanych „dobrych” Ziemian, cierpiących w wyniku skażenia i przeludnienia Niebieskiej Planety, i mieszkańców kosmicznego miasta przyszłości, tytułowego Elizjum, zaciekle bronionego przez bezwzględną Panią Sekretarz Obrony Delacourt i jej poplecznika Krugera. Nie chodzi tutaj o aż nadto czytelną metaforę stosunków społecznych panujących wokół południowej granicy Stanów Zjednoczonych – wydaje się, że właśnie taka ma ona być, aby spełnić swoją funkcję. Chodzi natomiast o to, że godne podziwu zaangażowanie Blomkampa w problem gospodarczych nierówności przysłania moralnie wątpliwe przyzwolenie na zwalczanie ich sposobami nielegalnymi i często brutalnymi. Na Elizjum nikt nie choruje, a jeśli już ktoś taki się zdarzy, nowoczesne kapsuły medyczne wnet uleczą wszelkie jego schorzenia (problemu nie stanowią tutaj komórki rakowe czy całkowita rekonstrukcja twarzy doszczętnie zniszczonej w wyniku bezpośredniego wybuchu granatu – swoją drogą, takiej sceny fani fantastyki dotąd nie widzieli). Zrozumiałe są więc radykalne działania pozbawionych medycznej opieki mieszkańców Ziemi – w końcu pomoc lekarska gwarantowana jest konstytucyjnie. Zresztą tak jak prawo własności… I tu zaczyna się problem. Kto daje Ziemianom prawo pogwałcenia własności bogatych obywateli orbitalnego habitatu? Skoro Elizjum to symbol zachodniego dobrobytu, to czy w związku z tym my sami chcielibyśmy, aby nasz dostatni świat i bezpieczeństwo naszych dzieci zostało zagrożone? Pytań tych Blomkamp zdaje się nie zauważać, tkwiąc w przekonaniu, że działania głównego bohatera, Maksa, są jedyną słuszną i etyczną postawą.

Przywołana postać to typ niepokornego wybrańca z kryminalną przeszłością, który jest w stanie uratować ludzkość (dosłownie). Reżyser zadbał o to, aby motywy skłaniające go do wyprawy na Elizjum były, przynajmniej na początku, przekonujące – do pewnego momentu kieruje się on jedynie własnym dobrem: umiera od napromieniowania, musi więc dostać się do kapsuły medycznej. Dopiero w sztampowej końcówce filmu, niczym Bruce Willis w „Armageddonie” (porównanie nie jest przypadkowe, gdyż Max wypowiada niemal identyczną kwestię co Harry Stamper przed unicestwieniem zbliżającej się do Ziemi asteroidy), poświęca się dla dobra wszystkich mieszkańców wysłużonej planety. Mamy więc bohatera z „ludu”, który ulega przemianie i przywraca światu porządek.

Szczegółowe opisywanie postaci występujących w filmie prowadzi na manowce – rys charakterologiczny bohaterów został bowiem zredukowany do minimum, co w przypadku „Elizjum” niezupełnie jest wadą, bo liczy się tu pewna idea. Nie znaczy to jednak, że niektóre persony nie domagają się poświęcenia im większej uwagi. Blomkamp nieco zmarnował potencjał tkwiący w postaciach Minister Obrony Elizjum (w tej roli Jodie Foster) i najemnika Krugera. Ta pierwsza, przerysowana do granic możliwości, sztywna niczym droid, nie budzi większych emocji i z pewnością nie wejdzie do kanonu despotycznych czarnych charakterów, których tak bardzo ostatnio kochamy. Natomiast grany przez Sharlto Copleya Kruger, zamiast przerażać emocjonalną niestabilnością, ociera się o śmieszność.

Średni poziom aktorskiej gry rekompensuje sprawnie prowadzona akcja. Blomkamp udowodnił, że jak mało kto potrafi budować atmosferę szaleńczego wyścigu z czasem, która zadowoli nawet najbardziej żądnego mocnych wrażeń odbiorcę. Rozedrgana kamera (znak rozpoznawczy młodego reżysera) jeszcze bardziej „podkręca” tempo, pozwalając jednak widzowi na w miarę swobodne rejestrowanie wszystkiego, co dzieje się na ekranie.

Tym, co sprawia, że „Elizjum” „zagnieżdża” się w głowie kinomana niczym dane, które bohaterowie filmu przenoszą we własnych mózgach, jest niezrównana oprawa wizualna widowiska. Zdobyte przez twórcę w branży reklamowej umiejętności zaprocentowały na wielkim ekranie hiperrealistycznymi, zniewalającymi szczegółami lokacji i pojazdów. System łączenia efektów naturalnych i generowanych komputerowo ociera się w „Elizjum” o perfekcję. Rodzaje broni używanej w filmowym uniwersum przywodzą na myśl najlepsze dokonania science fiction, często jednak je przewyższając i wyznaczając nowe standardy. Nie dziwią też pomysły zaczerpnięte z chyba ulubionej gry komputerowej Blomkampa, „Halo” – młody reżyser doskonale wie, czego pragną fani, bo sam jest jednym z nich. Stąd niezwykła lekkość w wymyślaniu nietypowych gadżetów.

Wielbiciel fantastyki naukowej pokocha „Elizjum” także za jego cyberpunkowy rodowód. Poprzez charakterystyczne dla tego nurtu motywy, takie jak: protetyczne ulepszenie ciała za pomocą egzoszkieletu, możliwość przenoszenia bajtów danych w komórkach mózgowych czy transfer ludzkiej aktywności do sieci, Blomkamp manifestacyjnie przypomina, że cyberpunk wciąż żyje i doskonale sprawdza się jako lustro odbijające kondycję współczesnego człowieka. Wykorzystanie tej konwencji ma w „Elizjum” jeszcze jedno zadanie: wyartykułować przekonanie o niemal boskim znaczeniu informacji, wobec której niczym jest moc ludzkiego ciała i ducha.

„Elizjum” Neilla Blomkampa to film udany i zapadający w pamięć nie tylko ze względu na zapierającą dech formę. Mimo drobnych potknięć obsadowych i apoteozy prostej moralności w duchu amerykańskim obraz broni się świetnym, sprawdzonym przy okazji „Dystryktu 9”, pomysłem i ani na chwilę nie zwalniającym tempem akcji. „Elizjum” ogląda się z przeświadczeniem, że dzieło to powstało jako wynik reżyserskiej pasji i nieposkromionej inwencji. Pozytywnego odbioru nie zakłócają wymuszone przez producentów cukierkowe, skąpane w miękkim świetle retrospekcje, przywodzące na myśl letnie produkcje familijne. Trzeba pamiętać, że to dopiero drugi film Blomkampa i nauka na błędach jest ciągle jego świętym przywilejem. Zamieszanie, jakiego dokonał w najnowszej kinematografii fantastycznonaukowej, pozwala mi ze spokojem patrzeć na rozwój jego kariery. Jeśli kondycję współczesnego science fiction budować będą twórcy tego typu, to z pewnością jesteśmy świadkami powstawania nowego kanonu.
„Elizjum” („Elysium”). Reżyseria i scenariusz: Neill Blomkamp. Obsada: Matt Damon, Jodie Foster, Sharlto Copley, Alice Braga i in. Gatunek: film akcji / science fiction. Produkcja: USA 2013, 109 min.