ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (236) / 2013

Sebastian Pytel,

W LABIRYNCIE

A A A
Gatunkową zmienność filmu Denisa Villeneuve’a można rozpatrywać już na poziomie różnic oryginalnego i polskiego tytułu. Angielskie „Prisoners” oznacza więźniów i przez wzgląd na fakt, że miejscem akcji nie jest ośrodek penitencjarny, kieruje uwagę w stronę dramatu psychologicznego. Polski „Labirynt” z kolei niesie obietnicę mrocznej łamigłówki, tak charakterystycznej dla thrillera. Sam film z czasem okazuje się wypadkową tych domniemań, sinusoidą autentyzmu i umowności, których celem jest wywołanie w widzu głębokich emocji i podskórnego napięcia. Warto przypomnieć, że poprzednie dzieło Kanadyjczyka, wybitne „Pogorzelisko” (nagrodzone m.in. w Wenecji, Warszawie czy Toronto, nominowane do Oscara), również rozgrywało się na styku tych dwóch konwencji, subtelnie związanych w monolit. Reżyserska biegłość i wyjątkowa wrażliwość Villeneuve’a pozwoliły uprawdopodobnić nieprawdopodobne, zawrzeć bezsens wojny domowej w tragedii jednej rodziny, odsłanianej w toku prywatnego śledztwa jej potomków. „Pogorzelisko” było świadectwem maestrii w sztuce panowania nad poszczególnymi wątkami i operowania tajemnicą – konsekwencja i samodyscyplina uchroniły ryzykowny finał przed zarzutami konceptualizmu.

Strategia opracowana na potrzeby „Labiryntu” jest z grubsza ta sama. Punkt wyjścia stanowi, zdawałoby się, prosta historia, która z czasem ulega rozwarstwieniu, pełne wyjaśnienie znajdując w wyznaniu jednej z postaci, tuż przed pojawieniem się napisów końcowych. Przewidywalność, która jest skazą wielu współczesnych produkcji, u Villeneuve’a nie ma racji bytu. Już pierwsze kadry naznaczone są czającym się złem, nieznanego jeszcze pochodzenia. „Módl się o najlepsze, bądź gotów na najgorsze” – udziela ojcowskiej rady Dover (Hugh Jackman), tłumacząc tym samym znany mu porządek świata doczesnego. To, co najgorsze, przychodzi niepostrzeżenie, podczas chwili nieuwagi, momentu rozproszenia. W trakcie spokojnego biesiadowania z okazji Święta Dziękczynienia wspomniany Dover wraz z żoną (Maria Bello), dziećmi i zaprzyjaźnioną rodziną Birchów (Terrence Howard i Viola Davis), rozmawiają, żartują, odpoczywają. Najmłodsze latorośle obydwu małżeństw, kilkuletnie dziewczynki, bawią się przed domem pod opieką starszego rodzeństwa. Nagle znikają. Dorośli sądzą, że wciąż są one pod nadzorem nastolatków – ci natomiast tkwią w przekonaniu, że dziewczynki wróciły już do rodziców. W początkowo racjonalne poszukiwania stopniowo wkradają się strach i panika, podsycone pozornie nieistotnym elementem zabawy wokół starego campera. I tu pojawia się pierwsze zaskoczenie – właściciel pojazdu, lekko upośledzony Alex (Paul Dano), niemal natychmiast zostaje zatrzymany przez detektywa Lokiego (Jake Gyllenhaal). Jednak w samochodzie podejrzanego po dzieciach nie ma nawet śladu, a godziny przesłuchań nie dostarczają żadnych poszlak.

Scenariusz Aarona Guzikowskiego zawiera jeszcze kilka niespodzianek ze wspomnianą na wstępie zmianą tonacji włącznie. Koherentny w założeniu miał być posępny klimat amerykańskiej prowincji, z pietyzmem kreowany przez Rogera Deakinsa. Kamera już od pierwszego ujęcia ustawiana jest pod takim kątem, by wytrącić widza z bezpiecznej oddali kinowego fotela – wygląda zza czyichś pleców lub osiada w półdystansie, w zasadzie nie oddalając się w szerokie plany. W okalających przedmieścia Pensylwanii górach nie pooddychamy świeżym powietrzem, nie zaznamy uroków przyrody – przestrzeń, w której żyją tamtejsi ludzie, wydaje się zawłaszczona, a smutek wszechobecny. Miasteczko (na wzór Twin Peaks) kryje w sobie wiele tajemnic; porwanie małych dziewczynek nie jest jego największym grzechem. Im dłużej trwa śledztwo, tym więcej osób znajduje się w jego kręgu, a niewinność niejednokrotnie przeradza się w winę.

Wewnętrzny świat amerykańskiej prowincji widziany oczami Davida Lyncha i Marka Frosta, oprócz porastającego go mroku i skrywanych w nim demonów, zawierał dziwaczne, nierzadko surrealistyczne poczucie humoru, lokujące „Miasteczko Twin Peaks” gdzieś na obrzeżach jawy i snu. W perspektywie powyższego stwierdzenia może dziwić fakt, że Villeneuve i Guzikowski starają się wejść do tego samego lasu, zderzając powagę sytuacji z niepowagą konwersacji i na odwrót. Za przykład niech posłuży czerwony gwizdek, który niczym pistolet u Czechowa musi… zagwizdać w kulminacyjnej scenie – na tyle jednak (niezamierzenie) śmiesznej, że zamiast zaskoczenia na twarzy pozostaje wyraz konsternacji. Analogicznie rzecz ma się w chwili, gdy detektyw Loki udaje się do domu potencjalnego porywacza, przed wejściem serwując kilka żartów.

Takich osobliwych rozwiązań jest więcej, a ich cel nie wydaje się do końca jasny, gdyż ani nie obniżają one szali pesymizmu, ani nie sprawdzają się jako ekwiwalent czarnego humoru charakterystycznego dla kina noir. Ostatnia partia „Labiryntu” to dla odmiany ucieczka do przodu, wprost w ramiona konwencji i pokrętnej, quasi-metafizycznej filozofii z wykładnią wybrzmiewającą echem serii „Piła”. Wraca więc paradoks gatunkowy – brać to serio czy (jak u Lyncha i Frosta) gdzieś pomiędzy? Odpowiedź przynosi wspólna zasada dobrego thrillera i dramatu: przynajmniej jedno pytanie musi pozostać otwarte.
„Labirynt” („Prisoners”). Reżyseria: Denis Villeneuve. Scenariusz: Aaron Guzikowski. Obsada: Hugh Jackman, Maria Bello, Jake Gyllenhaal, Viola Davis, Terrence Howard i in. Gatunek: dramat / thriller. Produkcja: USA 2013, 146 min.