ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (238) / 2013

Aleksandra Więcek-Gigla,

SŁODKO-GORZKI

A A A
„Rumunia - państwo w południowo-wschodniej części Europy. Graniczy z Węgrami i Serbią na zachodzie, Bułgarią na południu wzdłuż Dunaju oraz Ukrainą i Mołdawią na północy. Kraj ma także dostęp do Morza Czarnego. Stolicą oraz największym miastem Rumunii jest Bukareszt”. Oto, co wyświetla się w odpowiedzi na hasło „Rumunia” w najpopularniejszej internetowej encyklopedii. Chociaż kraj ten jest coraz chętniej eksplorowany, głównie przez motocyklistów, którzy swoją Mekkę widzą w Transalpinie i Transfogarskiej, Rumunia wciąż jest dla Polaków tajemnicza, niemalże egzotyczna.

Niedawno wydawnictwo Czarne opublikowało kolejną książkę z serii „Sulina”, mianowicie reporterski debiut Małgorzaty Rejmer – „Bukareszt. Kurz i krew”. Młoda autorka najpierw przywiozła stamtąd bagaż doświadczeń, by teraz, jesienną porą zabrać czytelników w podróż do serca Rumunii. Kilka uwag wstępnych dla osób, które wykupiły bilety. Otóż po pierwsze, nasza wycieczka będzie miała u boku świetnego przewodnika – pierwszoosobowa narracja sprawi, że nie przeoczymy żadnego wartego zobaczenia aspektu życia Bukaresztańczyków. Język Rejmer zasługuje na osobne rozpatrzenie, ponieważ nie jest on jednolity, przeciwnie – zmienny jak kameleon, w zależności od tematu wypowiedzi. Ale o tym później.  Po drugie,

w wycieczce powinny wziąć udział osoby dorosłe, ze względu na ryzyko powstania trwałych deformacji światopoglądowych, a także z uwagi na brutalność niektórych widoków.

Po trzecie, na spacer po Bukareszcie szczególnie zaproszone są osoby nieposiadające zacięcia historycznego, ponieważ przewodniczka nie przywiązuje wagi do dat, istotniejsze są przypisane im wydarzenia i ich konsekwencje. Po czwarte, podróżni cierpiący na kynofobię powinni zaopatrzyć się w leki łagodzące objawy. Wszyscy gotowi? No to w drogę.

Struktura książki nawiązuje do niedawno recenzowanego przeze mnie „Czarnobyla” Francesca M. Cataluccia, ponieważ opowieść ciągnie się przez wieki, ukazując zmienność opisywanego regionu. Rejmer rozpoczyna od czasów współczesnych, by potem na chwilę przenieść czytelnika w wiek wpływów tureckich, zahaczyć o międzywojnie, lata II wojny światowej, aby na dłużej zatrzymać się przy komunizmie. Pisarka, co godne zauważenia,

nie rozwodzi się nad zamierzchłymi czasami z punktu widzenia własnego widzimisię. Niepodważalne fakty z przeszłości stanowią budulec, z którego autorka konstruuje okoliczności składające się na późniejsze, często tragiczne koleje losu. Jedną z najważniejszych kwestii podnoszonych na stronach „Bukaresztu” jest ciągłe dążenie Rumunii do Europy. Nie jest to jednak łatwe, bowiem to „kraj, który nie może iść za Europą ani nie może biec za Europą, lecz musi skakać w dal, by za nią nadążyć” (s. 132). Rozmaite były drogi równania do tzw. „reszty”: poprzez udzielanie poparcia mocarstwom, ochocze mordowanie Żydów, by zjednać sobie Hitlera, szukanie protekcji u państw aktualnie liczących się na scenie Starego Kontynentu. Bezskutecznie. Kiedy przychodzi pora na wielkiego demiurga Rumunii, autorka mistrzowsko łapie czytelnika w zasadzkę. Pojawia się chłopiec, trochę ubogi, trochę pokrzywdzony, ale za to czarujący, inteligentny i wyjątkowy. Zaczynamy go lubić, współczujemy mu i nawet zbieżność imion nie uruchamia czujników alarmowych. To majstersztyk – oto, jak niepostrzeżenie, powolnymi, systematycznymi krokami dochodzi na szczyt ktoś wyjątkowy. Ktoś, kto ma nadludzkie wyczucie smaku i wizje artystyczne, które przemienią Bukareszt w Paryż Południa. Ktoś, kto dalekowzrocznością nie zniża się do poziomu oczu ludzkich, zagubionych, pozbawionych dorobku, głodnych.

Najobszerniejszą część reportażu Rejmer poświęca czasom Ceauşescu. Nie jest to jednak wykład autorki, rumuński obraz komunizmu kształtuje się bowiem w oparciu o rozmowy

ze świadkami, z ludźmi, którzy doświadczyli grozy idei Ojca Narodu. Wypowiedzi różnych osób pozwalają zbudować szeroki obraz sytuacji, na przykład skutków wprowadzenia dekretu zakazującego stosowania antykoncepcji. Wstrząsające zdania strzelają czytelnikom w oczy. Podobnie dzieje się, jeśli chodzi o koszty poniesione przy budowie Domu Ludu. Otóż ów lud nie może uciec przed monstrualnym gmachem, widać go z każdego miejsca w Bukareszcie. Zewsząd wyłaniają się macki tej oślizgłej, zbroczonej krwią mieszkańców ośmiornicy, symbolu potęgi Rumunii. Skuteczna to była wizja, komunizm był bowiem wszechobecny, nawet we własnej sypialni człowiek nie czuł się bezpiecznie, bo Wielki Brat patrzył. Skojarzenie z „1984” Orwella wydaje się być trafne. Wielkie plany i zamiary, wielkie, zapierające dech w piersiach drapacze chmur, wielkie bloki z wielkiej płyty, wielkie fabryki, wielka Rumunia, a wśród tej wielkości najmniejsi i najmniej istotni Rumuni. Rumuni zalani betonem w fundamentach – nomen omen – Domu Ludu, Rumuni hodujący kury

na balkonach, Rumuni przemycający prezerwatywy jako podarunki dla znajomych, Rumuni wychowujący „dzieci z dekretu”, by budować nowe, potężne mocarstwo. Tytuł książki kieruje uwagę czytelnika wyłącznie ku stolicy, jednak to tylko pozorne wrażenie. Owszem, reportaż dotyczy Bukaresztu, ale Bukaresztu jako zwierciadła całego kraju. To, co działo się w sercu Rumunii, działo się również na obrzeżach, jeśli nie zwłaszcza na obrzeżach. Podobnie zresztą jest z relacjami poszczególnych mieszkańców – autorka rozmawia

z konkretnymi osobami, czasem wymienionymi z nazwiska, a czasem nie, z każdym indywidualnie. Powstaje ogrom maleńkich kropeczek, gdzie każdy punkcik oznacza jedną historię. Jednak gdyby przyjrzeć się powstałej mozaice z pewnej odległości, ujrzeć można Bukareszt właśnie, a za jego sprawą – Rumunię.

Jak się okazuje, niewiele lat po rewolucyjnym obaleniu komunizmu historia każdego człowieka tam żyjącego mogłaby stać się tematem książek i filmów. Czyjś mąż, czyjś syn, czyjaś cała rodzina, czyjś dom… Zawsze ktoś (lub coś) miał (lub miało) doświadczenia związane z nowym ustrojem. Nici życia bardzo wielu Rumunów splotły się kiedyś

z krwawym włóknem rządów Ceauşescu. Jednak nie sądźmy jednostronnie. Jak zawsze

w obliczu zagrożenia, jedni pokazują się z jak najlepszej strony, inni zaś – z jak najgorszej. Tabuny Rumunów zasilały zacne szeregi Securitate, do tego stopnia, że na dziewięciu cywilów przypadał jeden agent. Czego się nie robi, by przeżyć. Byli tacy, co robili to

z rozsądku, inni zaś uwierzyli w system. Język Rejmer w części „komunistycznej” jest porażająco dosadny, wyrachowany i grubo ciosany, bo relacje świadków były wyprane

z emocji. W tamtych czasach za emocje nie można było wykarmić rodziny.

A jak wygląda Rumunia dzisiaj? Dziś królują w niej żółte taksówki, watahy psów, a jeśli będziemy mieli dużo szczęścia i samozaparcia, może uda nam się dostać na grób Ojca Narodu. W opisie współczesnego Bukaresztu ujawnia się cała miłość autorki do tego miejsca. A miłość ta jest nietuzinkowa. To uczucie dojrzałe, które ubóstwia zalety, przy jednoczesnym przyjmowaniu wad, a nie wiadomo, czego jest więcej. Bukareszt XXI wieku jest różnorodny, nieco zrujnowany, a nieco wymuskany. Nieco bogaty i nieco ubogi. Nieco dumny z obalenia Ceauşescu, a jednocześnie zawstydzony faktem rozstrzelania jedynego człowieka, który miał pomysł na Rumunię. Bezwarunkowo urzeka bogactwem przysłów i powiedzeń, ukrytą rolą rozbudowanych i zdumiewających przekleństw, a także zabobonnością mieszkańców. Ostatni rozdział, w którym Rejmer chce opisać piękno Bukaresztu, nie jest jednoznaczny. Ale nie dlatego, że nie ma w nim nic do kochania, ale raczej dlatego, że każdy kocha w nim coś innego. A niektórzy nie lubią w nim nic i zdumieni stwierdzają: „Ty chyba zwariowałaś. Możesz mieszkać w całej Europie, a jesteś tutaj” (s. 266). Więc jak to w końcu jest z tym Bukaresztem? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy najpierw przeczytać książkę, a potem pojechać do Paryża Południa, by przekonać się na własnej skórze.

Znakomita książka, która może sprawić – i mam nadzieję, że sprawi, – że odczarujemy powoli niezbyt zachęcającą i uporczywie utrzymującą się wizję Rumunii.
Małgorzata Rejmer: „Bukareszt. Kurz i krew”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013 [seria: Sulina].