ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (242) / 2014

Emilia Konwerska,

DOKĄD IŚĆ?

A A A
Wkrótce po tym, jak Szerszeń zniknął z naszego domu,
odeszła też Mucha, nie wiadomo dokąd.
I z żabami z żabami też stało się nieszczęście.
Pewnie nie miały komu śpiewać.
Zachar Prilepin: „Czarna małpa”
Upalna Moskwa, zapach szczurzej śliny, rozmiękczony asfalt i mokre dłonie. Mokre czoło. Główny bohater porusza się niemożliwą do rozsupłania siecią metra, sam nie wie, dokąd dotrze, miasto podejmuje decyzje za niego; okazuje się, że w milionowej metropolii można wpaść na kogoś przypadkiem, przypadkiem znaleźć się w znajomej klatce, w jedynym mieszkaniu, w którym ktoś czeka. A może wcale nie czeka.

Zachar Prilepin w swojej ostatniej powieści „Czarna małpa” splata ze sobą niekończącą się ilość tematów, wątków i postaci, oddaje głos losowym bohaterom po to, żeby odebrać go w najbardziej fascynującym momencie. Nic nie jest tutaj przypadkowe, wszystko wykluwa się z nieokiełznanej, pulsującej narracji. Prilepin pisze tak, jakby zaczerpnął powietrza i zaczął wypluwać z siebie słowa, żeby powiedzieć wszystko naraz. „Ty suko, ja mam karabin Kałasznikowa, zmodernizowany, zaraz rozwalę ci łeb. Wynoś się i to szybko, liczę do trzynastu. Nie, do siedmiu, bo jeszcze byś uciekła” (s. 216) pisze Prilepin i nie zatrzymuje się ani na chwilę.

Główny bohater to moskiewski dziennikarz, wtajemniczony w sprawę, która staje się jego obsesją. W podziemiach jednego ze szpitali przetrzymywani są więźniowie polityczni i terroryści, mordercy, szaleńcy i dzieci. Temat okrucieństwa niedorostków to refren powieści, autor opowiada jedną, tę samą historię, która wydarzyła się w różnych miejscach i czasach. Historie bezlitosnego ataku przecinają akcję powieści, przenoszą ją do Afryki, do średniowiecza. Czas i miejsce nie mają znaczenia, zdaje się mówić autor. Młodzi i niewinni ludzie zawsze mają powody, żeby chcieć zniszczyć świat, który zaczynają rozumieć. Bardzo młodzi ludzie wymordowali całą klatkę w miejscowości Wielemir, w starożytnych Chinach to właśnie dzieci wykonywały najbardziej krwawe tortury, afrykańscy mali żołnierze marzą o tym, żeby Angelina została ich matką i podpalają całe wioski, dobrze się przy tym bawiąc. Każdy z tych przypadków jest zapisem buntu przeciwko zastanemu porządkowi, zerwaniem z najbardziej podstawowymi systemami wartości. Życie nie ma żadnego znaczenia, dlatego dzieci nie boją się śmierci, dlatego są najbardziej okrutnymi oprawcami. „Zabiłem swojego ojca, jadłem ludzkie mięso i jestem szczęśliwy” mówi jeden z bohaterów filmu „Chlew” Pasoliniego. Według Prilepina nikt nie jest tak zmobilizowany, żeby czynić zło, jak młodzi ludzie. Agresja jest w ich przypadku najbardziej bezpodstawna, a co za tym idzie najbardziej szczera. Zadawanie bólu innym jest tym radośniejsze, im bardziej pozbawione przyczyny i celu. W innym filmie Pasoliniego padają słowa, że prawdziwymi anarchistami są faszyści, okrutne dzieci opisane przez Prilepina stoją więc na straży anarchistycznej rewolucji. Boży gniew, atak na (tak zdemoralizowany przecież) świat musi być dla bohatera nienawidzącego społeczeństwa fascynujący.

Symboliczne zabicie ojca, który (we wszystkich opowieściach) utożsamia zepsucie i zwierzęcą seksualność, może być symbolicznym zerwaniem z tradycyjną męskością. „Żeby tak ktoś przyszedł i wszystkich nas pozabijał” mówi każda matka, która pojawia się u Prilepina. Autor z karnawałową radością opisuje sceny zbiorowych morderstw. „Słoń zaryczał i w obłędzie rzucił się z powrotem do miasta, tratując napotkanych ludzi, konie i muły. Stado dostrzegłszy drogę ucieczki ze żrącej chmury, runęło w ślad za nim. Leżący na ziemi łucznicy zostali natychmiast zmiażdżeni – żadna matka nie znalazłaby w tej krwawej masie ani jednego całego oka, kolana czy znamienia na łopatce, by móc rozpoznać syna. Prawie nikomu, kto znalazł się w zaułkach na drodze stada, nie udawało się uratować, i tylko kury, jakby nagle nauczyły się latać, wzbijały się nad pobielonymi karkami i nadpalonymi łbami, i przelatywały z grzbietu na grzbiet, dopóki nie spadły na ziemię z wywróconym kurzym okiem i pękniętym sercem” (s. 133).

Mężczyzna podróżuje po mieście, wszystko zaczyna się i kończy w metrze, tam poznaje kochankę, która ma stać się lekiem na samotność i ucieczką od problemów rozpadającego się małżeństwa. Przemieszcza się, otwiera kolejne drzwi, mija prostytutki, policjantów i decydentów, a każda postać jest pretekstem do opowiedzenia historii, ucieczki w dygresję. Złośliwy i przenikliwy język narratora i zarazem głównego bohatera konstruuje obraz codzienności, która mogłaby przerażać, gdyby nie była tak zabawna. Poznajemy jego współpracowników: „Naczelny półleży na fotelu za długim biurkiem i okręca na tłustych palcach z licznymi brelokami. Śmieje się częściej niż mówi. Rechocze, witając się, kwituje rechotem każdą reakcję rozmówcy, tak że ledwie może mówić, a już przy pożegnaniu po prostu pokłada się ze śmiechu” (s. 7), relacje z kobietami, ojcowską codzienność (gdzie Prilepin niestety ociera się o ckliwość), przepełnione okrucieństwem wobec zwierząt dzieciństwo, pobyt w szpitalu psychiatrycznym („Najdziwniejszą parę stanowili dwaj zezowaci faceci, którzy siedzieli naprzeciw siebie i patrzyli zastygłymi źrenicami jednocześnie na cztery strony świata oraz trochę w górę i odrobinę w dół. Wszystko na ich twarzach było powykręcane w różne strony, przez co samo patrzenie na nich przyprawiało

o prawdziwy zawrót głowy. Własna twarz już po chwili zaczynała się rozpełzać i rozlewać jak dziecinna akwarela. Gdybym rozegrał z nimi na przykład partię domina - patrząc w oczy i wesoło mrugając – zostałbym w szpitalu na zawsze” [s. 89]), do którego przecież zawsze można wrócić. U Prilepina wszystko może się wydarzyć.

Powieść składa się z obrazów miasta zamieszkanego przez uprzejmych, bogatych decydentów, dworcowych, nerwowych imigrantów i zblazowanych policjantów. Moskwa Prilepina jest spocona i cielesna. Fizjologia narratora spotyka się z rozgrzanym asfaltem, chłodnym metrem. Opisy cielesności przekraczającej swoje granice, wnętrza, które wydostają się i zaskakują same siebie są jedną z najmocniejszych stron książki. „Drugą ręką niemal z czułością wyciągałem z jednej dziurki w nosie coś długiego, krętego, rzeczywiście czarnego, ciągnącego się bez końca. Przerażony łypałem jednym okiem  na to coś, co wysuwało się z nosa, bojąc się, że to będzie drugie oko, które na tych dziwnych niciach powoli i nieoczekiwanie wyciągnę sobie z czaszki. Oka ciągle nie było, za to śluzowaty, krwawy warkoczyk wreszcie się skończył i teraz należało odkleić go od palców. Otarłem je o asfalt. Można by to usmażyć, pomyślałem marząco. Nie odsłaniając ucha, klęknąłem na jedno kolano, podparcie, wyprost, morze faluje raz, faluje dwa, faluje trzy, upadłbym, gdyby nie ściana. Gorąca potylica i dość chłodne cegły, jak dobrze im razem” (s. 34). Ciało zaskakuje swoją obecnością, wpisaniem w cywilizacyjny, industrialny pejzaż.

Prilepin nie rezygnuje z opisu prowincji, którą zamieszkują ludzie skazani

na substytuty. Chłopak chciałby mieć dziewuchę, ale ma starą babę, które leży na wersalce nawalona jak stodoła, próbuje splunąć, ale ślina zawisa mu na wardze. Dobrzy ludzie, weterani wojny w Afganistanie, byli więźniowie. Uważają, że zasłużyli na swój los. „Mieszkanie numer jeden, dzwonka nie ma, klamki zresztą też nie. Jak te drzwi otwierają, wiadomo, sam tak robiłem, napierając ramieniem, ale jak zamykają, wychodząc?... A nie, już wiem. Od wewnętrznej strony klamka była, a do niej przywiązano sznurek. Wystarczy pociągnąć - i drzwi się zamykają” (s. 63). Autor nie popada jednak w prosty turpizm, wszystko jest u niego ambiwalentne, zależne od kontekstu, niepewne. Narrator weryfikuje swoje poglądy, przygląda się, zadaje pytania.

Autorowi udało się stworzyć poruszający obraz milionowego miasta, w którym nie ma ani jednej osoby, do której można pójść, świata, na którym nie ma ani jednej osoby, która zadzwoni (bohater nieustannie, kompulsywnie szuka telefonu w kieszeniach, sprawdza smsy, czeka). Mężczyzna staje się coraz bardziej samotny i niepewny, nie wie już, co jest dobre, co jest prawdziwe. Popada w szaleństwo, jego głos łamie się, ale ani na chwilę nie cichnie. „A może zgubiłem się w wielkim mieście, gdzie patrzyłem na szyld przed sklepem - bo wówczas umiałem już czytać, i najpierw pojąłem sens liter po czym nagle go utraciłem – a wtedy z cudowną oczywistością dotarło do mnie, dzieciaka, który ledwie zaczynał coś rozumieć, że słowa są bez sensu, że razem ze wszystkimi swoimi wymyślonymi znaczeniami rozsypują się przy pierwszym dotknięciu – ponieważ i te znaczenia, i same słowa wymyśliliśmy my sami, a niedorzeczność tego wymysłu jest oczywista, jest wprost wstrząsająca, pozbawiająca woli! Dokąd iść, skoro wszystko się osypuje jak litery z szyldu, które można tylko zgarnąć na szufelkę, otworzyć drzwi i wyrzucić w ciemność, żeby jedyna gwiazda zakrztusiła się naszą nieprawdopodobną głupotą? No, dokąd?” (s. 6). Nowa powieść Prilepina jest nie tylko językowym majstersztykiem (co niewątpliwie jest również zasługą tłumaczki), ale też jedynym w swoim rodzaju obrazem wszechogarniającej samotności. Narrator „Czarnej małpy” nie potrafi znaleźć języka, który pozwoliłby mówić o rzeczach najważniejszych. Zatrzymuje się na pojedynczych słowach, sylabach, literach. Dochodzi do granicy, przekracza ją. A później zaczyna wszystko od początku.