ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (244) / 2014

Radosław Pisula,

STEVE GERBER I GADAJĄCY KACZOR

A A A
Lata 70. miały niezwykły wpływ na zeszyty wydawane przez Marvel Comics. Wyniszczająca Stany Zjednoczone wojna w Wietnamie cały czas obciążała umysły obywateli; napięcie związane z konfliktami na tle rasowym osiągnęło apogeum; narkotyki oraz ubóstwo stały się nieodłącznym elementem amerykańskich ulic. Wszystko to przelewało się na kartki trykociarskich periodyków, a scenarzyści (za pomocą superbohaterów) coraz bardziej angażowali się w społeczne komentowanie sytuacji. Pojawiali się jednak i tacy autorzy, którzy kontynuowali schematy wypracowane przez duet Lee/Kirby, próbując opowiadać czysto eskapistyczne opowieści – zabawne, dynamiczne, ale momentami aż za nadto naiwne.

W tym nerwowym czasie przez wydawnictwo przewijała się cała masa piekielnie zdolnych twórców. Niektórzy łączyli w swoim warsztacie przedstawione wyżej postawy, inni starali się formować superbohaterską substancję na własną modłę. Zdarzali się też scenarzyści, którzy po prostu posiadali dar i większość rzeczy, które przelewali na papier, z miejsca stawało się klasykami – odurzony Steve Englehart przenosił Doktora Strange’a w psychodeliczne wymiary X, gdzie musiał on mierzyć się z monstrami, których nie powstydziłby się sam H.P. Lovecraft. Roy Thomas wysłał Avengersów na galaktyczną wojnę i na nowo tchnął życie w Conana. Marv Wolfman stworzył w tamtej dekadzie jedną z najciekawszych serii grozy sygnowaną imieniem Drakuli, a Chris Cleremont zamienił skazanych na straty X-Men w kurę znoszącą złote jajka.

Był tam również Steve Gerber – błyskotliwy buntownik, który postanowił pisać inaczej niż wszyscy. Jednym z pierwszych komiksów, jakie stworzył dla Domu Pomysłów, było „Adventure into Fear”#11 przedstawiające przygody Man-Thinga. Kreatura z moczar (pojawiła się dosłownie na chwilę przed Potworem z Bagien z DC, a całe ich podobieństwo wynika z faktu, że „ojcowie” tych postaci – Gerry Conwey i Len Wein – byli w tym czasie współlokatorami), będąca spoiwem wszystkich rzeczywistości, nie cieszyła się zbytnią popularnością. Ugrzęzła gdzieś (nomen omen) w błocie. Gerber znalazł w milczącym potworze swojego kompana. Karty tego komiksu zaczęły zapełniać najdziwniejsze postaci oraz pomysły, które nie miały prawa pojawić się w tytułach z najważniejszymi bohaterami wydawnictwa. Śmierć klauna w bagnie, będąca przyczynkiem do analizy charakterów ludzkich? Foolkiller – zabójca głupców? Słynny Kaczor Howard? Absurdalne postacie z marginesu stały się dla niego narzędziami, dzięki którym mógł opowiadać swoje historie bez zbytnich ograniczeń.

Gerber sam przyznawał, że miał problemy z pisaniem klasycznego komiksu superbohaterskiego. Gdy na przykład przyszło mu konstruować perypetie „Defenders”, szybko wplótł do fabuły kuriozalnych, trzecioligowych złoczyńców i zaprezentował postać Elfa z Pistoletem – który był dokładnie tym, na co wskazuje nazwa. Większą frajdę sprawiała mu zabawa z treścią, szalone ugniatanie skostniałej formy. To właśnie on w „Omega the Unknown” dokonał pierwszej przemyślanej dekonstrukcji mitu superbohaterskiego, a na łamach serii „Howard the Duck” łączył niezliczone gatunki, doprawiając całość szalonym humorem, czego podsumowaniem był szesnasty numer cyklu, zatytułowany „Zen i sztuka pisania komiksu”. Autor zamieścił w nim bloki eseistycznych tekstów związanych z jego podejściem do tworzenia komiksów, wieńcząc wszystko napisanym przez siebie listem, w którym wypowiadał się negatywnie o warsztacie twórczym… Steve’a Gerbera, wstawiając przy tym „obowiązkową scenę walki” (między tancerką z Las Vegas, strusiem oraz morderczą lampą). Komiks o antropomorficznej kaczce i jej ludzkiej towarzyszce jeszcze w czasie ukazywania się obrósł kultem. Była to rzecz dotąd niespotykana w komiksach nowojorskiego hegemona. Doprowadziła nawet do wyprodukowania pierwszej pełnometrażowej adaptacji komiksu Marvela, o którą od lat zabiegał Stan Lee.

Scenarzysta wyprzedzał swoje czasy, ale był równocześnie niezwykle krnąbrny. Często zaliczał opóźnienia w oddawaniu materiału, a w latach 80. zdarzyło mu się nawet całkowicie stracić szanse pisania jednej z serii dla DC, ponieważ… musiał uczestniczyć w ostatnim dniu zdjęciowym na planie adaptacji przygód Howarda. W końcu pokłócił się na dobre z ówczesnym naczelnym Marvela, Jimem Shooterem, który wyciągnął wydawnictwo z dołka, ale nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać – co spotkało się z oporem ze strony buntowniczych dzieci komiksowych kwiatów.

Pod koniec lat 70. Gerber odszedł z Marvela, zostawiając po sobie znakomity dorobek, który dzisiaj czyta się jeszcze lepiej niż kiedyś. Jednak i to musiał zrobić w swoim stylu. W 1982 roku razem m.in. z legendarnym Jackiem Kirbym (który też mocno pogryzł się z wydawnictwem) stworzył dla Eclipse antologię komiksową „Destroyer Duck” (cóż za subtelność!). Dochód z jej sprzedaży miał być przeznaczony na walkę sądową z korporacyjnym lewiatanem. Piękna puenta błyskotliwego kawalarza.

W kolejnych latach Gerber pisał do różnych wydawnictw, ostatecznie godząc się ze swoim macierzystym jeszcze przed końcem lat 80. Nadal układał osobiste i abstrakcyjne dzieła (przygody tancerki, strusia oraz lampy dostały własną miniserię zatytułowaną „Nevada”, podobnie jak wspominany już Foolkiller), które wymykały się konwencjom głównego nurtu. Autor tworzył aż do swojej śmierci w 2008 roku, gdy jeszcze w szpitalu pisał scenariusze do „Countdown to Mystery” dla DC Comics (nigdy jej nie dokończył, a epilog stał się swoistym epitafium przygotowanym przez kilku innych artystów).

Miałem przygotować recenzję jednego z komiksów Gerbera, a skończyło się na małej laurce. Nic na to nie poradzę. Autor ten jest dla mnie niezwykle ważnym twórcą, bez względu na medium, w jakim działał. Udowodnił on, jak wiele można zrobić, będąc pod butem wielkiego wydawnictwa. Brał outsiderów, postacie z marginesu i zamieniał ich przygody w niezwykłe opowieści. Kto, mając do wyboru pisanie przygód X-Men czy Supermana, zdecydowałby się na tworzenie perypetii gadającej kaczki? Tylko osoba z wielką wyobraźnią, niepotrzebująca bezpiecznego zlecenia.

Pięknym przykładem takiego podejścia są komiksy z ostatniej dekady jego twórczości. To wtedy na łamach „Hard Time” zaprezentował czytelnikom historię Ethana Harrowa. Główny bohater, nastolatek niesłusznie skazany na karę pięćdziesięciu lat więzienia za udział w strzelaninie, radzi sobie z życiem za kratami i niespodziewanie ujawniającymi się mocami psychicznymi. Doskonały komentarz społeczny, typowa dla Gerbera narracja skupiona na postaci, a także oryginalny temat czynią z komiksu prawdziwą perłę (całość doczekała się nawet kontynuacji w „sezonie drugim”).

Jednak pozycją, którą polecałbym na początek przygody z warsztatem tego scenarzysty, jest „A. Bizarro”. Czteroczęściowa miniseria, napisana w 1999 roku dla DC Comics, to doskonała wariacja na temat… Forresta Gumpa. Główny bohater jest klonem Ala Beezera, jednego z pracowników LexCorpu, a także protoplastą niestabilnej kopii Supermana – Bizzaro, pojawiającej się na łamach „pokryzysowych” komiksów z Człowiekiem ze Stali. Istota ta przeleżała kilka lat w zapomnianym magazynie, aby przypadkowo zostać powołaną do życia. Zagubiony bohater o śnieżnobiałej skórze rusza śladem wspomnień oryginału. Opóźniony w mowie i myśleniu, szybko spotyka byłą żonę swojego „ojca”. Kobieta, po krótkiej, choć nerwowej rozmowie, strzela z rewolweru prosto w głowę A. Bizarro, po czym mdleje.

Przygody bohatera (z kulą tkwiącą w czole aż do końca miniserii) stają się coraz bardziej szalone, kiedy na swojej drodze spotyka on innych herosów – oryginalnego Ala będącego nędznym japiszonem czy zdezorientowanego Supermana – po czym trafia na Apokolips, robi karierę muzyczną i doprowadza do rewolucji w Ameryce Południowej, przeciwstawiając się Leksowi Luthorowi – kawowemu baronowi. Zresztą przeciwnik Człowieka ze Stali cały czas poluje na swoją „własność”, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

Gerber w niesamowity sposób zanurza się w odmęty tego uniwersum. Interesują go elementy funkcjonujące gdzieś na uboczu. Trzeba oczywiście pamiętać, że opowieść ta jest częścią „pokryzysowego” kanonu. Scenarzysta umiejętnie wplata bohaterów oraz wydarzenia w większą całość, ale wszystkie absurdalne wątki w żaden sposób nie kłócą się z historią postaci. Ostatecznie Al Bizarro okazuje się najbystrzejszy ze wszystkich (chociaż sam o tym nie wie) i udaje mu się wyjść na swoje – odnaleźć sens w chaosie. Podobnie jak wspomnianemu już Gumpowi, którego słynna sentencja z pudełkiem czekoladek zostaje zresztą sparafrazowana („Życie jest jak pudełko ścieków, nigdy nie wiesz, co wypłynie na wierzch”). Piękna i niesamowicie zabawna historia, która świetnie pokazuje, jak wiele można jeszcze wycisnąć z superbohaterskiego komiksu.

Aby zakończyć artykuł w stylu scenarzysty, wspomnę jeszcze o tym, w jaki sposób udało mu się w końcu wyrwać Howarda z rąk Marvela. Pod koniec 1996 roku, w samym środku szalejącej „Sagi Klonów”, na rynku pojawił się tytuł „Spider-Man Team-Up”, w którym to Ścianołaz spotykał się z różnymi trykociarzami. W numerze piątym zaplanowano, aby połączył siły z Kaczorem Howardem. Nikt jednak nie chciał się podjąć napisania tego komiksu, uważając, że odświeżyć ptasią postać może tylko jej twórca. Gerber zgodził się pod warunkiem, że będzie mógł przeprowadzić nieoficjalny crossover z one-shotem „Savage Dragon/Destroyer Duck”, który właśnie pisał dla Image Comics. Edytor Tom Breevoot niechętnie się zgodził, jednak ostrzegł scenarzystę przed próbą nadmiernego kombinowania. Taka sytuacja była dla kawalarza okazją oraz wyzwaniem. W tym czasie był już wystarczająco negatywnie nastawiony do wydawnictwa, które planowało wciskać Howarda, gdzie się tylko dało. Plan zemsty był niezwykle błyskotliwy: złoczyńcą w historii autor uczynił wspomnianego już wcześniej Elfa z Pistoletem, który w finale historii zaczął klonować Howarda. W zamieszaniu, jakie z tego wyniknęło, Destroyer Duck porwał oryginalnego kaczora wraz z Beverly do świata Image, a Spider-Man uciekł z… kopią (wydarzenia w obu tytułach były pisane z perspektywy postaci w nich występujących, a z racji praw autorskich ich koegzystencja musiała być prezentowana w enigmatyczny sposób, chociażby za pomocą cieni). Prawdziwy kaczor zamieszkał w świecie Image, farbując się na zielono i zmieniając imię na Leonard, a Breevoot kipiał ze złości, gdyż finał drugiego komiksu zobaczył dopiero po publikacji numeru „Spider-Man Team-Up”. Gerber uratował swoje „dziecko” i  odegrał się na molochu.

Warto zatopić się w historie wykreowane przez tego autora, bo rzadko można spotkać twórców, którzy z taką zaciętością walczą o własną wolność artystyczną i przy okazji potrafią tworzyć świetne komiksy. Poznajcie faceta, który wesoło pogrywał sobie z outsiderami zamieszkującymi kolorowe zeszyty.