ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (245) / 2014

Michał Chudoliński,

PRZYJEMNA UCIECZKA W KICZ

A A A
Najnowszy film Davida O. Russella skradł moje serce i to jemu kibicuję w tegorocznym wyścigu po Oscary. W czasach, gdy w kinie modne są (pseudo)realizm i autentyczność do bólu, „American Hustle”, na przekór trendom, ukazuje przełom lat 70. i 80. w całkowicie przerysowany sposób. Mówi się często o tym filmie jako o kuzynie „Wilka z Wall Street”, stojącym w cieniu ostatniej produkcji Martina Scorsese. I choć oba filmy są świetne, to zestawianie ich ze sobą wydaje się niesprawiedliwe. Scorsese stworzył historię w swoim niepowtarzalnym stylu, nieodbiegającą poziomem od „Chłopców z ferajny” czy „Kasyna”. Mało tego, wspominając jego gangsterskie arcydzieła, ma się wrażenie, że autor powtarza wciąż tę samą melodię. Russell z kolei nie chce dawać satysfakcji kinowym inżynierom Mamoniom – idzie konsekwentnie swoją drogą, pozostając wiernym klasyce kina szulerskiego. A do tego ma lepszych niż Scorsese aktorów, którzy dają niesamowity popis swoich talentów.

Historia przedstawiona w „American Hustle” oparta jest (częściowo) na faktach. W Atlantic City Irving Rosenfeld i jego kochanka żyją z oszustw, naciągając naiwniaków na wysokie pożyczki, od których biorą spore prowizje. Szczęście przestaje się do nich uśmiechać, gdy na trop ich działalności wpada agent FBI grany przez Bradleya Coopera. Zamiast wsadzać bohaterów do więzienia, proponuje on układ – lepsze warunki i szybsze wyjście na wolność za współpracę w operacji antykorupcyjnej, wymierzonej bezpośrednio w burmistrza miasta. Nieoczekiwanie rozpoczyna się komedia pomyłek i gra pozorów, w której każdy próbuje przechytrzyć każdego i używa wszystkich możliwych chwytów do osiągnięcia swego celu. Stawką są kariera, ambicje, miłość, przyjaźń i szczęście. Wszyscy bohaterowie tej kryminalnej farsy mają zbyt wiele do stracenia, dzięki czemu film od początku do końca ogląda się z przejęciem i uwagą.

„American Hustle” zawiera w sobie magię, za sprawą której może kiedyś stać się dziełem kultowym. O wrażeniu tym decyduje kilka elementów. Najistotniejszym z nich jest brawurowa gra aktorska. Każdy z odtwórców daje tu z siebie dosłownie wszystko, co ma najlepszego w swoim warsztacie. Christian Bale do roli Rosenfelda przytył nie do poznania i wyśmienicie wykreował żydowskiego oszusta grającego w życiu emocjonalnym na dwa fronty, uzależnionego od kłamstwa. Nie gorsza jest Amy Adams, której bohaterka również gubi się w romantycznym trójkącie. Wyśmienita aktorka, mogąca kiedyś zastąpić samą Meryl Streep, potrafi zagrać niemal każdą rolę. Poprzednio wiarygodnie wcielała się w zakonnicę („Wątpliwość”) oraz sadystyczną żonę („Mistrz”), tutaj natomiast gra niezwykle inteligentną oszustkę na własną rękę poszukującą akceptacji. Do tych dwojga dołączają doskonali Bradley Cooper i Jennifer Lawrence jako szukający sukcesów i rozgłosu karierowicz oraz lekkomyślna żona Rosenfelda, pełna wdzięku i kobiecości. Film ten opiera się zatem na wyrazistych kreacjach, których brakowało w „Poradniku pozytywnego myślenia” i w tym sensie Russell odniósł sukces. Przeszedł bowiem sam siebie, prezentując bohaterów, z którymi można się utożsamiać.

Świat przedstawiony to kolejna zaleta „American Hustle”. Zarówno aktorzy, jak i ekipa najwyraźniej świetnie się bawili podczas kreowania wizji świata sprzed 30 lat, pełnego przesady i kiczu. Fikuśne kostiumy, jaskrawe parkiety oraz kolorowe samochody to nie wszystko. Idąc tropem Scorsese, Russell wykorzystuje do zobrazowania akcji i kolejnych nieprawdopodobnych zwrotów fabularnych muzykę z tamtych czasów. Mamy zatem okazję słuchać Duke’a Ellingtona, Electric Light Orchestra czy Donny Summer, a wykorzystanie ich utworów w filmie jest iście mistrzowskie. Wspaniale się to wszystko wpisuje w fircykowatą formułę zaproponowaną przez reżysera, któremu prawie udaje się przechytrzyć widza i zakryć w ten sposób braki fabularne swego dzieła. Prawie, gdyż niestety historia w pewnym momencie zaczyna tracić impet i chociaż z pewnością jest przemyślana, to pod koniec brakuje jej wigoru, pomimo wyjątkowego gościnnego występu pewnej ikony kina.

Najnowszy film Russella ostatecznie przekonał mnie do jego twórczości. „American Hustle” to dzieło ciekawsze i barwniejsze od „Poradnika pozytywnego myślenia”, który opowiadał mało absorbującą historię osadzoną w zwyczajnych okolicznościach. Tutaj wszystko urzeka, choć momentami podkręcone jest do kreskówkowych wymiarów. Podczas seansu widz autentycznie śmieje się z kwestii wypowiadanych przez wyśmienitych aktorów i obserwuje z zaciekawieniem ich pasjonującą grę, zanurzając się w świat wielkiej polityki, mafii i przekrętów.

Choć mamy tu do czynienia z niezwykle udanym filmem, zasłużenie wyróżnionym dziesięcioma nominacjami do Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, to już w tej chwili w zasadzie wiadomo, że żadnej ze statuetek najprawdopodobniej on nie dostanie. Wszak członkowie Akademii w swych wyborach kierują się nie tyle jakością dzieł, co pobudkami natury historycznej, nastrojami społecznymi tudzież polityczną poprawnością. Russell ma tego pecha, że konkuruje ze „Zniewolonym” Steve’a McQueena (nie mówiącym nic nowego o niewolnictwie w USA, ale trudno go nie nagrodzić ze społecznych powodów; dla wielu widzów stanowić on będzie zapewne źródło historyczne podobne do tego, jakim dla nas są produkcje Jerzego Hoffmana), filmem „Ona” Spike’a Jonze czy z wcześniej wspomnianym „Wilkiem…”, uznanym za arcydzieło przez niemal wszystkich entuzjastów kina. Wielka szkoda, albowiem kreacje Amy Adams oraz Bradleya Coopera wraz z samą historią i kostiumami z pewnością zasługują na nagrody. Ten pełen uroku i powabu film zapowiada się na jednego z największych przegranych tegorocznej gali. A jeżeli to przewidywanie się ziści, to będziemy mieli do czynienia z niesłychaną niesprawiedliwością.
„American Hustle”. Reżyseria: David O. Russell. Scenariusz: Eric Singer, David O. Russell. Obsada: Christian Bale, Bradley Cooper, Amy Adams, Jeremy Renner, Jennifer Lawrence, Louis C.K., Robert De Niro i in. Gatunek: komediodramat kryminalny. Produkcja: USA 2013, 138 min.