ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (245) / 2014

Wioletta Grzegorzewska, Joanna Rządkowska,

WYJECHAŁY (4): 'PRZYMUS POWTARZANIA'

A A A
Wioletta Grzegorzewska: Nie wybrałaś zbyt popularnego dla polskiej emigracji kierunku. A może to ten daleki, północny, najmniej zaludniony kraj w Europie wybrał Ciebie? Kiedy i dlaczego wyjechałaś z Polski?

 

Joanna Rządkowska: Wyjechałam do Norwegii, kiedy miałam sześć  lat. Mój ojciec dostał pracę na dalekiej Północy, w Kirkenes. Zima trwa tam od października do maja, ale mi jako dziecku podobało się to, że można było kopać ogromne i skomplikowane jaskinie śnieżne w wielkich zwałach śniegu, które leżały na poboczach dróg. Podobały mi się podróże do domku mojej koleżanki z podstawówki, gdzie trzeba było dojeżdżać skuterem śnieżnym, gdzie był fiord, a w fiordzie foki pluskały się między krami lodu. Przysmakiem były rybie głowy. Do szkoły chodziło się mimo ekstremalnej pogody, dostawaliśmy dyspensę tylko wtedy, gdy spadło tyle śniegu, że trzeba było wyskakiwać przez okno z łopatą, aby odśnieżyć drzwi i wyjście.

 

Wioletta: A gdzie dokładnie mieszkałaś?

 

Joanna: Mieszkałam w Kirkenes przez trzy lata. Później pojechaliśmy na południe do Fredrikstad. Norwegia nie była moim wyborem i trochę czasu zajęł mi zaaklimatyzowanie się w tym dziwnym kraju zaludnionym przez nieśmiały naród. Mieszkam tutaj od 1992 roku, z przerwą na studia w Polsce i pobyt w Anglii, i powoli zakochuję się w Norwegii, mimo że lubię na nią narzekać.

 

Wioletta: Twoje ulubione miasto?

 

Joanna: Moje ulubione miasto to Oslo. Jest brzydkie i ciasne, ale ma niesamowitą, magiczną atmosferę. Chcę tu zostać do końca życia.

 

Wioletta: Wyjechałaś jako sześciolatka, a wciąż tak dobrze mówisz i piszesz po polsku. Przecież kilkuletnie studia w kraju nie mogłyby reaktywować Twojej polszczyzny. Chodziłaś w Norwegii do polskiej szkoły sobotniej?

 

Joanna: Tak. Jeździłam do Oslo z Fredrikstad co drugą sobotę w trakcie nauki w gimnazjum do polskiej szkoły, gdzie wkuwałam „Pana Tadeusza”, słuchałam o generale Piłsudskim i okupacji Kremla, o grzechach i cnotach kardynalnych (głównych? kościelnych? Nie pamiętam!). Ogólnie była to indoktrynacja patriotyczno-katolicka. Deklamowałam: „Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny, / Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny” 11 listopada. Ale nie ma na co narzekać, było też bardzo miło, młodzież w tej samej sytuacji co ja, na obczyźnie, norwesko-polskie językowo-tożsamościowe pomieszańce.

 

Wioletta: Czytałaś polskie książki?

 

Joanna: Zawsze dużo czytałam polskich książek, na przykład wszystkie tomy „Ani z Zielonego Wzgórza”. Jest ich chyba dziesięć? Małgorzatę Musierowicz, Edmunda Niziurskiego. Mój ojciec zachęcał do czytania „Pana Samochodzika”. Mama pomogła mi znaleźć Gombrowicza... Dużo tego było. Już nie pamiętam wszystkich tytułów. Aha, prenumerowałam też kolorowy magazyn dla dziewczyn „Filipinka”. Z polskich gazetek uczyłam się całować! Cała ja – zaczęłam od teorii. Szczerze mówiąc, kiedy w wieku dwudziestu jeden lat pojechałam do Polski na studia, mój język był raczej słaby, choć dobrze się kamufluję. Umiem czytać, ale słabo piszę – pisanie magisterki to była gehenna, raz się rozpłakałam z frustracji na konsultacjach z moją panią promotor... Polski jest naprawdę trudnym językiem!

 

Wioletta: Ach, czyli książki Gombrowicza jeszcze przed studiami pojawiły się w twoim życiu?

 

Joanna: Książki Gombrowicza pojawiły się w moim życiu, kiedy w wieku szesnastu lat jechałam z mamą do Krakowa i szukałyśmy lektury do pociągu. W zakurzonej bibliotece w Kościerzynie objawiła się Pani Bibliotekarka jak senna ćma i próbowała wywęszyć coś dla mnie między ciemnymi regałami (nie znałam się wtedy szczególnie na literaturze polskiej). Wyciągnęła „Ferdydurke”, mama zaaprobowała i później męczyła się ze mną przez osiem godzin podróży, kiedy co chwila podskakiwałam z siedzenia i czytałam coś na głos albo śmiałam się, albo po prostu powoli stawałam się psychofanem Gombrowicza. Potem czytałam „Dziennik”, „Kosmos”, „Trans-Atlantyk” i wszystkie inne... Ciągle go uwielbiam, jedenaście lat po inicjacji lekturowej. Jego „krowy w alejach eukaliptusowych” nadal mnie bawią. W wieku szesnastu lat zaczęłam też czytać jednego z najważniejszych pisarzy norweskich, Dag’a Solstad’a, który inspiruje się Gombrowiczem.

 

Wioletta: Czy możesz opowiedzieć, jak to się stało, że zaczęłaś tłumaczyć jego intymny dziennik „Kronos”? Jak sobie z tym poradziłaś? Czy ta książka ukaże się w Norwegii?

 

„Kronosa” nie będę tłumaczyć w całości, tłumaczyłam tylko fragmenty potrzebne mi do artykułu dla czasopisma „Vagant”. To jest bardzo specyficzny tekst. Wolałabym, żeby najpierw na przykład „Wspomnienia polskie” czy „Trans-Atlantyk” zostały przetłumaczone. W Norwegii to Agnes Banach jest tłumaczką Gombrowicza. Ja tylko piszę artykuły popularyzujące polską literaturę i film. Nie tłumaczę książek, choć czasami tłumaczę wiersze. Z Agnes planujemy na przykład przełożyć Zbigniewa Herberta. Akurat z „Kronosem” była śmieszna historia. Po prostu napisałam jeden artykuł, ale zainteresowanie tą książką okazało się tak duże, że mnie i do radia zaprosili, i na rozmowy w księgarniach... Wszystko zbiegło się z publikacją drugiego tomu „Dziennika” po norwesku, to dlatego miałam ten zaszczyt. W Norwegii nie ma wielu popularyzatorów kultury polskiej. Widocznie dzięki Gombrowiczowi wyłoniłam się jako jeden z nich. Przynajmniej na parę chwil.

 

Wioletta: Czy mogłabyś podać jakiś przykład fragmentu „Kronosa”, który wybrałaś do przekładu?

 

Joanna: Przetłumaczyłam następujący fragment z lutego 1959:

 

„Na koniec list od Neske. Powrót Frondiziego z USA. Zażywam węgiel na wzdęcie żołądka. Wyjazd Asnito. Obraza Marlona. Urlop Quilimbo. Posucha listowa. Wrzody znów: na jajach, przygnębienie. Ciągle stosuję kuracje homeopatyczną. Piszę dla Free Europe. Zażywam tetrafenicol (16). Ból gruczołów w pachwinie. Einaudi zgadza się na wydanie dziennika. Piszę dziennik. Neske przysyła umowę – poprawki moje. Giedroyć podwyższa Koestlera do 3000 i 1000 Dzienniki. Einaudi przysyła umowę – moje poprawki. Gorąca. Zmęczenie. Prasa w Paryżu milczy. Walczę z 3-im aktem Operetki”.

 

Wioletta: Dlaczego akurat ten?

 

Joanna: Wybrałam ten fragment, bo wydawał mi się reprezentatywny dla nastroju i tematów „Kronosa”. Te trywialne detaliki z życia codziennego, nazwiska, o których trzeba doczytać w internecie i w przypisach, zabawnie bezwstydne opisywanie wrzodów na jajach... A oczywiście też pomiędzy wierszami: „Dziennik”, „Operetka”, informacje o tym, skąd Gombrowicz brał pieniądze (Koestler, Free Europe). „Kronos” jest strasznie nudną narracyjnie książką, ale stanowi kopalnię złota o życiu wielkiego pisarza.

 

Wioletta: W Polsce niektórzy nazywali ten dziennik „czarną skrzynką” Gombrowicza, porównywali jego notatki do współczesnych tweetów zapisywanych skrótami.

 

Joanna: Rzeczywiście formalnie „Kronosa” łatwo porównać do tweetów, ale gdyby Gombrowicz miał konto na twitterze, to uwierz mi, że jego tweety by tak nie wyglądały. Byłyby o wiele zabawniejsze i po dwóch dniach administratorzy zamknęliby mu konto z powodu obraźliwych treści. Myślę, że „Kronos” to prywatna książka mistyka, mężczyzny, który poszukuje sensu, struktury i symetrii we własnym życiu, egzystencjalny spazm, aby nie zapomnieć chronologii znaczących zdarzeń. Ukazuje desperację człowieka, który bardzo silnie odczuwał i przeczuwał, że powoli umiera. Który opisuje siebie jako chodzącego, gnijącego trupa. W „Kronosie” wiele wychodzi na jaw: choroba i ta niesamowita cielesność, która nie jest obecna w jego literackich publikacjach. Części o seksie są czasami zabawne, ale najczęściej suche i buchalteryjne. Jedyne, czego się dowiadujemy, to to, że no… dużo tego seksu było! Myślę, że „Kronos” jest idealny dla takich czytelników jak ja, psychofanów, bo dużo jest w nim biograficznych detali, ale tak naprawdę ta książka jest nieczytelna. W związku z przygotowywaniem artykułu musiałam ją przeczytać w całości w tydzień i, szczerze mówiąc, czułam się po tym wszystkim dosyć wymęczona.

 

Wioletta: W roku 2012 zadebiutowałaś tomem wierszy po norwesku. Książka została bardzo dobrze przyjęta w Norwegii. Krytyczka, Ingunn Økland, zinterpretowała twoje wiersze jako „krytykę rozwoju biotechnologicznego oraz wciąż rosnącą niechęć ludzi do akceptowania ograniczeń ludzkiego ciała”.

 

Joanna: Krytycy zawsze wszytko interpretują jako krytykę tego czy tamtego. W Norwegii też wszyscy czuli się zobowiązani do snucia wizji, których starałam się uniknąć, czyli interpretowania tej książki jako dystopii. A ja chciałam ją poświęcić codzienności, a nie tragiczności robotów. To znaczy: człowiekopodobnych robotów lub robotopodobnych ludzi, którymi moja książka jest zaludniona.

 

Wioletta: A co znaczy tytuł twojego tomu Gjentagelsestvang? Jak to wymówić?

 

Joanna: Wymowa: JENTAKELSESTFANG, czyli „Przymus powtarzania” to termin zaczerpnięty od Zygmunta Freuda i jest jednym z niewielu czysto psychologicznych pojęć używanych przeze mnie w tej książce. Chciałam zadać pytanie, jak będzie wyglądała sytuacja egzystencjalna człowieka, który żyje o wiele dłużej niż my, dlatego że ma możliwość zastąpienia pewnych organicznych części swojego ciała częściami czysto mechanicznymi.

 

Wioletta: Jak to rozumieć?

 

Joanna: Egzystencjalizm zakłada, że widzimy nasze wybory w perspektywie krótkiego, ograniczonego życia. Te siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat nadaje naszym wyborom wagę, nasze życia są krótkie i znaczące. A co jeśli byłyby dłuższe, o wiele, wiele dłuższe? Wyłania się wtedy wizja robotów myślących, że ich przywileje usunęły potrzebę przeżywania emocji. Na pierwszy rzut oka niewiele ich emocjonuje, bo pod wieloma względami ubezpieczyły się przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami, ale pod nieorganiczną powierzchnią kłębią się najróżniejsze przeżycia i doznania, niektóre całkiem podobne do naszych. I takie właśnie pytanie sobie zadaję w tej książce – jakie ludzkie błędy powtarzają roboty? I myślę, że wiele z nich, że może wszystkie. Bycie człowiekiem to przeżywanie wszystkiego zawsze od nowa,  każde ludzkie życie zasadza się na rozpaczy, miłości, pożądaniu, furii, szaleństwie, lęku rozparcelowanych w różnych proporcjach. I na tym może polegałby ten uniwersalny przymus powtarzania – roboty kotłują się w tych samych piekielnych kotłach, co my. Choć w sumie nie dochodzę w tej książce do żadnej konkluzji... Może życie robotów jest podobne, a może jednak inne niż nasze? Nie ma na to pytanie odpowiedzi, bo przyszłość dopiero jest za rogiem.

 

Wioletta: Czyli to taka poetycka książka science fiction?

 

Joanna: Myślę, że książka ta jest nowoczesną fantazją o tym, aby być maszyną. Czasami jest to również moje marzenie: stać się konkretną, stałą rzeczą, nie mieć ułomności albo uczuć, które stoją na drodze do wypełnienia jakiejś misji albo szykują nas na tak rychłą śmierć. Istnieje ono w kulturze popularnej w bardzo interesujących postaciach, na przykład mutantów, nieśmiertelnych wampirów, zombie, „ulepszonych” żołnierzy lub innych superbohaterów.

 

Wioletta: Zanim przeczytam więcej przekładów twoich wierszy po polsku, chciałbym sobie wyobrazić norweską miejscowość, w której obecnie przebywasz. Co widzisz za oknem? Jaki jest klimat tego miejsca?

 

Joanna: Za oknem widzę wielkie schody, po których Norwedzy w obcisłych getrach biegają w górę i w dół (ten naród jest przerażająco zdrowy i wysportowany). Padał dzisiaj śnieg, ale już go nie ma, co oznacza, że moje nowiutkie narty dalej będą stać w kącie. Jestem w Oslo, w wielkim ceglanym budynku, gdzie wcześniej mieszkali robotnicy, a teraz głownie studenci i młodzi (nade mną mieszkają jakieś osiemnastolatki i wrzeszczą coś o Olimpiadzie, NIE NIE lub TAK TAK, zależnie od wyniku). St Hanshaugen, czyli Góra Świętego Hansa to bardzo miła dzielnica Oslo, blisko centrum, dwadzieścia minut pieszo. Jest tu też park i rzeka. Mój pokój jest jak dziupla czy jaskinia, przez to że budynek został zbudowany skośnie pod górkę. Czasami czuję się jak wiewiórka, która zamiast orzeszków maniakalnie zbiera książki i czasopisma.

 

Wioleta: A twoja przyszłość za rogiem? Czy po uzyskaniu dyplomu z psychologii wciąż będziesz pisać wiersze?

 

Joanna: Matka mojej przyjaciółki kiedyś powiedziała, gdy marudziłam o tym, czy zostać lekarką, czy pisarką (miałam siedemnaście lat): „Pisze się nie dlatego, że się chce, ale dlatego, że się musi”. To się w moim przypadku sprawdza. Nie umiem nie pisać, nie myśleć o pisaniu. Piszę bardzo powoli. Wiersze wyłaniają się miesiącami, latami, ale zawsze są obecne w mojej świadomości. Szukam pracy na trzy czwarte etatu, abym mogła dzień lub dwa w tygodniu chodzić do wspólnego biura w Domu Literatury przy Parku Królewskim i pisać. No i czytać.

 



WIERSZE Joanny Rządkowskiej

 

 

*

 

Kurz leży jak łupież na ramionach miasta. Samochody

mrowią się wokół nas, optyczne filtry trzeszczą.

 

Niedługo zacznie padać błoto.

 

Fluorescencyjne rury promieniują tak, że otwiera się skóra.

Przewodzimy prąd.

 

Szkic do odzysku energii: wilgotne płatki

przysysają się do płuc, dają nam

 

odurzenia, których szukaliśmy.

 

 

W pamięci kałuż

 

Mimo, że są chronieni przez paragraf

antydyskryminacyjny

 

śmiejemy się z nostalgików.

 

Można ich spotkać w muzeach ludzkości,

u stóp węglowych gór:

 

w samotności.

 

Czasami zabieramy ich do warsztatu,

sprawdzamy części zmienne, oliwimy stawy,

ale ciągle brak wskazówek co do umiejscowienia źródła błędu.

 

 

Taniec podwodny

 

Morze zniknęło.

Coś pozostało

(pod ziemią).

 

Stare dno

jest talerzem: martwą naturą

zastawioną dziurawymi żaglami i

szczypcami krabów.

 

Przeprowadzamy się tam w sezonie,

(jeśli jest nas za dużo),

 

Kiedy słońce jest burgundowo-szare

i pali się w pierścieniu

 

 

Kłusownictwo

 

Odwiedziliśmy wojennego więźnia,

siedział na dnie

jak groszek w puszce.

 

Grzyb przylegał do ścian

jak skóra, ręce mu

się trzęsły.

 

Kiedyś jego głowa spocznie w gablocie.

 

Owinięty żółtą folią mózgową

puls jego myśli

 

ustanie.

 

 

Wernisaż

 

W muzeum ludzkości jest wystawa

o przyszłości-przeszłości: historii. Nikt nie zgadł, jak będziemy wyglądać,

nie wskazał na wykres pomiędzy jajogłowymi

a puszkami z aluminium.

 

Trochę komputera, procesora, ryby. Mieliśmy wielkie, szklane oczy

i laserowe miecze, w lewitacji, pławie lub eksplozji.

Przyjazne zwierzęta, niebezpieczne maszyny i inne projekcje pływają

na kolektywnym twardym dysku życia diod.

 

Wokół nas zbiera się atrament nieba,

 

wcieka do środka.

 

 

Epifonemy

 

To co nas stworzyło

jest jak światło zgaszonych gwiazd,

jak śmieci, które wyrzuca morze. Pytania

 

robią się ciężkie i nudzi się nam

ich podnoszenie. Tylko

 

odpady podlegają recyrkulacji – w mieście

bez morza – i gwiazd.

 

 

Sen jest studnią

 

Najniżej leży człowiek,

wolno spływał.

Kiedy nas wyłączą,

płyniemy za nim.

 

 

Bezruch

 

Znikamy

kawałek za kawałkiem, włókno za włóknem.

 

Myśleliśmy, że zgładzimy

epidemie, zaciemnimy

drogę entropii.

 

Mimo to

ciała nikną

zmieniają się w soczewki,

 

kurz radia w powietrzu.