
WITAJ W KLUBIE WALCZĄCYCH O WOLNOŚĆ!
A
A
A
To, co istotne w danym tekście kultury, ukrywa się najczęściej pod powierzchnią oczywistości. Z pewnością jest tak w przypadku filmu „Witaj w klubie” Jeana-Marca Vallée, w którym pozornie dominujący problem zarażenia wirusem HIV – problem, co warto zaznaczyć, dziś już dość przebrzmiały – ustępuje miejsca bardzo współczesnemu i aktualnemu komentarzowi, dotyczącemu tajemnic korporacji farmaceutycznych. Dzieło to, choć bardzo amerykańskie, wydaje się trafiać w Polsce na podatny grunt, podejmując również tematykę związaną z gender, tożsamością płciową, stereotypami i tolerancją, przez co mało aktualny temat schodzi na dalszy plan, stając się tłem dla innych rozważań.
Ron (Matthew McConaughey) idzie przez życie jak burza, zgodnie z dwoma dewizami: carpe diem oraz sex, drugs and rock’n’roll. Jak na prawdziwego Teksańczyka przystało, bohater uwielbia rodeo i pracuje, by mieć pieniądze na prostytutki, piwo i narkotyki. Jego życie zmienia się radykalnie w chwili, gdy przypadkiem dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV. Lekarze, w tym piękna dr Eve (Jennifer Garner), informują go, że pozostał mu miesiąc życia. Zawzięty Ron postanawia na własną rękę próbować przedłużyć sobie życie.
Fabuła filmu została skrojona na Oscary, co na szczęście wcale nie oznacza, że jest ona przewidywalna. Wręcz przeciwnie, „Witaj w klubie” wygrywa subtelne nuty, unikając patosu i zbędnych uwzniośleń. Matthew McConaugheyowi (podobnie jak wcześniej Danielowi Day-Lewisowi w „Mojej lewej stopie”), poza schudnięciem dwudziestu kilo, udała się nie lada sztuka: odgrywanego przez niego bohatera nie sposób polubić. Ron jest wulgarnym homofobem, upatrującym zysków w czyimś cierpieniu. Choć broni interesów chorych na AIDS, to niemal do końca filmu nie zaskarbia sobie sympatii widza. Jeszcze lepiej w swojej roli sprawdził się Jared Leto. Wcielając się w transseksualistę Rayona, stworzył przekonującą i nieprzerysowaną postać, z której tożsamością problem ma nie sam bohater, ale jego otoczenie.
Temat nienormatywności płciowej jest w filmie Vallée wyłożony subtelnie, ale znacząco. Tylko kilka scen przedstawia brak akceptacji dla homoseksualizmu czy transseksualizmu, są to jednak przykłady codziennych zachowań ludzi, którzy – nie posiadając żadnej wiedzy – korzystają ze stereotypów w ocenie drugiego człowieka. Mechanizm ten, choć wydaje się archaiczny, wciąż powszechnie funkcjonuje, co wyraźnie widoczne jest w polskim dyskursie publicznym ostatniego półrocza. Przezroczystość tych zachowań w życiu codziennym sprawia, że w filmie wydają się one uderzać w widza ze zdwojoną siłą.
Film uświadamia również, w jaki sposób AIDS (będące tu metonimią choroby w ogóle) stygmatyzuje człowieka, który przestaje być ludzką istotą, a staje się królikiem doświadczalnym. I to właśnie jest, według Vallée, jeden z głównych problemów współczesności. Wydaje nam się, że tylko ludzie o zaściankowych poglądach traktują chorych czy „innych” jak społecznych wyrzutków. Nieprzypadkowo przecież akcja filmu toczy się w Teksasie – stanie, w którym stosunki homoseksualne zabronione były przez prawo do 2003 roku. Jednak to władza i system, traktując ludzi chorych jako niezdolnych do życia i użytecznych jedynie jako żywe laboratorium, naznaczają ich swego rodzaju piętnem i społecznie marginalizują. Wszystko to ukrywa się pod pozornie nieistniejącym już zagadnieniem nietolerancji. W „Witaj w klubie” sprytnie manipuluje się czasem akcji, kontestując aktualne problemy Stanów Zjednoczonych, które przedstawione są w pełnym sztafażu rodem z lat 80.
„Witaj w klubie” doskonale ilustruje również problem monopolu na rynku koncernów farmaceutycznych, ponownie nasuwając skojarzenia z polską rzeczywistością ostatnich lat. Zderzenie głównego bohatera z korporacyjną machiną to istne błądzenie w labiryncie przepisów prawa, będącego na usługach bogaczy, nie obywateli. Wadą filmu jest w tym kontekście jednostronność przedstawianych relacji, zwłaszcza że w napisach końcowych informuje się widza o późniejszym zastosowaniu eksperymentalnego leku, który wszedł do użycia w mniej toksycznym stężeniu. Pomiędzy obrazem a słowami rozpościera się luka znaczeniowa, którą należałoby w obrębie samego filmu subtelnie wypełnić. Ponieważ konflikt przedstawiony jest tylko z jednej perspektywy, momentami brak mu wiarygodności, gdyż, jak mówi znane porzekadło, „wina zawsze leży gdzieś pośrodku”.
W tym wszystkim najważniejszy jest jednak człowiek. Samotność osoby chorującej na AIDS, pozostawionej samej sobie, oddana została w dziele Jeana-Marca Vallée w poruszający sposób. „Witaj w klubie” rozpoczyna i kończy się doskonałym w swej prostocie obrazem „kowboja” dosiadającego byka. Człowiek może być poniewierany na wszystkie sposoby, ale zawsze kurczowo trzymać się będzie życia. Zawsze też musi walczyć o nie sam, bez pomocy innych. Trudno jednoznacznie ocenić finał tego dzieła, jednak przywodzi on na myśl rozważania o wolności, które napawają nadzieją w iście amerykańskim stylu.
Ron (Matthew McConaughey) idzie przez życie jak burza, zgodnie z dwoma dewizami: carpe diem oraz sex, drugs and rock’n’roll. Jak na prawdziwego Teksańczyka przystało, bohater uwielbia rodeo i pracuje, by mieć pieniądze na prostytutki, piwo i narkotyki. Jego życie zmienia się radykalnie w chwili, gdy przypadkiem dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV. Lekarze, w tym piękna dr Eve (Jennifer Garner), informują go, że pozostał mu miesiąc życia. Zawzięty Ron postanawia na własną rękę próbować przedłużyć sobie życie.
Fabuła filmu została skrojona na Oscary, co na szczęście wcale nie oznacza, że jest ona przewidywalna. Wręcz przeciwnie, „Witaj w klubie” wygrywa subtelne nuty, unikając patosu i zbędnych uwzniośleń. Matthew McConaugheyowi (podobnie jak wcześniej Danielowi Day-Lewisowi w „Mojej lewej stopie”), poza schudnięciem dwudziestu kilo, udała się nie lada sztuka: odgrywanego przez niego bohatera nie sposób polubić. Ron jest wulgarnym homofobem, upatrującym zysków w czyimś cierpieniu. Choć broni interesów chorych na AIDS, to niemal do końca filmu nie zaskarbia sobie sympatii widza. Jeszcze lepiej w swojej roli sprawdził się Jared Leto. Wcielając się w transseksualistę Rayona, stworzył przekonującą i nieprzerysowaną postać, z której tożsamością problem ma nie sam bohater, ale jego otoczenie.
Temat nienormatywności płciowej jest w filmie Vallée wyłożony subtelnie, ale znacząco. Tylko kilka scen przedstawia brak akceptacji dla homoseksualizmu czy transseksualizmu, są to jednak przykłady codziennych zachowań ludzi, którzy – nie posiadając żadnej wiedzy – korzystają ze stereotypów w ocenie drugiego człowieka. Mechanizm ten, choć wydaje się archaiczny, wciąż powszechnie funkcjonuje, co wyraźnie widoczne jest w polskim dyskursie publicznym ostatniego półrocza. Przezroczystość tych zachowań w życiu codziennym sprawia, że w filmie wydają się one uderzać w widza ze zdwojoną siłą.
Film uświadamia również, w jaki sposób AIDS (będące tu metonimią choroby w ogóle) stygmatyzuje człowieka, który przestaje być ludzką istotą, a staje się królikiem doświadczalnym. I to właśnie jest, według Vallée, jeden z głównych problemów współczesności. Wydaje nam się, że tylko ludzie o zaściankowych poglądach traktują chorych czy „innych” jak społecznych wyrzutków. Nieprzypadkowo przecież akcja filmu toczy się w Teksasie – stanie, w którym stosunki homoseksualne zabronione były przez prawo do 2003 roku. Jednak to władza i system, traktując ludzi chorych jako niezdolnych do życia i użytecznych jedynie jako żywe laboratorium, naznaczają ich swego rodzaju piętnem i społecznie marginalizują. Wszystko to ukrywa się pod pozornie nieistniejącym już zagadnieniem nietolerancji. W „Witaj w klubie” sprytnie manipuluje się czasem akcji, kontestując aktualne problemy Stanów Zjednoczonych, które przedstawione są w pełnym sztafażu rodem z lat 80.
„Witaj w klubie” doskonale ilustruje również problem monopolu na rynku koncernów farmaceutycznych, ponownie nasuwając skojarzenia z polską rzeczywistością ostatnich lat. Zderzenie głównego bohatera z korporacyjną machiną to istne błądzenie w labiryncie przepisów prawa, będącego na usługach bogaczy, nie obywateli. Wadą filmu jest w tym kontekście jednostronność przedstawianych relacji, zwłaszcza że w napisach końcowych informuje się widza o późniejszym zastosowaniu eksperymentalnego leku, który wszedł do użycia w mniej toksycznym stężeniu. Pomiędzy obrazem a słowami rozpościera się luka znaczeniowa, którą należałoby w obrębie samego filmu subtelnie wypełnić. Ponieważ konflikt przedstawiony jest tylko z jednej perspektywy, momentami brak mu wiarygodności, gdyż, jak mówi znane porzekadło, „wina zawsze leży gdzieś pośrodku”.
W tym wszystkim najważniejszy jest jednak człowiek. Samotność osoby chorującej na AIDS, pozostawionej samej sobie, oddana została w dziele Jeana-Marca Vallée w poruszający sposób. „Witaj w klubie” rozpoczyna i kończy się doskonałym w swej prostocie obrazem „kowboja” dosiadającego byka. Człowiek może być poniewierany na wszystkie sposoby, ale zawsze kurczowo trzymać się będzie życia. Zawsze też musi walczyć o nie sam, bez pomocy innych. Trudno jednoznacznie ocenić finał tego dzieła, jednak przywodzi on na myśl rozważania o wolności, które napawają nadzieją w iście amerykańskim stylu.
„Witaj w klubie” („Dallas Buyers Club”). Reżyseria: Jean-Marc Vallée. Scenariusz: Craig Borten i Melisa Wallack. Obsada: Matthew McConaughey, Jared Leto, Jennifer Garner i in. Gatunek: biograficzny / dramat. Produkcja: USA, 117 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |