
"ZAPOMNIJ O TYM, WOLVERINE. TO CHINATOWN"
A
A
A
Komiks zagraniczny
- Dobra, nie jestem nietykalny, ale potrafię o siebie zadbać. Wiesz, ilu ninja zabiłem przez te wszystkie lata?
- Ninja to pozbawieni umiejętności imbecyle. Każdy głupek może zabić ninję. Mój pies mógłby zabić ninję.
Wolverine – mutant posiadający przerysowany do granic możliwości czynnik gojenia ran, szkielet pokryty w zasadzie niezniszczalnym stopem metalu oraz ostre jak brzytwa pazury. Ów kanadyjski superbohater to dziwny przypadek, ponieważ bardziej przypomina slasherowego mordercę niż poczciwego trykociarza. Niegrzeczny chłopiec wyłonił się z narkotycznego dymu lat 70., przecierając szlaki wszystkim współczesnym ikonom antybohaterstwa: Spawnowi, Punisherowi czy bardziej bezceremonialnym inkarnacjom Batmana. Jednak formuła stojąca u podstaw jego kreacji opierała się na dosyć prostych założeniach: tnij i siecz. Potrzebny był jeszcze wątek fabularny, który przekształciłby postać pełniącą rolę brawurowego wypełniacza tła w protagonistę z krwi i adamantium. Złotym środkiem okazało się wysłanie Rosomaka w 1982 roku do Japonii przez Chrisa Claremonta i Franka Millera. W połączeniu z samurajskim etosem figura Logana nabrała nowego wymiaru. Azjatycka mentalność pomogła uciszyć jego wewnętrzne demony i powierzchowną dzikość. To właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni odnalazł miłość, poznał znaczenie słowa honor, zdobył przyjaciół i narobił sobie wrogów, którzy do dziś powracają w kolejnych perypetiach Wolverine’a.
Trudno o nim mówić, nie spoglądając nań ukradkiem przez pryzmat kultury Wschodu. Często jednak scenarzyści jego solowych przygód zapominają, jak ciekawie można dopasować eskapady Logana do różnorodnych gatunków i zamiast eksperymentować z formą (podobnie jak duet Claremont-Miller), kurczowo trzymają się schematycznej superbohaterszczyzny lub powracają do wyświechtanej utarczki z programem „Weapon X”: tnij i siecz, tnij i siecz, tnij i siecz… Na szczęście trafiają się twórcy, którzy umiejętnie wydobywają potencjał drzemiący w szponiastym herosie. Tak było z Gregiem Rucką, który kazał mu zrzucić kostium i rozbijać się po ohydnych amerykańskich odludziach, Warrenem Ellisem stawiającym go naprzeciw najlepszego mordercy na świecie (prywatnie kumpla od wódki) czy Markiem Millarem popychającym Rosomaka w objęcia postapokalipsy. Mało kto potrafił jednak zaprezentować tak umiejętne wariacje na temat postaci włochatego Kanadyjczyka jak Jason Aaron. W ciągu ostatnich sześciu lat zabawy z bohaterem amerykański scenarzysta zdążył wysłać go w pościg za zmiennokształtną mutantką, umieścić w szpitalu dla psychicznie chorych, wyjaśnić, w jaki sposób pojawia się w pięciuset heroicznych zespołach równocześnie, przemienić w Indianina czy awansować na stanowisko profesora Logana – dyrektora szkoły dla homo superior. Jednak za najciekawszą część jego runu uważam miniserię „Wolverine: Manifest Destiny”, która stanowi niezwykłą laurkę dla azjatyckiego kina akcji.
Sama historia jest niezwykle przystępna dla nowych czytelników, pomimo faktu, że odnosi się do wydarzeń znanych głównie miłośnikom perypetii X-Men, w tym przypadku – przeprowadzki grupy z Nowego Jorku do San Francisco. I dokładnie tyle wystarczy wiedzieć przed rozpoczęciem lektury. Logana spotykamy w momencie, gdy pakuje swoje rzeczy. Obok kilku kartonów z piwem i materaca, przypadkowo trafia na pewien artefakt, mimowolnie przypominający mu o wydarzeniach, które miały miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej w Chinatown. Bohater postanawia raz na zawsze rozwiązać stare sprawy (o których nie pamiętał, ponieważ dopiero niedawno wróciły mu wszystkie wspomnienia). Stając w bramie prowadzącej do chińskiej dzielnicy, Wolverine nie ma pojęcia, że wkrótce znów będzie musiał udowodnić, iż jest najlepszy w tym, co robi.
Scenariusz Aarona, przyozdobiony błyskotliwymi, zadziornymi dialogami, bazuje na niezwykle przyjemnym operowaniu kliszami znanymi z dziesiątek filmów wuxia pian, amerykańskiego szału na kung-fu czy heroic bloodshed rodem z Hongkongu. Już pierwsza rozmowa, której przysłuchuje się Logan po dotarciu do Chinatown, jest de facto sprzeczką o aktorów występujących w klasycznych produkcjach kopanych. Nie chcę psuć czytelnikom zabawy z samodzielnego odkrywania intertekstualnych nawiązań, powiem tylko, że uśmiech prawie rozerwał mi twarz, gdy zobaczyłem drużynę nadnaturalnych wojowników przypominających świtę Lo Pana z „Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy”, klan Jednorękich Szermierzy, dzieciaka o imieniu Run Run, aparycję Synów Tygrysa czy Logana wykonującego ekwilibrystyczne akrobacje i dzierżącego przy tym dwa pistolety. Sam schemat fabularny, oprócz masy smakowitych cytatów, prezentuje klasyczną opowieść znaną z dziesiątek orientalnych historii. Bohater, który uważa się za niezniszczalnego, dostaje po tyłku, w wyniku czego musi nauczyć się pokory od starego mistrza, odnaleźć swoją wewnętrzną moc i pokonać stary system, a także własne (także mentalne) ograniczenia.
Scenarzysta wrzuca bohatera w ten postmodernistyczny koktajl, nie zapominając jednak o sednie historii: to Logan jest tutaj głównym bohaterem, a jego rozwój determinuje przebieg fabuły. Autor cały czas ustawia go w świetle reflektorów, nie pozwalając metazabawie na przejęcie całkowitej kontroli. Rysunki Stephena Segovii są niesamowicie dynamiczne, przypominając momentami japońskie mangi (szczególnie, gdy owłosienie postaci majestatycznie faluje, a oręż prezentuje się wprost monumentalnie). Zresztą, rysunki w „Wolverine: Manifest Destiny” dosyć mocno inspirują się pracami innego Filipińczyka, Leinila Francisa Yu, którego dzieła zawsze emanują swoistym orientalizmem, przemaglowanym przez superbohaterską estetykę. Mamy tu do czynienia z głęboko przemyślanym hołdem dla konwencji, który cały czas pozostaje solidną historią z Wolverine’em w roli głównej. Aaron przywraca czystą, nieskrępowaną zabawę na podwórko bohatera mocno przegryzionego przez główny nurt. To idealne miejsce, aby nowi czytelnicy mogli cieszyć się dobrą historią o Rosomaku, bez konieczności posiadania w tej mierze wieloletnich doświadczeń. Logan to jedna z najbardziej eksploatowanych postaci w historii komiksu – miło wiedzieć, że są jeszcze scenarzyści, którzy potrafią ją odświeżyć.
- Ninja to pozbawieni umiejętności imbecyle. Każdy głupek może zabić ninję. Mój pies mógłby zabić ninję.
Wolverine – mutant posiadający przerysowany do granic możliwości czynnik gojenia ran, szkielet pokryty w zasadzie niezniszczalnym stopem metalu oraz ostre jak brzytwa pazury. Ów kanadyjski superbohater to dziwny przypadek, ponieważ bardziej przypomina slasherowego mordercę niż poczciwego trykociarza. Niegrzeczny chłopiec wyłonił się z narkotycznego dymu lat 70., przecierając szlaki wszystkim współczesnym ikonom antybohaterstwa: Spawnowi, Punisherowi czy bardziej bezceremonialnym inkarnacjom Batmana. Jednak formuła stojąca u podstaw jego kreacji opierała się na dosyć prostych założeniach: tnij i siecz. Potrzebny był jeszcze wątek fabularny, który przekształciłby postać pełniącą rolę brawurowego wypełniacza tła w protagonistę z krwi i adamantium. Złotym środkiem okazało się wysłanie Rosomaka w 1982 roku do Japonii przez Chrisa Claremonta i Franka Millera. W połączeniu z samurajskim etosem figura Logana nabrała nowego wymiaru. Azjatycka mentalność pomogła uciszyć jego wewnętrzne demony i powierzchowną dzikość. To właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni odnalazł miłość, poznał znaczenie słowa honor, zdobył przyjaciół i narobił sobie wrogów, którzy do dziś powracają w kolejnych perypetiach Wolverine’a.
Trudno o nim mówić, nie spoglądając nań ukradkiem przez pryzmat kultury Wschodu. Często jednak scenarzyści jego solowych przygód zapominają, jak ciekawie można dopasować eskapady Logana do różnorodnych gatunków i zamiast eksperymentować z formą (podobnie jak duet Claremont-Miller), kurczowo trzymają się schematycznej superbohaterszczyzny lub powracają do wyświechtanej utarczki z programem „Weapon X”: tnij i siecz, tnij i siecz, tnij i siecz… Na szczęście trafiają się twórcy, którzy umiejętnie wydobywają potencjał drzemiący w szponiastym herosie. Tak było z Gregiem Rucką, który kazał mu zrzucić kostium i rozbijać się po ohydnych amerykańskich odludziach, Warrenem Ellisem stawiającym go naprzeciw najlepszego mordercy na świecie (prywatnie kumpla od wódki) czy Markiem Millarem popychającym Rosomaka w objęcia postapokalipsy. Mało kto potrafił jednak zaprezentować tak umiejętne wariacje na temat postaci włochatego Kanadyjczyka jak Jason Aaron. W ciągu ostatnich sześciu lat zabawy z bohaterem amerykański scenarzysta zdążył wysłać go w pościg za zmiennokształtną mutantką, umieścić w szpitalu dla psychicznie chorych, wyjaśnić, w jaki sposób pojawia się w pięciuset heroicznych zespołach równocześnie, przemienić w Indianina czy awansować na stanowisko profesora Logana – dyrektora szkoły dla homo superior. Jednak za najciekawszą część jego runu uważam miniserię „Wolverine: Manifest Destiny”, która stanowi niezwykłą laurkę dla azjatyckiego kina akcji.
Sama historia jest niezwykle przystępna dla nowych czytelników, pomimo faktu, że odnosi się do wydarzeń znanych głównie miłośnikom perypetii X-Men, w tym przypadku – przeprowadzki grupy z Nowego Jorku do San Francisco. I dokładnie tyle wystarczy wiedzieć przed rozpoczęciem lektury. Logana spotykamy w momencie, gdy pakuje swoje rzeczy. Obok kilku kartonów z piwem i materaca, przypadkowo trafia na pewien artefakt, mimowolnie przypominający mu o wydarzeniach, które miały miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej w Chinatown. Bohater postanawia raz na zawsze rozwiązać stare sprawy (o których nie pamiętał, ponieważ dopiero niedawno wróciły mu wszystkie wspomnienia). Stając w bramie prowadzącej do chińskiej dzielnicy, Wolverine nie ma pojęcia, że wkrótce znów będzie musiał udowodnić, iż jest najlepszy w tym, co robi.
Scenariusz Aarona, przyozdobiony błyskotliwymi, zadziornymi dialogami, bazuje na niezwykle przyjemnym operowaniu kliszami znanymi z dziesiątek filmów wuxia pian, amerykańskiego szału na kung-fu czy heroic bloodshed rodem z Hongkongu. Już pierwsza rozmowa, której przysłuchuje się Logan po dotarciu do Chinatown, jest de facto sprzeczką o aktorów występujących w klasycznych produkcjach kopanych. Nie chcę psuć czytelnikom zabawy z samodzielnego odkrywania intertekstualnych nawiązań, powiem tylko, że uśmiech prawie rozerwał mi twarz, gdy zobaczyłem drużynę nadnaturalnych wojowników przypominających świtę Lo Pana z „Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy”, klan Jednorękich Szermierzy, dzieciaka o imieniu Run Run, aparycję Synów Tygrysa czy Logana wykonującego ekwilibrystyczne akrobacje i dzierżącego przy tym dwa pistolety. Sam schemat fabularny, oprócz masy smakowitych cytatów, prezentuje klasyczną opowieść znaną z dziesiątek orientalnych historii. Bohater, który uważa się za niezniszczalnego, dostaje po tyłku, w wyniku czego musi nauczyć się pokory od starego mistrza, odnaleźć swoją wewnętrzną moc i pokonać stary system, a także własne (także mentalne) ograniczenia.
Scenarzysta wrzuca bohatera w ten postmodernistyczny koktajl, nie zapominając jednak o sednie historii: to Logan jest tutaj głównym bohaterem, a jego rozwój determinuje przebieg fabuły. Autor cały czas ustawia go w świetle reflektorów, nie pozwalając metazabawie na przejęcie całkowitej kontroli. Rysunki Stephena Segovii są niesamowicie dynamiczne, przypominając momentami japońskie mangi (szczególnie, gdy owłosienie postaci majestatycznie faluje, a oręż prezentuje się wprost monumentalnie). Zresztą, rysunki w „Wolverine: Manifest Destiny” dosyć mocno inspirują się pracami innego Filipińczyka, Leinila Francisa Yu, którego dzieła zawsze emanują swoistym orientalizmem, przemaglowanym przez superbohaterską estetykę. Mamy tu do czynienia z głęboko przemyślanym hołdem dla konwencji, który cały czas pozostaje solidną historią z Wolverine’em w roli głównej. Aaron przywraca czystą, nieskrępowaną zabawę na podwórko bohatera mocno przegryzionego przez główny nurt. To idealne miejsce, aby nowi czytelnicy mogli cieszyć się dobrą historią o Rosomaku, bez konieczności posiadania w tej mierze wieloletnich doświadczeń. Logan to jedna z najbardziej eksploatowanych postaci w historii komiksu – miło wiedzieć, że są jeszcze scenarzyści, którzy potrafią ją odświeżyć.
Jason Aaron, Stephen Segovia: „Wolverine: Manifest Destiny”. Wydawnictwo Marvel Comics. New York 2008-2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |