ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (67) / 2006

Ewelina Jędrasiak,

PRAWDA DO BÓLU

A A A
Ścisk w gardle, poruszenie i uczucie niemocy – takich emocji doznają widzowie „Placu Zbawiciela”. Bez względu na wiek, wyznawane poglądy a nawet przeżyte doświadczenia, ten film nikogo nie pozostawi obojętnym. Być może to zasługa scenariusza opartego na faktach, których gorzki finał śledzimy do końca czy dramatyzmu wydarzeń. Jednak najbliżej prawdy zdaje się być historia, która przydarzyła się ludziom podobnym do nas. A wszystko zaczęło się na Placu Zbawiciela…

To właśnie tam rozgrywa się ostatnia scena „Długu” Krzysztofa Krauzego i tu mieszkać będą bohaterowie nowego filmu, który tym razem reżyser postanowił nakręcić wspólnie z żoną, Joanną Kos – Krauze. Tak samo jak w przypadku „Długu” pomysł na scenariusz do filmu podsunęło życie a dokładniej notatka prasowa. Stąd autorzy zaczerpnęli finał opowieści decydując się jednak na zmianę otocznia. Swój wybór umotywowali chęcią sportretowania zwykłych ludzi, którzy byliby „jak my sami”.

Bohaterowie Beata (Jowita Budnik) i Bartek (Arkadiusz Janiczek) to para trzydziestoletnich małżonków z dwójką dzieci. Choć marzą już o swoim własnym mieszkaniu przez jakiś czas decydują się pomieszkać z teściową, Teresą (Ewa Wencel). Żyje się jak żyć można na kupie i w ścisku – niewygodnie. Jednak wszystko to w imię własnego kąta w przyszłości. Poważne problemy zaczynają się gdy developer budynku, w którym mieszkanie miało się znajdować, bankrutuje i niewinni niczego bohaterowie popadają w długi. Długi, których nie są w stanie spłacić. Bartek choć skończył politechnikę, pracuje w firmie zakładającej klimatyzację. Mimo że jest dobrym i przydatnym pracownikiem, nie może doczekać się obiecanego awansu. Z kolei Beata nad naukę i karierę zawodową przedłożyła macierzyństwo i teraz nie znajduje sposobu, by odnaleźć się na rynku pracy. Pieniądze to tylko punkt zapalny życiowych dramatów i trudnych relacji łączących bohaterów. Do niezaspokojonych ambicji dołączają nowe problemy, których końca nie widać.

Okazuję się, że ta z pozoru zwykła rodzina kryje mniejsze i większe dramaty. Relacje matka – syn – synowa są niczym trójkąt bermudzki, sytuacją bez wyjścia. Teściowa nie znajduje kontaktu z synową, wzajemnie się nie znoszą. Teresa po trudnym życiu (mąż alkoholik) pragnie spokoju i stabilizacji a przychodzi jej gnieździć się we własnym mieszkaniu z czteroosobową rodziną. Niezadowolona z wyboru przez syna małżonki, swoją frustrację wyładowuje na Beacie. Po raz drugi żona padnie ofiarą za sprawą własnego męża, który nie oszczędzi jej przykrości i bólu. Pakt matka – syn jest mocny i Beata nie do końca umie się w nim odnaleźć. Bezbronna, trochę pasywna szuka ludzkiej akceptacji, zrozumienia i miłości. Dlatego w oczach widzów może aspirować do miana bohaterki najbardziej pozytywnej, niemal nieskazitelnej. Natomiast w oczach bohaterów filmu pozostanie niespełniona jako żona, synowa i matka. Jednak w „Placu Zbawiciela” jak życiu wszystko może się zdarzyć. Ofiara może przeistoczyć się w kata a najgorszy wróg wyciągnąć pomocną dłoń.

Ofiarami i oprawcami są w tym filmie w większości wysunięte na pierwszy plan kobiety. Niewątpliwie jest to zasługa Joanny Kos – Krauze. Nieprzypadkowe wydaje się miejsce pierwszego spotkania państwa Krauzów, do którego doszło właśnie na Placu Zbawiciela w Warszawie. Ich pierwszy wspólny film (choć Joanna Kos – Krauze brała już udział w projektach męża dopiero teraz doczekała się miana współreżysera, mówi się nawet o jej większym udziale w powstaniu filmu) rozgrywa się właśnie tu i nosi taki tytuł. Tak słabo eksponowane ostatnio w polskim kinie bohaterki pod czujnym okiem i sprawną ręka kobiety miały szansę ponownie zaistnieć. Dlatego też autorzy przewrotnie nazywają go „Długiem” dla kobiet. Znajdziemy w nim to, czego nie ma w telenowelach – mówi Krzysztof Krauze. Nie jest to melodramat z papierowymi postaciami, bohaterkami są kobiety z krwi i kości, które złapane przez życie w pułapkę, szukają z niej ucieczki. Joanna Kos – Krauze nie tylko współtworzyła scenariusz i sam film, również w nim zagrała. I choć była to epizodyczna rola prokuratora, w której zdaje się występować przeciw konkretnej osobie, w rzeczywistości oskarża bohaterów filmu. Nikt nie ponosi całkowitej winny, ale każdy jest w jakimś stopniu odpowiedzialny za to, co się stało.

Tragedie rozgrywające się na ekranie tak bardzo nas dotykają, bo bohaterowie są nam po prostu bliscy. W ich rozmowach, kłótniach i sprzeczkach każdy odnajdzie cząstkę siebie, być może tę najchętniej skrywaną przed oczami innych. Każdego z bohaterów możemy potępiać za egoistyczne zachowanie, a jednocześnie utożsamiać się z nim. Pokazują przecież ludzką twarz. Chcą znaleźć swoje miejsce w swiecie, zrealizować się. Pragną bezpieczeństwa i akceptacji. Chcą, by inni ich szanowali. Jednak własnych pragnień nie potrafią dostrzec w drugim człowieku, nawet bardzo bliskim. Tworzą mury nie do przebicia, choć mury w ich domach są tak cienkie, że przepuszczą każde słowo. Ranią się nawzajem, sami nie wiedząc po co. Czy wybrali złą drogę? Czy była inna? To życie i nie ma tu gotowych i jednoznacznych odpowiedzi. Sytuacja staje się coraz bardzie napięta, konflikty coraz gorętsze i bez wyjścia, niczym w greckiej tragedii. Tylko tu nie da się zrzucić odpowiedzialności na fatum, bo zawinił człowiek.

Nie tylko wspólne dla wszystkich problemy sprawiają, że film wciąga i silnie oddziałuje na widzów. Jego niekwestionowaną zaletą jest realizm historii opowiedzianej bez zbędnych ozdobników i dygresji. Do powstania tej namacalnej rzeczywistości przyczynili się również aktorzy, którzy jak u Mike Leigh byli współtwórcami scenariusza. Pozwolili, by role w nich weszły stając się pełnowymiarowymi postaciami, które już nie udają przed widzami ale po prostu są – bez zbytniej teatralności i nagłych, niezrozumiałych wybuchów. Wszystko w tym filmie zdaje się być podporządkowane fabule: aktorzy, zdjęcia i muzyka. Nie ma tu zaskakujących ujęć, długich przebitek, kamera śledzi postacie – to one są ważne. Muzyka też jest wyciszona i dostosowana do przedstawionej rzeczywistości. Gdy bohaterowie cierpią, nie zawsze słyszymy ich płacz, czasem ból przekazuje muzyka. Wszystkie elementy współgrają ze sobą po to, by przekazać tematykę obrazu.

Wina i odkupienie – o tym miał traktować film. Jednak w większej mierze nacisk położony jest na winę i sposób jej powstania niż odkupienie. Twórców bardziej interesują przyczyny niż skutki. I bardzo bobrze. Widza ma szansę zastanowić się nad tym, czy czasem on sam nie jest współtwórcą czyjejś, jakby się mogło wydawać, winy. Autorzy szukają klucza do rozwiązania trudnych sytuacji. Właśnie „Klucze”, które początkowo były tytułem filmu, bardzo dobrze oddają jego ideę. Miały opisywać zarówno klucze do upragnionego mieszkania jak i te niezbędne do rozwiązania konfliktów międzyludzkich. Czy bohaterom „Placu Zbawiciela” tych kluczy po prostu zabrakło?

Po gorzkim końcu wydawać by się mogło, że tak. Jednak autorzy dają nam nadzieję na odkupienie, na zbawienie. Daremne wydaje się czekanie na jakiś znak od Boga, nadejście Zbawiciela z Nieba. Zbawicielami muszą się więc stać zwykli ludzie, którzy należąc do gatunku homo sapiens nie są doskonali. Tacy ludzcy zbawiciela. Tylko dlaczego tak długo musimy na nich czekać? Przecież zbawiciele są wśród nas.
„Plac Zbawiciela”. Reż. i scenariusz: Joanna Kos – Krauze, Krzysztof Krauze. Występują: Jowita Budnik, Arkadiusz Janiczek, Ewa Wencel. Zdjęcia: Wojciech Staroń. Muzyka: Paweł Szymański. Gatunek: Dramat. Polska 2006. 94 min.