ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (249) / 2014

Igor Sokołowski,

POLESIE

A A A
Istnieją na świecie takie miejsca, które wymykają się encyklopedycznym definicjom, choć wydawałoby się, że w XXI wieku wszystko zostało już odpowiednio sklasyfikowane i skatalogowane. Na pewno jednym z takich miejsc jest Polesie, kraina wyjątkowa pod każdym względem. Istotna dla geografów, albowiem szeroki pas krainy poleskiej rozpościera się wzdłuż granicy białorusko-ukraińskiej, zahaczając o tereny Polski i Rosji na swych krańcach, a co do kwestii wyznaczenia dokładnych granic samego Polesia wciąż nie ma stuprocentowej zgody, jak powinna ona przebiegać. Jest to kraina fascynująca przyrodoznawców, biologów, ornitologów i innych, ponieważ ze względu na wyjątkową przyrodę stała się naturalnym rezerwatem i schronieniem dla wielu gatunków zwierząt i roślin, funkcjonujących tu w naturalnych warunkach. Nie zapominając o największych bagnach w Europie, niezliczonej ilości rzek, rzeczek i rozlewisk, które stały się przyczynkiem do powstania tak wyjątkowego ekosystemu w samym środku starego kontynentu. Wyjątkowi są też ludzie, którzy te tereny zamieszkują. Jeśli zapytać ich, kim są, odpowiedzą, że są „tutejsi”, lub co najwyżej określą się jako „Poleszucy”. W jakim narzeczu odpowiedzą na te i inne pytania? W swoim własnym, będącym gwarą wynikłą z połączenia języków: ukraińskiego, białoruskiego, rosyjskiego i polskiego. Jak mieszkają? Wcześniej mieszkali na tak zwanych chutorach, pojedynczych niewielkich gospodarstwach porozrzucanych między bagnami, ukrytych wśród lasów, co potęgowało ich odseparowanie od świata zewnętrznego. Cóż z tego, że po wojnie chutory zlikwidowano, Poleszukom dano paszporty, a ich dzieci zaczęto konsekwentnie nauczać w szkołach rosyjskiego. Oni nadal mówią, że są tutejsi, dialektolodzy oraz językoznawcy nadal mają dzięki nim materiał do badań i nadal wyróżniają się oni wśród reszty społeczeństwa, wzbudzając ciekawość przyjezdnych. Dziś mieszkają w Brześciu, Pińsku, Dawidgródku i Homlu. Ich liczebność w wioskach stale się zmniejsza na rzecz miast. Ale w ich oczach tkwi ten sam błysk i pierwiastek podejrzliwości, jaki charakteryzował wzrok Poleszuka przedwojennego, mieszkańca europejskiej Amazonii, ostatniego dzikiego wśród cywilizowanych.

Nie sposób poznać Białorusi, nie poznając Polesia. Nie sposób jest napisać o Białorusi, nie pisząc o Polesiu. Parafrazując mistrza Grzesiuka: „Nie zawracaj kontrafałdy, że na Białorusi byłeś, bo na Polesie wcale nie jeździłeś”. Polesie to prawie trzydzieści procent terytorium Republiki, rozciągające się na całej jej szerokości od granicy z Polską do granicy z Rosją, obejmując teren dwustu kilometrów w głąb kraju od granicy południowej z Ukrainą. Ale zostawmy liczby. Kiedy najlepiej pojechać na Polesie? Podobno o każdej porze roku jest tam pięknie. Ja, ze względów praktycznych, wybrałem lato. I pojechałem.

 

 

Podróż zaczynam (jak zwykle) w Brześciu, kieruję się na Kobryń i tam przy rozwidleniu na  Mińsk lub Homel wybieram Homel i jestem już na trasie M-5 będącej główną arterią Polesia, według niektórych stanowiącą umowną, północną granicę tej krainy. Po suchej, równej i pustej drodze pozbawionej jakiejkolwiek zbędnej architektury jedzie się tak przyjemnie, że prawie przeoczyłbym zjazd do pierwszego miejsca, które postanowiłem odwiedzić – wsi Hruszewa. Hruszewa (Hruszowa, Gruszewo) jest jednym z tych miejsc, gdzie pobrzmiewa echo pieśni kresowej i niejedna starsza pani rzewną łzę tu wylała między herbatą z termosu a jajkiem na twardo podczas wycieczki autokarowej. Właśnie tutaj znajduje się majątek (a raczej to, co po nim pozostało, ale o tym zaraz) niegdyś należący do Marii Rodziewiczówny oraz słynny dąb Dewajtis i tutaj też polska pisarka spędziła podobno najlepsze lata swego życia.

Przy wjeździe do wioski piękna dziewczyna o pełnym biuście, odziana w kostium kąpielowy, maluje płot w towarzystwie półłysych kaczek taplających się w kałuży. Ten nietypowy miks amerykańskich teledysków rapowych i Zosi z Pana Tadeusza spowodował, że musiałem się zatrzymać i zapytać ją o drogę do słynnego Dewajtisa. Na niewiele to się zdało, albowiem bardziej uaktywniony był mój zmysł wzroku niż słuchu i w efekcie mimo wskazówek tubylczyni dalej krążyłem po tej dość pokaźnych rozmiarów wsi. Postanawiam więc użyć swego szóstego, wschodniego zmysłu, który podpowiada mi, że dworek przeistoczył się na przestrzeni lat w sowchoz, co jest tu powszechną praktyką. Zatrzymuję się przed pokaźnych rozmiarów żelazną bramą i znów pytam o drogę, tym razem panią w średnim wieku, posiadającą garnitur złotych zębów, będącą strażniczką tejże bramy. Bingo! Okazuje się, że brama prowadzi do państwowego przedsiębiorstwa mechaniczno-naprawczego, co w warunkach białoruskich tak czy owak oznacza sowchoz. Owa pani, jak to zwykle bywa, gdy jest się na państwowej posadzie, ma mnóstwo wolnego czasu, więc zamknęła swoją stróżówkę i postanowiła mnie samodzielnie oprowadzić po przedsiębiorstwie, które swe fundamenty oparło na dobrach Rodziewiczówny. Dzięki temu mogłem nie tylko uwiecznić na fotografii dąb Dewajtis, ale także przyjrzeć się z bliska życiu kołchozowemu w XXI wieku.

Zanim jednak przejdziemy do opisu tego reliktu przeszłości wciąż tutaj funkcjonującego, należałoby się kilka słów wyjaśnienia à propos ówczesnej (lipiec 2011) sytuacji ekonomicznej na Białorusi, a ta, mówiąc eufemistycznie, była nieciekawa. Obcą walutę można było kupić tylko na czarnym rynku, gdyż do pustych kantorów ustawiały się kilometrowe kolejki. W sklepach brakowało towarów, a te, które były, mocno podrożały – nawet te, z których taniości Białoruś słynęła – jak wódka, benzyna czy papierosy. Samochodom na zagranicznych rejestracjach benzynę wolno było tankować wyłącznie za dolary, przez co sam miałem problemy (jak je rozwiązałem, niech pozostanie moją tajemnicą). Inflacja galopowała z prędkością światła, zachodnie media wróżyły rychły upadek Łukaszenki, porównując Białoruś do Grecji, a opozycja nie na żarty się przestraszyła, że zaraz naprawdę będzie musiała przejąć władzę, biorąc pod uwagę falę regularnych protestów, która przetoczyła się przez kraj.

Ze względu na powyższe fakty i ogólną atmosferę, jaka wówczas panowała u naszego wschodniego sąsiada, spodziewałem się ujrzeć smutny krajobraz zalewany falą krytyki przez niezadowolonych sowchoźników. Okazało się jednak, że komu jak komu, ale najwierniejszym wyborcom Łukaszenki nawet podczas największej zawieruchy nie może spaść nawet włos z głowy. I co się tyczy wyborców, nie mówię tu o samym Gruszewie, ale o mieszkańcach wsi kołchozowych czy sowchozowych w ogóle. Ale w tym wypadku to właśnie Gruszewo niech służy za egzemplifikację raju otoczonego pożogą.

– A dlaczego niby ma być źle, u nas tu wszystko dobrze! – odpowiada moja przewodniczka na pytanie „A jak wam się tu żyje?”. – Praca dla wszystkich jest, pensję wypłacają co dwa tygodnie regularnie, bez opóźnień, są dodatki socjalne, dzieci jeżdżą na wakacje. – Wymienianie przywilejów przerywa tylko, gdy pokazuje mi kolejne budynki gospodarcze. Mijamy piętrowy budynek, w którym na dole znajduje się stołówka, a na piętrze klub bilardowy i bar. Po drugiej stronie przewodniczka pokazuje mi klepisko ze sceną, gdzie są organizowane „jakieś koncerty albo akademie”, a potem prowadzi do sklepu, przed którym umorusane lodami i piachem dzieciaki jeżdżą na składanych rowerach, a we wnętrzu półki uginają się od towarów wszelkiej maści. Asortymentu mógłby pozazdrościć niejeden miński spożywczak! Potem przyszedł czas na gwóźdź programu i sprawcę mojego tutaj pobytu – dąb Dewajtis, gdzie ujrzałem sielankę w czystej postaci. W to piątkowe, słoneczne popołudnie (wybiła właśnie godzina pierwsza!) u stóp bijącego zielenią historycznego dębu cień znaleźli po ciężkim dniu pracownicy przedsiębiorstwa, leżący pokotem w trawie i rozkoszujący się schłodzonym piwem białoruskiej produkcji. Grzechem byłoby nie usiąść obok, co też uczyniłem, poczęstowałem papierosem i rozmowa potoczyła się sama. Kiedy już wyjaśniłem im, że jestem tylko turystą, nie zaś szpiegiem przemysłowym, próbowałem się dowiedzieć, czym tak właściwie się zajmują.

– A, to różnie bywa – zaczął jeden – raz to nam jakieś części dadzą do montażu, innym razem stolarka, a jak trzeba to i mleko się zawiezie. Krów tam żadnych nie widziałem, ale nie chciałem już zadawać zbyt wielu kłopotliwych pytań, bo mogliby naprawdę nabrać wobec mnie podejrzeń (w telewizji białoruskiej co rusz mówi sięo jakichś wrogach czyhających na gospodarkę Białorusi), a atmosfera była sympatyczna, bo jakże inaczej w tak sielankowej scenerii. Pożegnałem się z tymi szczęściarzami i odprowadzony przez moją prywatną przewodniczkę, ruszyłem w dalszą drogę, podczas której uświadomiłem sobie, czemu w Polsce na wsiach do dziś tęskni się „za komuną”, a po upadku PGR-ów wsie, w których te gospodarstwa się znajdowały, stawały się źródłem patologii. Kołchozy białoruskie przejadają kredyty brane przez Łukaszenkę od innych państw, są przedsiębiorstwami kompletnie nierentownymi, robi się tam wszystko i nic. Z kolei ludzie są nauczeni, że pieniądze i socjal się należą bez względu na wyniki, jakie osiąga przedsiębiorstwo. No bo jak nauczyć się pracy w takich cieplarnianych warunkach. Tylko co stanie się z mieszkańcami Gruszewa i setkami innych białoruskich wsi, gdy naprawdę przyjdzie czas przestawić się na gospodarkę wolnorynkową? Pewnie to samo, co w Polsce po reformach Balcerowicza. Czas pokaże.
Prezentowany fragment pochodzi z książi Igora Sokołowskiego "Białoruś dla początkujących", która ukaże się 21 maja nakładem Wydawnictwa MG. "artPapier" objął nad książką patronat medialny.