ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (249) / 2014

Jarosław Czechowicz,

GDY BIOGRAFIA JEST GEOGRAFIĄ

A A A
Jurij Andruchowycz postanowił napisać specyficzny leksykon. Ta książka ma odzwierciedlać stany jego ducha w zderzeniu z różnymi miastami świata, ma być zbiorem anegdot i bardzo poważnych przemyśleń, esejów osadzonych w klimacie miejsc, jakie podczas czterdziestu lat życia ukraiński poeta zwiedzał mniej lub bardziej świadomie, będąc tam dłużej i na tyle krótko, by poświęcić danemu miastu kilkunastozdaniową wzmiankę. To opowieść o geografii, która nieodłącznie jest związana z biografią tego, który podróżuje. Andruchowycz zdradza na wstępie: „Ta książka jest próbą przeżycia [geografii i biografii] jako jednej, nierozerwalnej całości. To znaczy wymieszania w taki sposób, by nie było widać, którędy przebiega granica, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie”. Ten sprytny zabieg każe na tę publikację spoglądać z ostrożnością, bo w wyznaniu tym może tkwić albo inteligentna prowokacja, albo też szczególnie szczere wyznanie, jakiego autor „Moscoviady” być może jeszcze się nie podjął.

Wtapiając się w kolejne miasta, obserwując je, dziwiąc się nimi albo też uzasadniając bliskość, eseista stara się uporządkować wszystko zgodnie z wymogami ukraińskiego alfabetu. Przetłumaczony leksykon ma inny kształt, kiedy poznaje go polski czytelnik. Encyklopedyczny porządek Andruchowycz podkreśla i szanuje, ale jednocześnie buntuje się wobec niego. Każe czytać tę książkę całkowicie swobodnie – otwierać w wybranych miejscach i poznawać po swojemu. W tym wolnościowym porządkowaniu widzimy od razu jedną zasadniczą rysę. Niektóre wpisy dokonane zostały głównie po to, by zachować alfabetyczny porządek. Andruchowycz przy literze J pisze o Jerozolimie, w której nie był, nazywając ją „nieosiągalnym miejscem szczególnego przeznaczenia” i kusząc metaforą, za jaką być może nic nie stoi. Do problematycznego Y dopisuje na siłę Ystad i bardzo, niestety, widać, że to wpis wymuszony. Pod enigmatycznym X ukrywa opowieść o mieście, które zrujnowała katastrofa elektrowni atomowej. Dodając do tego fakt, iż sporo zapisków jest lakonicznych, stworzonych najwidoczniej pod wpływem imperatywu porządkowania wrażeń przez alfabet, nie jest „Leksykon miast intymnych” ani intymny, ani wiarygodny. W pewnych momentach oczywiście. Jeśli przymknie się na nie oko, będzie można cieszyć się lekturą wyborną i opowieścią o tożsamości konfrontowanej ze zmiennością kultur, obyczajów, form społecznego funkcjonowania i ze śladami, jakie pozostawiła Historia, tak różnorodnie obchodząca się z przedstawionymi w książce miejscami.

Ta książka jest czymś na kształt mentalnego atlasu. Zawiera mapy stanów duchowych nieodłącznie powiązanych z konkretnymi miastami, konkretnymi ludźmi w nich, konkretnymi historiami i przeżyciami. Andruchowycz snuje opowieści niespiesznie. Tezy czasem są mgliste. Trudno orzec, do czego ma doprowadzić dana opowieść. Są też w książce jednocześnie eseje krystalicznie jasne, jednoznacznie czytelne, często punktujące problemy i w jaskrawy sposób nakreślające punkt widzenia. Jeśli znaleźć jakiś rys wspólny dla tych geograficzno-biograficznych wycieczek, z pewnością będzie nim rozumienie przez autora swojej tożsamości narodowej i odróżnianie przez niego tych wszystkich elementów rzeczywistości, jakie nie są w stanie przeniknąć do ducha człowieka ukształtowanego w konkretnym czasie i konkretnym miejscu. W sposób oczywisty najważniejsze wydają się spotkania z ukraińskimi miastami. Andruchowycz bezbłędnie i błyskawicznie odczuwa wszechobecność ducha utopii w Czerniowcach, które skłaniają do specyficznych medytacji. O Lwowie – mieście wszystkich nienapisanych jeszcze powieści – pisze obszernie, punktując problemy i wskazując liczne oblicza miasta, które tkwi w jego duszy równie mocno co Iwano-Frankiwsk. Z dystansem opowiada już o Kijowie, który jawi się jako miasto trudne, miasto wielokrotnie przekazywane sobie z rąk do rąk i wciąż niegotowe na przemiany, jakim przecież stale podlega. W kijowskim tyglu przechodzenia z rąk do rąk umocniły się na swoich pozycjach miłość i nienawiść. O ile uczucia można rozgraniczyć, nie jest możliwe oddzielenie kijowskiej przeszłości od tego, że miasto wciąż się staje. Datę graniczną kolejnej stabilizacji duchowej i materialnej miasta Andruchowycz wskazuje na 2017 rok. Jakże enigmatycznie i jak mrocznie jawić się może ta fantazja w dzisiejszych, tak niepewnych nie tylko dla Kijowa czasach...

Autor wyrusza ze swojej Ukrainy w świat, ale ma ją stale w sercu i umyśle. Ona tkwi nawet w codziennym postrzeganiu zjawisk, które w obcych miastach rzadko mogą zostać zrozumiane przez podróżnika. „Leksykon miast intymnych” to zapis podróży bliskich i dalekich. Te swojskie, narodowe już w pewien sposób zasygnalizowałem. Obok egzotycznej wyprawy do meksykańskiej Guadalajary mamy wyprawy całkiem bliskie, te związane z Polską. Z dużym zainteresowaniem śledzi się czas, w jakim Andruchowycz widział Kraków, Warszawę, Gdańsk, Szczecin czy Wrocław, gdzie poczuł się chyba najbardziej jak u siebie. Obserwując polskie miasta, Andruchowycz buduje specyficzną definicję tego, co polskie, bo słowo „polskość” go i zadziwia, i zniechęca. Co pojawia się dalej? Wędrówki po zachodniej Europie. Monachium nazywane Bramą Zachodu i miejscem, w którym doświadcza się nieprzyzwoitego bogactwa oraz niezaplanowanej przez miejscowych wielokulturowości. W Berlinie obserwacje raczkowania kapitalizmu w mieście, które chyba nigdy do końca się nie zrosło. Dalej na zachód są brylantowe sklepy w Antwerpii, sensualny Paryż i portugalskie utyskiwania na los, którego Portugalczykom zazdrościłby niejeden rodak Andruchowycza. Wycieczki za ocean to już przygody życia. Stany Zjednoczone mają tyle oblicz, ile miast udaje się tam zobaczyć. Kipią życiem zapisywanym za każdym razem inaczej i inaczej opisywanym w języku, którego bariery pokonuje się czasami za pomocą ukraińskiej wódki. Są też opowieści o miastach południowej Europy. Te z jej północy potraktowane pobieżnie, bo i niczego sobie bliskiego autor nie znajduje w uporządkowanej do granic możliwości Szwecji.

Nie chodzi jednak o opis samych miast, ale przede wszystkim – co podkreślam – o przedstawienie duchowych stanów, jakie te miasta wywołują. W nich jest historia, literatura i kultura. Ukraińska i ta tubylcza, często uniwersalna. Andruchowycz nie szuka podobieństw i nie stara się analizować inności. Chce w tej inności nazwać samego siebie, swoje dążenia, plany i marzenia. Chce określić też to, co ukształtowało go w przeszłości, bo wiele z tych podróży to – w rozumieniu Leszka Kołakowskiego – podróże całkowicie sentymentalne.

Ten leksykon zaczął się pisać w umyśle autora już w Użhorodzie, który odwiedził jako chłopiec. Myśl o jego spisaniu pojawia się w Düsseldorfie, mieście teatru. To ma być 111 miast naznaczonych świadomym ich przeżywaniem. Jak wspomniałem na wstępie, niektóre stają się jednak przypadkowymi przystankami. Co jednak wynika z bytności w miastach, które wrosły się w duszę i znalazły w niej miejsce? Tam zwykle pojawiają się ważni ludzie, bo bez ludzi w otoczeniu Andruchowycza nie byłoby tej książki, nie byłoby sprawozdania z samotniczych wędrówek; bo samotniczym wędrówkom brakuje ważnego dla autora spoiwa – silnych relacji międzyludzkich i wartościowych spotkań, dzięki którym obecność w większości z miast została jakby mocniej usankcjonowana.

„Leksykon miast intymnych” ma być świadectwem wolności nazywanej wciąż na nowo pod różną szerokością geograficzną. Są w niej miasta, które tę wolność odbierały. Są też takie, gdzie jej być może nie ma. Jurij Andruchowycz wspomina, że jedną z najmniej chętnie wykonywanych przez niego czynności jest wykładanie. Nie można traktować tej książki jako zbioru wykładów. Należy na nią spojrzeć inaczej. To zapisywanie samego siebie na 111 różnych sposobów. Silne spajanie tożsamości z różnorodnością miejsc. To w gruncie rzeczy książka o rzeczach stałych. Specyficzny dziennik podróży albo być może intymny pamiętnik, w którym wyznania są szeptane nieśmiało murom odwiedzanych miast.
Jurij Andruchowycz: „Leksykon miast intymnych”. Tłum. Katarzyna Kotyńska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2014.