ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (257) / 2014

Filip Fierek,

NOWE HORYZONTY W KILKU ODSŁONACH

A A A
Wydarzenia: 14. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty
Z Wrocławia wyjeżdżam zawsze z uczuciem niezaspokojenia. Na Nowych Horyzontach pokazano w tym roku 365 filmów, a najwytrwalszy widz – czyli taki, który nie wychodził z kina przez 10 dni – mógł ich zobaczyć najwyżej pół setki. Niektórzy z odwiedzających festiwal są naprawdę niezmordowani – codzienny maraton zaczynają o dziesiątej rano, a kończą go o północy.

Wydawałoby się, że 50 filmów w 10 dni to naprawdę dużo – a ja tymczasem chciałbym, żeby festiwal jeszcze trwał, i sądzę, że w tym pragnieniu nie jestem odosobniony. Na mapie polskich wydarzeń festiwalowych nie ma żadnego punktu, który mógłby konkurować z Wrocławiem. Nigdzie nie pokazuje się kina tak odważnego, kina, które obiecuje nowe spojrzenie, otwiera oczy, uwodzi, a czasem odpycha. Kto przyjeżdża na Nowe Horyzonty nie po raz pierwszy, wie, że ryzykuje wiele – jego wyobrażenia o filmie mogą zostać rozbite w pył, a prywatne sympatie ustąpić miejsca innym.

Jednocześnie nie uświadczy się w Polsce festiwalu tak przytłaczającego rozmachem repertuaru, który powoduje, że widz – wchodząc na jedną z dziewięciu sal wrocławskiego kina – nierzadko ma wątpliwości, czy nie powinien był znaleźć się w innej – i to nie dlatego, że pokaz, który wybrał, niesie groźbę rozczarowania, ale stąd, że równoległe projekcje wydają się równie obiecujące. W przypadku Nowych Horyzontów festiwalowa relacja jest więc szczególnie obarczona ograniczonością spojrzenia, które kieruje się nie na kilkaset filmowych obrazów, ale na niewielką część z nich. Wobec tego wybór tych, o których pisze się w relacji takiej, jak niniejsza, zawsze będzie przypadkowy. Rozszerzyć zasięg wzroku, uniknąć zasklepienia w dotychczasowych upodobaniach, poszukać bardziej pojemnej formuły oglądania – tym dyrektywom postanowiłem być wierny, bo tylko one dają nadzieję najpełniejszego festiwalowego spełnienia.

Zwerbalizowana nowohoryzontowość

Czternasta edycja festiwalu była szczególna przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, nowohoryzontowe kino – reprezentowane przez takich twórców, jak Bruno Dumont, Carlos Reygadas czy Béla Tarr – ujęte zostało w pojemną formułę zaproponowaną przez Rafała Syskę. Jego książka ,,Filmowy neomodernizm” jest pionierską w Polsce próbą uchwycenia artystycznej i ideowej wspólnoty reżyserów, którzy cieszą się na Nowych Horyzontach szczególną popularnością. Ujęty wreszcie w słowa nurt neomodernistyczny (którego oboczną nazwą jest slow cinema) rezygnuje z atrakcyjnej narracji na rzecz kontemplacji obrazu, wierząc – mimo doświadczeń postmodernizmu – w siłę filmowego medium. W książce wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego zostało wyartykułowane to, co do tej pory tylko przeczuwałem, intuicyjnie dostrzegając zbieżność obrazów Sokurowa i Tarra, Reygadasa i Alonso czy Dumonta i Ming-lianga. Co więcej, mimo że pojemne, samo pojęcie nie wydaje się zaprojektowane na wyrost. Rzetelność autora, który uważnie odnotowuje podobieństwa i różnice między osobowościami reżyserów i ich dziełami, jest rękojmią poprawności samego pomysłu, bardzo pouczającego i zarazem efektownego.

Sukcesy i porażki polskiego kina

Po drugie, w głównym konkursie festiwalu znalazły się aż trzy polskie filmy. Nigdy reprezentacja rodzimych twórców na tym festiwalu nie była tak liczna. Włączone do zeszłorocznego konkursu ,,Płynące wieżowce” Tomka Wasilewskiego nie świadczyły najlepiej o polskim kinie. Inaczej ma się rzecz z tegorocznymi propozycjami selekcjonerów: oprócz słabego filmu Przemysława Wojcieszka ,,Jak całkowicie zniknąć”, pozostałe dwa tytuły wydają mi się interesujące. Możliwe, że znaczący udział polskich produkcji w głównej sekcji festiwalu wynika właśnie z inspiracji slow cinema. Każda z nich bowiem, w stopniu mniejszym bądź większym, wpływ ten zdradza.

Inspiracji filmowym neomodernizmem najsilniej uległ Marcin Dudziak, który w swoim debiucie ,,Wołanie” proponuje widzowi intymną podróż w głąb psychiki dorastającego chłopca. Wspólna podróż ojca i syna wzdłuż górskiej rzeki jest próbą sił między bohaterami, w której inicjacja tego drugiego związana jest nierozerwalnie z osłabiającym się autorytetem pierwszego. Powolna praca kamery, koncentracja na relacji rodzica i dziecka, jedynych figur tego przedstawienia (za trzeciego bohatera, jeśli chciałoby się go określić, trzeba by uznać przyrodę, której rola jest tu niebagatelna), i filozoficzny klimat tego dzieła – wszystko to decyduje o nieprzeciętnej wartości filmu. ,,Wołanie” to debiut bardzo obiecujący, choć jego rzucające się w oczy braki (jak choćby zbyt oczywiste tropy i konteksty czy dający się z łatwością przewidzieć rozwój chłopca) mącą końcowy efekt i odbierają mu prawo do miana spełnionego.

,,Huba” Anki i Wilhelma Sasnalów, drugi w dorobku po znakomitym ,,Z daleka widok jest piękny” film pary reżyserów, podejmuje temat dotąd w polskim kinie wypierany. Tytułowy pasożyt to dziecko, które wysysa soki z matki i jest – chciałoby się rzec – ciężarem nie do udźwignięcia. Słabą kreską zaznaczona relacja matki i dziecka wymaga wiele sugerującego tytułu, by wzrok widza zogniskował się na tym właśnie problemie. Owo dopowiadanie interpretacji, znane już tym, którzy widzieli pierwszy film Sasnalów (wówczas także niedający się explicite wywieść z obrazu temat Zagłady został niejako włączony w pole interpretacyjne z zewnątrz – poprzez wywiady i komentarze), może wydać się niektórym wadą tego filmu. Po płomiennym i jątrzącym debiucie, bo tak trzeba określić ,,Z daleka widok jest piękny”, można było spodziewać się równie wyrazistych ciągów dalszych w dorobku dwójki reżyserów. Nie sądzę, by udało się tego dokonać. Mimo że słabsza od pierwszego filmu, ,,Huba” dowodzi jednak, że Sasnalowie rozpinają skalę swojej sztuki szeroko – tym razem eksplorując zgoła inny temat. Wspólna obu filmom pozostaje tylko charakterystyczna wizualność, stająca się powoli znakiem rozpoznawczym twórców.

Z kolei film Przemysława Wojcieszka ,,Jak całkowicie zniknąć” nie wykracza poza właściwą autorowi manierę. Agnieszka Podsiadlik, jedna z ulubionych aktorek reżysera, gra Polkę spragnioną nowych wrażeń w Berlinie. Jest tu nocne szaleństwo, przypadkowa znajomość, nacechowana erotycznie lesbijska relacja, czyli to wszystko, co zapewne, zgodnie z zamysłem Wojcieszka, miało stanowić o spełnionym dziele. Już ,,Sekret”, jego wcześniejszy film, był dowodem na zamiłowanie reżysera do poszukiwania ważkich tematów: wówczas splecenie wątków żydowskiego i homoseksualnego także zakończyło się porażką. Niestety, dłużyzny najnowszego obrazu Wojcieszka i nieprzemyślana – zdaje się – do końca idea mocno obniżają notę, jaką można mu wystawić.

Nowohoryzontowa różnorodność

Waga konkursu głównego, który wyznacza i sygnalizuje nowe trendy w światowym kinie, jest nie do przecenienia. Nie znaczy to jednak, że pozostałe sekcje, a jest ich wiele, są jedynie nieznaczącą ozdobą festiwalu. Niezwykłość Nowych Horyzontów tkwi w tym, że każdy film – stary i nowy, zapomniany i sławny, tradycyjny w formie i awangardowy – zasługuje na równą uwagę. To właśnie ta polifoniczność festiwalu, który otwiera swoją przestrzeń dla kina bardzo różnorodnego, decyduje o jego niecodziennym charakterze. Także w Cannes, w wyodrębnionej sekcji, pokazuje się filmy należące do klasyki. Ale, jak powiedział ostatnio któryś z krytyków filmowych, nikt podczas tego festiwalu nie ma czasu, by je oglądać.

Nowohoryzontowy widz tymczasem nie tylko może, ale nawet powinien zetrzeć kurz ze starych taśm. Organizatorzy mu to umożliwiają: w tym roku m.in. aranżując szeroką retrospektywę zapomnianego Kena Russella. Jego ,,Diabły”, by zacząć i skończyć na opus magnum brytyjskiego reżysera, wchodzą w ciekawy dialog z innymi dziełami poświęconymi strasznym wydarzeniom w Loudun, jak choćby z powieścią Aldousa Huxleya, opowiadaniem Jarosława Iwaszkiewicza i filmem Jerzego Kawalerowicza. Prowokacje Russella, widoczne w tym i prawie każdym innym jego filmie, przywodzą na myśl twórczość Waleriana Borowczyka, zeszłorocznego bohatera przeglądu Nowych Horyzontów.

Wielogłosowość festiwalu nie oznacza jednak w żadnym razie kakofonii. Mimowolne rozmowy między obrazami dokonują się raczej w myśl reguły, która określa życie Borgesowskiej biblioteki. Dialogowanie filmów ze sobą, choć odbywa się samoistnie, czasem wspomagane jest celowym działaniem organizatora. Tak jest w przypadku debiutującego we Wrocławiu wydarzenia Gdynia na Horyzoncie, które przyjęło formułę amerykańskiego double-bill. Podczas tego pokazu, który prawdopodobnie stanie się corocznym punktem programu, widz ogląda dwa filmy, których subtelna korespondencja przedyskutowana zostaje po projekcji obu obrazów. Tego karkołomnego zadania w tym roku podjął się Michał Oleszczyk, nowy dyrektor gdyńskiego festiwalu. Wybrał dwie produkcje: ,,Ponure chwile” Mike’a Leigh i ,,Za ścianą” Krzysztofa Zanussiego. Obie traktują o samotności i niemożliwości porozumienia, każda w innym języku filmowym, ale dopiero obejrzane razem i omówione przez krytyka i widownię odkrywają dodatkowe sensy.

Organizatorzy Nowych Horyzontów zabiegają o to, by pokazać widzom filmy trudno dostępne. Sprowadzenie nowego dzieła Alejandro Jodorowsky’ego, jednego z ulubieńców wrocławskiej publiczności, jest tego najlepszym dowodem. ,,Taniec rzeczywistości” to utrzymana w sennym klimacie autobiograficzna opowieść o młodości reżysera. Warto zobaczyć, jak dwudziestoletnia przerwa w działalności chilijskiego filmowca zmieniła jego kinowy język. W ,,Tańcu rzeczywistości” nie uświadczy się już hermetycznych znaczeń, do których wielbiciele Jodorowskiego byli przyzwyczajeni, a które próbowali odczytywać w ,,Krecie” czy ,,Świętej górze”. Możliwe, że najnowszy film kultowego reżysera jest jednym z kluczy do jego twórczości.

Nowe Horyzonty, prócz pokazów kina eksperymentalnego i awangardowego, oferują także przegląd filmów z najważniejszych festiwali. Obok ,,Zimowego snu” Nuri Bilge Ceylana, który w tegorocznym konkursie w Cannes zdobył Złotą Palmę, organizatorzy zdecydowali się pokazać ,,Białego Boga” Kornéla Mundruczó. Znany teatralnej widowni (w Teatrze Rozmaitości w Warszawie pokazywano jego ,,Nietoperza”) węgierski twórca nakręcił film będący uniwersalną parabolą o korzeniach faszyzmu. Zaangażowanie polityczne tego obrazu, choć do uchwycenia, ustępuje miejsca rozważaniom etycznym. Psy bez rodowodu, mieszańce (jak mówią bohaterowie filmu, ,,kundle”) są wyłapywane i uśmiercane. Przeciw temu procederowi występuje dziewczynka, której miłość do zwierzęcia przeważa nad panującym klimatem politycznym. ,,Biały Bóg” jest artystyczną odpowiedzią na odradzające się na Węgrzech i w Rumunii demony faszyzmu. Wystarczy zastąpić psy ludźmi, schronisko nazwać obozem – a pejzaż społeczny zacznie przypominać najstraszniejsze wydarzenia XX wieku. To film w wielkim stylu, który powinien zamknąć usta wszystkim tym, którzy zdradzają skrajnie prawicowe zamiłowania.

Filmy nabierające barw

Nowe Horyzonty inspirują tak bardzo, że chciałoby się pisać jeszcze i jeszcze, by niczego nie uronić. Próbowałem ująć w kilkustronicową relację to, co wydawało mi się najważniejsze w zakończonym już festiwalu. Spodziewałem się, że niniejszy tekst będzie fragmentaryczny, a dążenie do uchwycenia całości – asymptotyczne. Nie sądziłem jednak, że nowohoryzontowe fatum będzie ciążyło aż tak bardzo. Widziałem na festiwalu wiele filmów, o których nie mogłem tu napisać (relacja byłaby wówczas listą obejrzanych dzieł) – jeszcze więcej było jednak takich, których zobaczyć mi się po prostu nie udało. Czasem, po dającym do myślenia obrazie, w ciepły wieczór (bo upalna pogoda prawie zawsze towarzyszy Nowym Horyzontom), wolałem po prostu usiąść w którejś z festiwalowych kawiarni na placu przed Synagogą pod Białym Bocianem, zatrzymać się na chwilę i porozmawiać o filmie, który przed chwilą zniknął sprzed moich oczu, by nabrał on jeszcze więcej barw i odsłonił dotąd ukryte znaczenia i sensy. Bo czar tego festiwalu, trzeba to powiedzieć, jest tworzony także przez jego gwarną, ale nie zgiełkliwą, przestrzeń, która pozwala zebrać myśli i przygotować się na kolejne zgaszenie świateł w kinowej sali. I tak do końca, aż do ostatniej projekcji. Wówczas pozostaje czekać cały rok, żeby znów dać się porwać filmowemu szałowi.