ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (259) / 2014

Rafał Christ,

ZOMBIE ŚNI O CZAROWNICACH (PANOWIE SALEM)

A A A
Roba Zombie nie trzeba chyba przedstawiać nikomu, a już na pewno fanom ciężkiej muzyki i horrorów. Lidera legendarnej grupy White Zombie można nienawidzić bądź kochać i czcić, wielbić jego dokonania nie tylko muzyczne, lecz także komiksowe czy przede wszystkim filmowe.

Przed wejściem na ekrany kin jego reżyserskiego debiutu „Dom 1000 trupów” rozniosła się plotka, że Zombie stworzył bardzo krwawy obraz i nikt nie odważył się podjąć jego dystrybucji. Oczywiście, był to przesadzony chwyt marketingowy. Nie aż tak brutalna wizja pasowała idealnie do projekcji w grindhouse’ach. Muzyk złożył hołd produkcjom spod znaku exploitation, flirtując z konwencją slashera i zamieszczając w swoim dziele wiele odniesień do innych tego typu realizacji. Jakże przyjemnie było obejrzeć horror, którego twórca poważnie traktuje gatunek, a do tego nie sięga po poetykę found footage. Dwa lata później otrzymaliśmy „Bękarty Diabła”. Dalsze losy rodziny Firefly na pewno nie zawodziły, wciąż odsyłając do klasyki kina grozy. Następnie diaboliczny rockman postanowił pokazać własną wizję losów Michaela Myersa. Fani oryginalnego „Halloween” gryźli paznokcie, a bracia Weinstein nie dali reżyserowi wiele swobody na realizację własnych pomysłów. Po stworzeniu dwóch części serii autor opowiadał o tym, jak męczyły go ciągłe uwagi producentów. Był to rok 2009. Na kolejny film przyszło czekać trzy lata.

„Panowie Salem” to całkowicie autorska wizja Roba Zombie. Tytuł pochodzi z ostatniej piosenki krążka „Educated Horses” wydanego w 2006 roku. Tym razem artysta dysponował swobodą twórczą i budżetem w wysokości 2 mln dolarów (dla porównania „Dom 1000 trupów” kosztował 7 mln, a obie części „Halloween” po 15 mln). Jeszcze przed swoją niekomercyjną premierą na festiwalu w Toronto w 2012 roku produkcja obrosła kultem. Wszyscy czekali na nowe, krwawe doznania, a tymczasem dostali coś zupełnie innego. Po seansie połowa widzów pokochała tę realizację, a druga połowa ją znienawidziła.

O poważnym podejściu Roba Zombie do gatunku świadczą już pierwsze ujęcia. Główna bohaterka Heidi prowadzi samochód i słucha radia. Pod pozornym spokojem można odczuć napięcie, odnieść wrażenie, jakby zaraz miał nastąpić atak czegoś złego. Akcja ma miejsce we współczesnym Salem, ale w filmie są też retrospekcje przenoszące nas do 1692 roku, czyli czasów słynnego procesu czarownic. Jak informowani jesteśmy później, zginęło wtedy tylko 25 osób. Tak samo jak współpracownik protagonistki, byłem tym faktem srodze zawiedziony. Wracamy do czasów współczesnych. Wraz z Heidi przeżywamy 5 dni. O nadejściu każdego z nich informuje nas tablica wyjęta z „Lśnienia” Stanleya Kubricka i dźwięk przyprawiający o ciarki. Jest to czas, jaki upływa między otrzymaniem przez didżejkę drewnianego opakowania z płytą Panów a ich koncertem w tytułowym miasteczku. W tym okresie dowiadujemy się, co łączy czarownice z Salem, wielebnego Hawthorne’a i Heidi. Towarzyszymy kobiecie, która nie ma pojęcia, dlaczego jej stan zdrowia ulega pogorszeniu. Na horyzoncie rysuje się wspólny punkt dzieła Zombie z dwoma filmami stanowiącymi dla reżysera inspirację. Mowa oczywiście o „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego i „Suspirii” Daria Argento.

Tym razem Zombie odsyła nas do tradycji horrorów satanistycznych z lat 70. W „Panach Salem” widać wpływ wielkich twórców i znajomość tematu. „Nie jestem w nastroju na twoje odniesienia do lat 80.” – mówi barman do głównego bohatera w „The Haunted World of El Superbeasto”, animacji muzyka z 2009 roku, gdzie wszelkie cytaty były wręcz nachalne. W „Panach Salem” nawiązania do różnych epok działają zupełnie inaczej. Odkrywanie kolejnych wpływów, odkodowywanie wiadomości jest nie lada gratką dla fanów gatunku. Zdarza się oczywiście, że ta intertekstualność to po prostu pusty zabieg czy ładnie wyglądający element dekoracji, tak samo zresztą jak we wcześniejszych filmach rockmana. Ale co z tego, skoro wywołuje uśmiech na wykrzywionej z przerażenia twarzy?

Te same uwagi da się odnieść do sposobu prowadzenia opowieści. Można mieć wiele zarzutów względem narracji, ale chropowatości opowiadania nie przeszkadzają w czerpaniu przyjemności z seansu. Każdy kolejny dzień mógłby być osobną opowieścią, ma bowiem swój wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Nie chodzi tu jednak o sprawne konstruowanie historii, ale o sposób, w jaki film wchodzi do umysłu widza. W „Panach Salem” wiele jest niedomówień. Długo nie wiadomo, czego naprawdę chcą od bohaterki współczesne wiedźmy; nie ma też dokładnego wyjaśnienia tego, co jej robią. Zarówno to, jak i umiejętnie wykorzystywane elipsy sprawiają, że opowieść zyskuje na wiarygodności. Postaci nie tłumaczą sobie wszystkiego, a po prostu żyją własnym życiem. Możemy identyfikować się z Heidi, bo – tak jak ją – fascynuje nas mieszkanie nr 5, które jest odpowiednikiem pokoju 237. Do „Lśnienia” odnoszą nas również ujęcia korytarza – psychodeliczne, hipnotyzujące, a jednocześnie niepokojące.

W tajemniczym mieszkaniu protagonistka spotyka samego diabła. Szatan u Roba Zombie w niczym nie przypomina wielkiego i potężnego pana ciemności. Wygląda jak mała kukła, nawet trochę upośledzona. Jakby Mefistofeles był już zmęczony walką, zniszczony i niechętny do dalszej rozgrywki. Pokazywanie pana piekieł w sposób wręcz wyśmiewający go jest znamienne dla twórcy. W „Haunted World…” tym Szatanem był niezbyt rozgarnięty wymoczek, którego główni bohaterowie wyśmiewali i męczyli w liceum. Reżyser łączy siły ciemności z seksem. We wspomnianej scenie spotkania w mieszkaniu nr 5 do rąk Heidi trafiają wypełzające z Szatana dwie kuriozalne części jego ciała, mające falliczne kształty. Trzeba też wspomnieć o scenie, gdzie bohaterka wchodzi do kościoła, a ksiądz zmusza ją do fellatio (wizyta Hanka Moody w domu bożym nie jest już taka obrazoburcza, co?). Na koniec częstowani jesteśmy wyjątkową impresją, koncertem tajemniczego zespołu, będącym jednocześnie swoistą orgią zniszczenia i śmierci. Może o tym świadczyć obecność trzech demonów na tronach – każdy w stroju papieża masturbuje się na widok bohaterki ujeżdżającej kozła. Nawet zdanie opisujące sytuację robi wrażenie, prawda?

Z pewnością żadna ze scen nie miałaby takiej siły, gdyby nie zdjęcia Brandona Trosta. Operator spotkał się z Robem Zombie już na planie „Halloween 2” oraz przy kilku teledyskach. Jego praca, jak wielokrotnie zwracano na to uwagę, oddaje klaustrofobiczny i psychodeliczny klimat klasycznych horrorów z lat 70. Każdy detal jest dopracowany. W przeciwieństwie do produkowanych taśmowo po sukcesie „Paranormal Activity” (notabene pochodzącego z tej samej wytwórni) nudnych horrorów found footage, wizualność miała dla twórców „Panów Salem” duże znaczenie. Dorzućmy do tego ścieżkę dźwiękową, gdzie znalazły się utwory od „Requiem” Mozarta po „Venus in Furs” The Velvet Underground, a otrzymamy niepowtarzalne doświadczenie.

Bo koniec końców tym są „Panowie Salem”. Zamysł autora został spełniony. Zombie chciał zmanipulować widzów tak, jak robili to David Lynch, David Cronenberg czy Ken Russell. Pragnął, aby film był przeżyciem, a nie jedynie obejrzanym horrorem. Wrażenie koszmarnego snu osiągnął różnymi sposobami i pilnował, aby w żadnym momencie nie zniweczyć efektu. Znowu podszedł do gatunku bardzo poważnie i wyszło mu to na dobre. Naszpikował swój obraz odniesieniami do klasyków, składając im tym samym hołd.

Gratką dla fanów horrorów będzie też z pewnością obsada. Wspaniała Sheri Moon Zombie, żona i muza reżysera, jak zwykle wspięła się na wyżyny fachu. Nie jest już szaloną Baby, gra z większym dystansem i bez śladu zmanierowania. Chciałbym ją w końcu zobaczyć w filmach innych twórców i niekoniecznie w horrorze. Na dalszych planach zobaczymy Patricię Quinn znaną z „Rocky Horror Picture Show”, Dee Wallace z „Cujo”, a przede wszystkim zmienioną nie do poznania Meg Foster, czyli m.in. Holly z „Oni żyją”.

Za nową jakość można na pewno uznać brak przemocy. Nie znajdziemy tutaj efektów gore znanych z poprzednich produkcji. Rob Zombie szukał piekła na ziemi – rodzinka Firefly wywodziła się wprost z czeluści pandemonium, a Michael Myers to przecież diabeł wcielony. Teraz, kiedy je odnalazł, używa metafor bądź elips, aby je przedstawić. Jeśli jednak ktoś chciałby odkryć, co miało miejsce na koncercie Panów lub co ich płyta robiła z kobietami, odsyłam do książki na podstawie scenariusza, napisanej przez samego muzyka i Briana Evensona.

Pomimo braku „smaczków” w postaci hektolitrów krwi i latających części ciała, „Panowie Salem” są najbardziej brutalnym obrazem w reżyserskim dorobku rockmana. Wdzierają się do mózgu, robiąc z niego papkę i zostawiając odbiorcę z głupim wyrazem twarzy. Możemy nie być pewni, czego doświadczyliśmy, ale nie można polemizować z faktem, że zrobiło to wielkie wrażenie. Jeśli ktoś kiedykolwiek miał wątpliwości, czy reżysera tego filmu kwalifikować jako autora, to ta produkcja je rozwiewa, jednocześnie sprawiając, że staje się on jednym z najciekawszych twórców współczesnego kina grozy. Rob Zombie pokazuje środkowy palec wielkim wytwórniom zainteresowanym remake’ami, parodiami czy kolejnymi found footage. Chyba więc czas sięgnąć do portfela i wspomóc „31”.  
„Panowie Salem” („The Lords of Salem”). Scenariusz i reżyseria: Rob Zobie. Obsada: Sheri Moon Zombie, Dee Wallace, Meg Foster i in. Gatunek: horror. Produkcja: Kanada, USA, Wielka Brytania 2012, 101 min.