ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (68) / 2006

Kamil Dąbrowski,

THE LOW FREQUENCY IN STEREO

A A A
„The Last Temptation of… the Low Frequency in Stereo, vol. 1”. [Rec 90 Norge / Cargo Records, 2006.
I kto by pomyślał, że Norwegowie potrafią stworzyć tak witalną i soczystą muzykę. Przyznam szczerze, że oprócz Sigur Rós, Jaga Jazzist, Jana Garbarka i Nilsa Pettera Molværa nie znam innych wykonawców z krainy fiordów. No… jest jeszcze klasyk – Edvard Grieg. Właściwie muzyka norweska to dla nas, Polaków, nadal terra incognita. Jednak ich reprezentanci bynajmniej nie są outsiderami w tej dziedzinie. Coraz częściej zdobywają rynki innych krajów, często bardzo odległych. I niekoniecznie muszą to być światowe, „plastikowe” listy przebojów.

To już trzeci album kwartetu, na którym właściwie nic diametralnie się nie zmieniło od czasu debiutu. Nadal są to przyjemne dla uszu dźwięki, przy których można nawet sobie potańczyć. A jak! Właśnie na tym krążku znajdziemy sporo skocznych i żywiołowych utworów, takich o mocniejszym zabarwieniu rockowym i takich w stylu lo-fi. Wszak w muzyce Skandynawów można doszukać się różnych wpływów muzycznych, ich twórczość nie jest płytka i wtórna. W takiej estetyce odnaleźć się mogą wszyscy, którzy kochają brzmienia końca lat 60. ubiegłego wieku. W takich dźwiękach gustować będą ci, którzy uwielbiają zarazem, dajmy na to, Stereolab i Joy Division. W „Axes” Hanne Andersen śpiewa niemal z taką samą manierą jak Laetitia Sadier – lirycznie i nastrojowo, a gitara wyraźnie przypomina styl wczesnego JD. Naleciałości tego ostatniego ansamblu daje się słyszeć coraz częściej u wielu wykonawców, szczególnie ze Starego Kontynentu. U Low Frequency… to zaledwie element okraszający całość. Zdecydowanie lepiej pobrzmiewają w rytmicznych, ostrzejszych kawałkach, w których Hanne jest wspomagana wokalnie przez basistę Per Steinara Lie. Andersen przeistacza się w takim „21” czy „Jimmy Legs” w rockową wokalistkę i niewiele jej brakuje do Karen O. (Yeah Yeah Yeahs) czy Jillian Iva (Von Iva). Świetna jest sekcja rytmiczna, która idealnie trzyma fundamenty kompozycji. W instrumentalnym i długim, dziesięciominutowym utworze tytułowym, majaczyły mi przez chwilę w pamięci… klimaty z „Esion” naszej rodzimej Ewy Braun. Psychodeliczne i pełne przestrzeni dźwięki. Do czego mógłbym się wreszcie przyczepić? Ano praktycznie wszystko ma tutaj swoje miejsce i wyważoną miarę. Jedynym „minusem” może być długość płyty. Tylko 38 minut. Mnie to akurat szczególnie nie zraża. Polecam na jesienne dni. W sam raz.