ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (263) / 2014

Dominika Kijek,

PIĘKNE IMIĘ WŁASNE

A A A
Sięgając po „Kochankę Norwida”, tom wydany ze znamienną datą 26.05., można by się spodziewać, iż dzieło to będzie miało na celu przede wszystkim złożenie hołdu matce. Nie byłby jednak Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim gdyby tak po prostu zajął się opowiadaniem nam o kimś lub czymś innym, aniżeli tożsamość kreowanego przezeń podmiotu poetyckiego – wszak od debiutanckiego tomu, nieprzerwanie, aż po „Imię i znamię” skupiał się ów podmiot na sobie samym. Wszystko, co zaprzątało jego myśli – matka, ojciec, przodkowie, kochankowie, choroba, znani mu lepiej bądź gorzej umarli – było w jego poezji istotne o tyle, o ile mogło mu pomóc w tworzeniu autodefinicji. Ta twórczość (wraz ze wszystkimi towarzyszącymi jej powtórzeniami tematów i fraz) była nieustającą próbą odpowiedzenia na – być może już nudne, lecz wciąż aktualne, bo pozostające bez odpowiedzi – pytanie „kim jestem?”. Czy zatem w najnowszym tomie otrzymujemy więcej wskazówek? Czy jesteśmy nieco bliżsi dookreślenia, kim jest podmiot tej poezji? Zdaje się, że tak. Ale – jak na Dyckiego przystało – wszystko to opowiedziane jest w sposób dosyć pokrętny.

Czytam (po raz nie wiem już który) wiersz „XXXII.”:



w tym domu nigdy nie było

światła (nawet w pokoju

górnym i dolnym) matka bowiem

poruszała się w zupełnych



ciemnościach do piwnicy również

chodziła bez kopciłki

bo nie od razu mieliśmy elektryczność

w piwnicy i na strychu



a kiedy już zapanowała jasność

matka i tak (niczym w dobrej

poezji) poruszała się w zupełnych

ciemnościach chciałbym podobnie



i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że owo „poruszanie się w ciemnościach” wychodzi Dyckiemu z tomu na tom coraz lepiej. Nie jest łatwo czytelnikowi poruszać się po tych nierozświetlonych terenach poezji autora „Kochanki Norwida” – nic nigdy nie jest tu proste, nic nigdy nie jest tu takie, jakie by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać, cały czas gubimy się sprzecznościach, rozproszeniach, niedopowiedzeniach… Moim skromnym zdaniem główną przyczyną niejasności tej poezji jest jej hermetyzm – mimo iż Dycki nieustannie oscyluje wokół tych samych tematów, nie otwiera tekstu zanadto na czytelnika, poezja ta wciąż pozostaje bliska (jak druga skóra) osobie, która się w niej wypowiada. Jedyną możliwością, żeby uczynić ją mniej hermetyczną, to nie szamotać się (jak sugerował autor już ponad dwadzieścia lat temu w „Peregrynarzu”), a pozwolić się przez wykreowaną piórem Dyckiego ciemność poprowadzić. To, rzecz jasna, nie gwarantuje nam poprawności widzenia, ale może nam pomóc znaleźć przynajmniej część kluczy do odpowiedzi na najistotniejsze dla Dyckiego pytania – pytania o tożsamość.

Klucz pierwszy umieszczony jest już w wierszu otwierającym „Kochankę Norwida”, w którym to bohater – zaraz po przebudzeniu, nagle, momentalnie, epifanicznie, nim jeszcze to, co podświadome zdążyło ustąpić miejsca świadomemu – ujrzał dwie prawdy o sobie; mówi: „to nie są moje wiersze” i „to nie jest moje miejsce”. Stwierdzenia te brzmią może nienadzwyczajnie, ale stoi za nimi dramat jednostki, która absolutnie nie może wierszy i miejsc nieswoich zamienić na cokolwiek swojego. I to z jednego tylko powodu – jego wierszy i jego miejsc nie ma. Nie istnieją. Albo inaczej – są, ale zawsze nie (do końca) jego. Ma bowiem podmiot-bohater tej twórczości świadomość, że za słowami, które wypowiada, zawsze stoją jacyś inni (jak na przykład wspominani tu niejednokrotnie Norwid, Hartwig czy Ginczanka, którzy „dali mu się przeczytać” i w ten sposób zbudowali jego światopogląd); ma także świadomość, że język, którym się posługuje, nie jest jego własnym językiem, bowiem 1. nie jest jego pierwszym językiem (o tym problemie czytaliśmy przede wszystkim w „Imieniu i znamieniu”), 2. należy do ogółu, nigdy więc nie mógłby być indywidualnym środkiem wyrazu kogokolwiek. Wszystko to więc należy i nie należy do podmiotu-bohatera tej poezji. A skoro jego tożsamość nie może być nigdzie zakotwiczona (albo może być tylko częściowo) – nie ma prawa być stała. W wielości przemieszczeń, wywichnięć, sprzeczności i rozproszeń może być za to (i, jak mniemam, jest) schizofreniczna. Schizofreniczna tak samo jak matka.

Przedstawiona w najnowszym tomie Dyckiego (nawet, zdaje się, chronologicznie) historia matki – choć sama w sobie dramatyczna i poruszająca – funkcjonuje tu raczej jako wytłumaczenie dla kondycji tożsamościowej podmiotu-bohatera. Na przykład deportacje matki z Wólki Krowickiej na Ukrainę, kończące się zawsze ucieczkami, służą tu jako analogie do „Dyckiego” sposobu pisania. Zachowywanie się matki jest receptą na „zachowywanie się” wierszy, poezja wszak – jak mówi podmiot utworu „II.” – „musi się wymykać / zrozumieniu i pochwyceniu // niczym moja matka”. Ale to jeszcze nie wszystko. Iście schizofreniczna nieprzynależność matki do poszczególnych miejsc przekłada się na takąż samą nieprzynależność do owych miejsc bohatera lirycznego. Początkowo niby jasne jest, po której stronie polsko-ukraińskiej granicy podmiot się opowiada, wszak najpierw stwierdza (jakże przekonująco) „moje miejsce jest w Wólce Krowickiej / i w sąsiedniej Borowej Górze // skąd deportowano matkę na sowiecką / Ukrainę” („I. Piosenka o deportacjach”). Później jednak przekaz się zaciemnia, staje się coraz bardziej schizofreniczny: „na opustoszałej i zdewastowanej / ojcowiźnie Hrudeńszczyźnie wzniesiono po latach śliczny kościółek (nigdy / w nim nie byłem) to nie jest moje miejsce / moje miejsce jest w polszczyźnie” („III. Hrudeńszczyzna”), „śliczny śliczny kościółek / w obrębie dawnego unickiego / domostwa lecz nigdy w nim / nie będę u siebie (choćbym napisał / wiele wierszy) to nie jest moje miejsce / moje miejsce jest po stronie matki” („IV.”), „moje miejsce jest / w transporcie czyli po stronie / matki w bydlęcym wagonie” („V.”), „moje miejsce jest // albo w polszczyźnie (niczym / w kościółku) albo w transporcie / czyli po stronie matki / w bydlęcym wagonie” („VIII.”). Całkowicie zmiksowane polszczyzna i ukraińszczyzna, ojcowizna i matczyzna (która – na dobrą sprawę – znajduje się nie wiadomo gdzie), pozostawiają nas w dezorientacji – ten zabieg (jak i wiele jemu podobnych) doskonale pozwala nam się wczuć w sytuację podmiotu tej poezji, wraz z nim (nie) rozumieć, w raz z nim (nie) być.

Z tą swoistą bezdomnością bohatera poezji Dyckiego wiąże się wspominany już przeze mnie wcześniej problem z językiem – on również niejako rodzi się z matki, w wierszu „XXXVIII. Wymyk” czytamy wszak: „od początku / nakręcała mnie polszczyzna mojej matki / i jej język chachłacki (kaniuk, / kaniuczysko) dlatego że przyszła znikąd // po akcji «Wisła» (podobnie jak po akcji / «Hiacynt») było się znikąd wiem to po sobie”. I choć podmiot – jak sam twierdzi w przywołanym przed momentem utworze – przywarł „do polszczyzny niczym Polaczysko”, nie posługuje się nią w absolutnie naturalny sposób: jego język polski jest językiem wyuczonym z książek (i wymuszonym – o czym świadczyć może „LI. Piosenka o gawronie” – „to ja byłem tym gawronem / z wiersza Julii Hartwig / («Chłopak pakuje głowę skrzeczącego / gawrona do wody // i powtarza monotonnie: / – Mów po polsku, mów po polsku, / mów po polsku s…..synie!»)”). Matka w żaden inny sposób nie mogła mu przekazać umiejętności językowych, ponieważ ona także – jak czytamy m.in. w wierszu „X.” – znała tylko „polszczyznę Norwida”. Oboje próbowali do polszczyzny przylgnąć („wiele jest wierszy natchnionych / w których chciałem zamieszkać / ukryć się wraz z matką”), jednak postępująca choroba rodzicielki zdradzała ich odmienność: „zamiast «idź» mówiła «idy, / idy» zamiast bierz mówiła «bery / bery» a wszystko przez zapomnienie” („LII.”). Wydaje się, że matka w najnowszym tomie Dyckiego zostaje wręcz oskarżona o niszczenie tak misternie zbudowanej z polszczyzny kryjówki: „a mury runą runą // kiedy zaczniesz krzyczeć w języku / ukraińskim co za wstyd” („LVII. Zawsze u siebie”).

Brak własnego miejsca, brak własnego języka i matka, której również brak (fizyczna obecność to za mało, by bohater mógł realnie odczuć jej obecność) mają znaczący wpływ na poczucie nietożsamości. Co więcej, podmiot najnowszego tomu – jak gdyby pod wpływem wszystkich tych braków – nie tylko nie wie, kim jest, ale i ucieka od bycia sobą. Czasem wydaje się, że próbuje dotrzeć do swojego „ja”, innym razem jednak mnoży tożsamości: „przyszedłem tutaj jako Bełski / a wyszedłem jako Polański / to wystarczy do jutra żeby znowu / odżegnać się od Dyckiego // na rzecz Marcina Krowickiego” („XLVII. Ksywki”), „przyszedłem tutaj jako Bełski / wyszedłem zaś jako Krowa / też cudnie przynajmniej do następnego / razu będę robił za Krowickiego // jeszcze jestem młody i nie mam nic / do stracenia wiersze wysyłam / do redakcji jako Lucjusz Polański / ale nikt nie chce pochwalić” („XLVIII”). I w tym właśnie schizofrenicznym rozszczepieniu podmiot-bohater niniejszej poezji w końcu staje się sobą: „z wielu bowiem imion / wydobywa się w końcu równie / piękne imię własne choć dla niejednego / z was pozostałem Krową też ładnie” („XLVII. Ksywki”).

W najnowszym tomie podmiot-bohater wierszy Dyckiego upodabnia się (bardziej jeszcze, niż kiedykolwiek wcześniej) do matki – z coraz większą precyzją potrafi nie tylko poruszać się w ciemnościach, ale i samemu je budować, potrafi rozszczepiać się i tworzyć alternatywnych siebie, a mimo to pozostawać wciąż jednym. Jeśli więc tytułowej „Kochance Norwida” w utworze „LIX.” zagwarantowano wygraną w konkursie Miss Schizofrenii – podmiot-bohater tej poezji niezaprzeczalnie powinien stanąć wraz z nią na podium. Schizofrenia bowiem wydaje mi się jedynym słowem, które może pomieścić tak misternie skonstruowaną przez Dyckiego, rozproszoną, wielowymiarową, niejednorodną tożsamość. Jedynym odpowiednim dlań imieniem.
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki: „Kochanka Norwida”. Biuro Literackie. Wrocław 2014.