ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (266) / 2015

Faride Cheradmand,

MOTYL GÓRSKI

A A A
PROZA IRAŃSKA
Znów idę krętą, górską ścieżką. Tą samą, którą zeszłej jesieni szliśmy razem. Liście topoli i platanów krzyczały kolorami. Powiedziałeś, że jesień to najpiękniejsza i najsmutniejsza pora roku. Co jakiś czas przystaję, by spojrzeć za siebie. Niezwykły majestat jest w tych górach.

Usiadłam na tej samej ławce, co wtedy. Oparłam się o wysoką topolę, plecak położyłam obok. Rozmyślam o tobie i o jesieni. Liście opadły z drzew, przykryły szeleszczącym kobiercem całą ziemię. Drzewa są nagie. Ich nagość jest piękna i pełna dumy. Wiatr hula. Czuję drżenie wewnątrz drzewa i słyszę, jak jego dusza płacze. Mężczyzna z kafejki podaje mi herbatę. To bardzo wrażliwy człowiek. Czuję, że smutnieje, widząc moją samotność. Tamtego dnia byliśmy tacy radośni. Nie wiedzieliśmy nic o przyszłej jesieni, o tegorocznej jesieni.

Kiedy idę krawędzią urwiska, znowu myślę o tobie i przystaję. Tak jak wtedy, gdy szliśmy tędy razem i nagle zwolniłeś kroku. Dzień dopiero się budził. Obróciłeś twarz ku niebu i spytałeś: Gdzie jest gwiazda poranna? Ale niebo zasnute było chmurami i twoja gwiazda była niewidoczna.

Dzisiaj przyglądałam się z bliska ogromnej skale. Dotknęłam jej. Mimo że taka potężna i twarda, kruszyła się. Odłupałam kawałek i włożyłam do plecaka. Może nie uwierzysz, ale dziś przez kilka chwil wydawało mi się, że będę świadkiem śmierci człowieka. Siedziałam na drewnianej ławce, oparta o ścianę kafejki, gdy zobaczyłam młodego mężczyznę, idącego nieopodal górską ścieżką. Szedł na skróty drogą, której dotąd nie znałam. Schodził ze szczytu, odważnie wynajdując w skałach szczeliny, w których mógł oprzeć stopę. Dużą część skały pokrywał lód, ale on jeszcze nie był tego świadomy. Siedząc naprzeciwko, zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie na niego czyha. Czułam się tak, jakbym obserwowała zbliżanie się jego śmierci. Moje serce zamarło z niepokoju. Nie chciałam patrzeć, jak spada, ale tak przejęłam się losem tego obcego człowieka, że nie mogłam oderwać oczu od tej sceny. Bałam się krzyczeć. Krzyk tylko przypieczętowałby jego los. Och, nawet nie wiesz, jak zuchwale i śmiało schodził. Nagle dotarł do połaci lodu. Poślizgnął się i zjechał kilka metrów w dół. Straciłam nadzieję na to, że się uratuje. Byłam taka bezradna! Pochwycił suchą gałąź i zatrzymał się. To było niczym cud! Kilka chwil później udało mu się znaleźć wśród skał oparcie dla stóp i wstać. Ruszył dalej z tą samą zwinnością. Co za ulga – odetchnęłam głęboko. Dopiero wówczas zdołałam odwrócić od niego wzrok. Niebezpieczeństwo było zażegnane.

Nie odrywam oczu od nagich jesiennych drzew. Jak wiele są w stanie znieść smagane zimnem. Siedzę na ławce w promieniach jesiennego słońca. Moje ciało trochę drży, ale łagodne ciepłe promienie są takie przyjemne. Za to samotność jest dziś wyjątkowo bolesna.

Skąd się tu wziął motyl o tej porze roku? Przyleciał i usiadł mi na piersi. Nie mógł dobrze latać. Delikatnie wzięłam dwoma palcami jego sczepione skrzydełka. Ozdabiały je dwa złote kręgi. Dolna ich część była uszkodzona. Może właśnie dlatego szukał przy mnie schronienia. Przykro mi, że będę musiała pozostawić go samemu sobie, choć dobrze wiem, że nie może latać tak jak kiedyś. Kładę motyla delikatnie na drewnianym stole. Dwa złote kręgi skrzydełek odbijają się na moich palcach.

Biorę w rękę szklankę z parującą herbatą. Jak przyjemnie rozgrzewa! Mężczyzna z kafejki zajęty jest swoją pracą. To dobry człowiek. Kiedy tak patrzę na niego, przypomina mi się pytanie, które zadałeś ostatnim razem: Czy dobroć ma granice? Nie wiem, dlaczego zawsze, gdy przypominam sobie twoje pytania, łzy napływają mi do oczu. Tak jak i teraz. Odwracam twarz w stronę gór, żeby nie zobaczył moich łez. Ma za dobre serce, wolę, żeby nie widział mojej rozpaczy. Ilekroć płaczę w obliczu gór, ogarnia mnie dziwne uczucie. Myślę, że cierpienie nie ma końca. Godność i dostojeństwo gór zawstydzają mnie. Ich milczenie i cierpliwość budzą mój podziw. Mijając strumyk, przy którym niegdyś przystanąłeś, by przyjrzeć się jego brunatnej toni, przyrzekłam sobie, że będę tak twarda jak skała.

Motyl już nie podejmuje wysiłku. Jest bardzo mały i słaby. Może to ostatni górski motyl tej jesieni. Uśmiecham się na myśl o gąsienicach jedwabników, które na wiosnę przeistoczą się w piękne motyle i będą latać wolne w promieniach wiosennego słońca. Wiosna, która nadejdzie, budzi we mnie na nowo nadzieję.

Czuję, jak zmarzły mi nogi. Zimno jest takie dokuczliwie. Biorę plecak i ze szklanką herbaty wchodzę do kafejki. Wewnątrz jest cicho i pusto. W kominku buzuje ogień. Siadam na wprost. Tamtego dnia ty także siadłeś naprzeciwko ognia. Na zewnątrz duże płatki śniegu przykryły wszystko bielą. Suche krzaki pokryte śniegiem przypominały koralowce. Ogrzewałeś swoje zziębnięte, czerwone dłonie przy cieple ognia. Zginałeś i rozprostowywałeś zmarznięte palce. Przyglądałam się z boku twojej twarzy, a ty zapatrzony byłeś w tańczące płomienie.

Za oknem kafejki, na nagich gałęziach drzew siada kilka małych, pełnych energii szczygłów. Są bardzo ożywione i podekscytowane. Martwię się o motyla. Wracam na taras. Podchodzę do ławki. Motyla już tam nie ma. Może wiatr porwał go ze sobą? Ogarnia mnie smutek. Ciepło płomieni daje mi schronienie.



Fragment zbioru opowiadań „Parandei hast(„Jest taki ptak”), wydawnictwo Fekr-e ruz, Teheran 1997.
Tłum. Joanna Hrehoruk.