ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (267) / 2015

Wojciech Brzoska, Monika Glosowitz,

W LUTYM MRÓZ CHWYCIŁ NAS ZA SERCA

A A A
Monika Glosowitz: Wojtku, nasza rozmowa ukaże się w lutym, w walentynkowym anturażu, chciałabym więc porozmawiać o miłości, zakładając, że „w lutym mróz chwycił nas za serca” („iceland”). Mam wrażenie, że w najnowszej, przygotowywanej do druku książce, różnorako ją konceptualizujesz. Z jednej strony Twój podmiot tęskni „za decydującym trafieniem / prosto w samo serce” („mistrzyni szpady (i płaszcza)”), z drugiej jednak świadomy jest zawłaszczeń, którym poddana została idea miłości. Mam tu na myśli jej komercjalizację, sentymentalizację i ideologizację. Jak krytykujesz, jak odzyskujesz miłość w poezji?

Wojciech Brzoska: Moniko, cóż, każdy kolejny tomik to, przynajmniej w moim przypadku, podsumowanie pewnego okresu w życiu. Tak się złożyło, że od mojej poprzedniej, wydanej w 2010 roku książki poetyckiej „Drugi koniec wszystkiego”, minęło 5 lat. Dla mnie to sporo. Wiersze z przygotowywanej właśnie publikacji w zdecydowanej większości były zatem pisane przed dwoma i więcej laty. Potem tomik w różnych miejscach czekał na sprzyjające warunki wydawnicze aż wreszcie przygarnął go Mariusz Grzebalski z WBPiCAK w Poznaniu. Mówię o tym, dlatego że nabrałem już dystansu do tych tekstów, a zwłaszcza do wydarzeń, które je sprowokowały. Miały one miejsce dawno temu, dlatego też trudniej jest do tych tematów powrócić. Wiadomo, że zarówno miłość jak i śmierć to tematy nieśmiertelne w literaturze, także i w mojej poezji. Myślę, że tak jak w poprzednich moich książkach obroną przed wszelkim „złem” jest ironia, często również autoironia. A co do odzyskiwania miłości – to mój podmiot tę prawdziwą miłość odzyska dopiero w następnej książce (to mogę obiecać), też już zresztą prawie gotowej, która najpewniej ukaże się w kolejnym roku.

M.G.: A właśnie, w tym numerze prezentujemy też głos Pawła Kaczmarskiego o powadze i ironii w poezji najnowszej. Paweł postuluje odzyskanie powagi, ale w „konkretnej”, nie „jakiejkolwiek” formie, która byłaby nie środkiem retorycznym, ale środkiem wyrażania współczesnego świata. Ja mam wrażenie, że Ty balansujesz pomiędzy ironią (w wersji pop, nie romantycznej) i powagą, chroniąc pewne aspekty codzienności przed pretensjonalnością. Mówiąc o sentymentalizacji, komercjalizacji i ideologizacji miłości, myślałam właśnie o tym, jak wykorzystujesz narracyjnie to różnie przecież fetyszyzowane uczucie: miłości romantycznej („trafienie w samo serce”), miłości zinstytucjonalizowanej („obrączki i kajdanki”), miłości jako przymusu społecznego („ktoś krzyczy za mnie: / szukam żony!”) etc. Z jednej strony ironicznie je dekonstruujesz, ale z drugiej jest w tym wszystkim element poważnej tęsknoty za – zaryzykujmy – głębokim uczuciem. Czym jest to „wszelkie zło”, w które celujesz ostrzem ironii?

W.B.: No ja bałbym się chyba takich poważnych postulatów dotyczących poetyckiego czy ogólnie literackiego wyrażania współczesnego świata... Według mnie balansuje on na linie, podobnie jak ja, jak to słusznie zauważyłaś, pomiędzy ironią i powagą. Jest różnorodny, dlaczego mamy więc być w jakikolwiek sposób postulatywni czy coś komuś narzucać... Z ironicznej wymowy pewnych sytuacji tylko nieliczni tak naprawdę zdają sobie sprawę, a jeszcze inni zdają z tego poetyckie relacje pozostałym. Ironia to dystans, ale i tarcza przeciwko nadmiernej powadze czy patosowi graniczącym zwłaszcza ideologicznie z fanatyzmem. Od lat lubię i cenię silny polski nurt ironiczny w poezji współczesnej. Można by mi pewnie zarzucić, że zasłaniam się ironią przed odsłonięciem powagi tęsknoty za głębokim uczuciem (śmiech). Masz rację, ale w samoobronie mogę obiecać tylko tyle, że w kolejnym tomiku ironii będzie niewiele, za to dużo więcej „romantycznych” wierszy o prawdziwym, głębokim uczuciu (śmiech).

M.G.: No dobra, widzę, że uchylasz się i zasłaniasz tak samo jak w wierszach. W takim razie chciałabym jeszcze pociągnąć temat ironii, bo mówisz, że czasami tylko nieliczni zdają sobie z niej sprawę. Wydaje mi się, że ironia jest u Ciebie bardzo czytelna wtedy, kiedy adresujesz kwestie „wielkich abstrakcji”, np. boga (i) kapitalizmu: „wraz z nowym bogiem pojawią się / nowe pytania: / czy chrystusowi aby nic nie odpadnie, / a może właśnie czegoś mu przybędzie?” („tesco jest wszędzie”). Ale już we fragmentach o intymniejszych relacjach mamy raczej do czynienia ze smutną sentymentalizacją, jakbyś chciał uchronić obrazy uczuć od prześmiewczych strategii. Pytanie brzmi więc, jak balansujesz pomiędzy życiem i metaforą, lingwistycznym trikiem i prostotą przekazu?

W.B.: Czy ja wiem, czy mamy gdziekolwiek w tych moich wierszach do czynienia ze „smutną sentymentalizacją”? Zależy, jak to interpretować. Nie mnie to pewnie zresztą oceniać, postrzegam swoje utwory raczej, jak to określił kiedyś Paweł Lekszycki, jako wiersze sentymentalnego ironisty, chociaż zgodzę się, że pewnie mocniejszą i grubszą kreską rozpisuję ironię w wierszach, powiedzmy, socjologiczno-religijnych. Nie wiem, z czego to wynika, wydaje mi się, że w tekstach – jak je określiłaś – „o intymniejszych relacjach” też zdarzała mi się autoironia, jak chociażby w cytowanym już przez Ciebie utworze „mistrzyni szpady (i płaszcza)”: „tęsknię za decydującym trafieniem / prosto w samo serce / podobno w tym sporcie / można najwięcej”.

Nie sądzę w każdym razie, żebym w opisach bliższych, bezpośrednich relacji wytwarzał jakiś rodzaj parasola ochronnego przed używaniem ironii. A jak balansuję? Zachęcam do lektury tomiku i przesłuchania płyty zespołu Brzoska i Gawroński, która będzie do niego dołączona.

M.G.: No tak, ale literacki efekt ironii (i afektu, i powagi też) powstaje już w spięciu pomiędzy autorskim zamiarem i czytelniczym wkładem. Jeżeli wszystko zironizujemy, to co zostanie?

W.B.: Nie wszystko, oczywiście, nie od razu wszystko. Ale jeśli nie ironicznie, nie od razu musi być też przygnębiająco i smutno. Zresztą, tak jak wspomniałaś, zostawmy czytelnikom swobodę i niech oni zdecydują, jak ma być, jakie odcienie i czego w wierszu wyłapią. Wiersz to tylko sygnał-zaczepka. Rzut w kogoś monetą: orzeł powaga, reszka-śmieszka. Wyłap je sam. Za wynik tylko po części odpowiada przecież rzucający.

M.G.: Bardziej bezpośrednio, faktycznie, możesz za to komunikować się ze słuchaczami i słuchaczkami. Projekt muzyczny umożliwia też popularyzację poezji. Jak Ty to widzisz, co daje Ci muzyka, czego nie daje Ci „gołe” słowo?

W.B.: Myślę, że kiedy kilka lat temu zaczynałem łączyć swoje wiersze z muzyką, nie myślałem w ogóle o popularyzacji poezji. To się pewnie dzieje, ale przy okazji. Przede wszystkim kierowała mną jednak ciekawość, potrzeba zderzenia tego, co oswojone, z nieznanym. Muzyka daje tekstom nowe życie. Spotkanie wiersza z dźwiękiem wiąże się też z twórczą współpracą z innymi ludźmi – muzykami. Wiersz powstaje w samotności. Tworzenie utworów muzycznych opartych na tekstach to zawsze kwestia pewnych kompromisów. Myślę, że kiedyś nie byłem do tego dostatecznie gotowy. Musiałem do tego dojrzeć, otworzyć się nieco na ludzi, żeby połączyć swoją największą życiową pasję, jaką jest pisanie, z drugą, trochę mniejszą, jaką jest słuchanie muzyki. Podczas występów na żywo dochodzą do tego oczywiście jeszcze dodatkowo emocje związane z kontaktem z publicznością. Poza działalnością zespołu Brzoska i Gawroński, którego płyta ukaże się wraz z moim tomikiem i w którym osobiście wykonuję swoje wiersze, użyczam też czasem tekstów w innych projektach. To zaowocowało interesującym eksperymentem w postaci płyty „Wiersze na operę i perkusję” duetu: Iwona Karbowska, Przemek Borowiecki. Dla mnie to kolejne bardzo ciekawe doświadczenie.

M.G.: Wracamy więc do kwestii relacyjności sztuki. Czy i jeśli tak, to w jaki sposób może ona umożliwiać konstruowanie więzi? Sam przecież realizujesz projekt artystycznej resocjalizacji. Może też mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat?

W.B.: To prawda, to dla mnie kolejne interesujące doświadczenie z pogranicza życia i sztuki, czy może bardziej dotyczące sztuki (prze)życia (śmiech).Od wielu lat pracuję w więzieniu z osobami pozbawionymi wolności. Od kilku lat wcielam w życie tzw. „resocjalizację poprzez sztukę”, organizując dla osadzonych spotkania z poetami, prozaikami oraz koncerty. Jestem też pomysłodawcą adresowanego do więźniów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta, którego siódma edycja odbędzie się w tym roku. Początkowo był to z mojej strony rodzaj eksperymentu – byłem ciekaw, jak więźniowie zareagują na sztukę, postanowiłem więc spróbować podzielić się z nimi swoimi pasjami. Pierwszy koncert zespołu „Pogodno”, który zorganizowałem 10 lat temu, uświadomił mi, że obie strony tego kulturalnego wydarzenia w tak nietypowej przestrzeni początkowo odczuwają względem siebie jakiś opór – obawiają się siebie nawzajem, ale z drugiej strony z każdą kolejną minutą są też siebie coraz bardziej ciekawi. Jako inicjator wielu już przecież podobnych „spotkań” najbardziej lubię ten moment „przełamania oporu”, otwarcia się na siebie nawzajem. Kiedy przepływ pozytywnej energii między artystą a publicznością daje mi jako „łącznikowi” radość i satysfakcję. Artyści występujący charytatywnie, pomimo częstych początkowych obaw, po koncertach wielokrotnie dziękowali mi za zaproszenie, mówiąc, że było to dla nich niezapomniane, „oczyszczające” doświadczenie. Dzięki plakatowi konkursowemu dostrzeżonemu na drzwiach biblioteki jeden z moich podopiecznych zainteresował się poezją i napisał parę naprawdę niezłych wierszy. To z kolei dla mnie stanowiło okazję do pomagania mu w budowaniu kolejnych, coraz lepszych wersów, a następnie do przekazania gratulacji z okazji otrzymania nagrody w konkursie.

Sztuka jak najbardziej więc pomaga konstruować więzi. Większość artystów, których zapraszam na więzienne koncerty to przecież moi znajomi czy przyjaciele. Inni, których sam bardzo cenię, lecz nie znam osobiście, a udaje mi się ich jednak jakoś zaprosić, moimi znajomymi się stają. Czasem do tego stopnia, że udaje nam się później stworzyć coś razem, jak chociażby z Mikołajem Trzaską, który zgodził się wystąpić gościnnie i zagrał na klarnecie w dwóch utworach na naszej nowej płycie. Dość powiedzieć, że i mi sztuka w życiu prywatnym też trochę pomogła. I tu wracamy do miłości, bynajmniej nie mam tu na myśli pierwszego zespołu Mikołaja (śmiech).

M.G.: Mówisz o więziach bardzo konkretnych – trosce, miłości i przyjaźni, w moim czytaniu to właśnie byłyby przestrzenie do ocalenia, fakt, że rozbrajane ironią, ale ironia zazwyczaj chroni tu przed chłodem, a ten idzie w parze z uczuciem w prawie każdym Twoim wierszu. I tak się upieram, bo rozmawiamy o życiu i sztuce, które, jak widać, stanowią dla siebie wzajemną inspirację. Wiele lat temu furorę robiło jeszcze określenie „śląska szkoły poezji życia”, które znaczyło chyba wszystko i nic zarazem. Dzisiaj wizualizuje mi się raczej w postaci etykiety towarzyskiej, niemającej wiele wspólnego z literaturoznawczymi kategoryzacjami. Z jednej strony moglibyśmy mówić o środowiskowej żywotności, ale z drugiej – o hermetyczności poetyckiego obiegu. Bo krążymy wokół tematów czytelności ironii, komunikatywności metafory, otwierania się na nieprofesjonalnych (czyli nie-akademików i niepoetów) czytelników. Jak na to wszystko spoglądasz – od środka i po latach, które minęły od debiutu?

W.B.: Rzeczywiście, w tym roku od mojego debiutu książkowego mija 15 lat. Za chwilę opublikuję siódmy tomik. To chyba dużo i mało jednocześnie, tak czy inaczej może sprzyjać podsumowaniom. Termin Karola Maliszewskiego, o którym wspomniałaś, odnosi się do czasów trochę dla mnie jednak „prehistorycznych”, w tym sensie, że tak naprawdę dotyczących chwili sprzed mojego poetyckiego zaistnienia, sprzed poznania moich znajomych, kolegów i przyjaciół, których poezji ten termin miał dotyczyć – mam tu na myśli przede wszystkim grupę poetycką Na Dziko czy może bardziej niektórych autorów z jej kręgu. Oczywiście, że w jakimś tam stopniu to termin towarzyski. Tę „śląską” towarzyskość w poezji podkreślano krytycznie zresztą później niejeden raz. Dzisiaj chyba mało kto pamięta już te terminy-klucze, które miały służyć jako poetycko-interpretacyjne wytrychy. Została natomiast chyba „marka” Na Dziko, co zresztą parę lat temu redaktor Dariusz Pawelec wykorzystał w podtytule antologii „Martwe punkty”, która , co jest, powiedziałbym, pewnym ewenementem, doczekała się i wydań zagranicznych – czeskiego i słowackiego. W tej chwili, takie mam wrażenie, liczą się przede wszystkim dobre, interesujące tomiki i wiersze. I tak czysto po ludzku – przyjaźnie. Każdy z nas, poetów ze Śląska debiutujących w latach 90-tych, poszedł swoją drogą. Cieszy to, że zdecydowana większość jest wciąż aktywna literacko, dość wspomnieć, że poza mną za chwilę niektórzy wydadzą swoje kolejne książki poetyckie: Bartek Majzel, po kilku latach przerwy, w zeszłym roku przypomnieli o sobie poetycko też Paweł Sarna czy Adam Pluszka, wiosną zapowiadany jest przez Biuro Literackie kolejny tomik Marty Podgórnik. Krzysiek Siwczyk odebrał niedawno Nagrodę Kościelskich. Prężnie działa Instytut Mikołowski, gdzie być może, jeśli fundusze pozwolą, ukaże się antologia podsumowująca ostatnie 20-lecie w poezji na Śląsku.

M.G.: To, żeby podsumować, tak „czysto po ludzku”: czym jest dla Ciebie poezja? Czym miałaby być dla innych?

W.B.: Poezja jest moją pasją, dzięki której mogę w nieoczywisty sposób mówić o sprawach ważnych, sytuacjach pozornie błahych, choć często niejasnych i intrygujących, tajemnicach doczesnych i ostatecznych. Mówić zarówno poważnie jak i prześmiewczo. Wchodzić w różne empatyczne role. Zasłaniać się i odsłaniać. Oswajać lęki. Układać puzzle z różnych rzeczywistości. Nawiązywać dialogi z filmami czy ogólniej sztuką. Zadawać pytania sobie i innym, używając żywego, zwięzłego, choć, wciąż mam taką nadzieję, rozwijającego się języka, któremu lubię dać się ponieść. Dla innych niech będzie czymś chociaż w części tak ważnym jak dla mnie. Niech po ludzku wzrusza i budzi emocje. Niech daje się oswoić, nawet wtedy kiedy jest pozornie „niezrozumiała”.

M.G.: Dzięki pięknie za rozmowę!

W.B.: Dzięki również!