OBECNOŚĆ (COŚ ZA MNĄ CHODZI)
A
A
A
Inteligentny horror ma w swój rodowód wpisaną psychoanalizę lęków, fobii i traum, wydobywanych na światło dzienne przez nadnaturalne elementy. Strach rodzi się w nim z zachwianej równowagi, z cząstek chaosu wchłaniającego fragmenty poukładanej rzeczywistości, aż do momentu przeistoczenia. Umiejętne wykorzystywanie tego odwrócenia stanowiło o sile klasyki horroru anglosaskiego (m.in. „Lśnienia” Stanleya Kubricka, „Nie oglądaj się teraz” Nicolasa Roega) i było bazą renesansu gatunku w japońskim i hiszpańskim kinie grozy (m.in. w „The Ring – Kręgu” Hideo Nakaty czy „Innych” Alejandro Amenàbara). Figura potwora wyrosłego z narastających obsesji i powracających tragedii sprzed lat przeraża o wiele bardziej niż licytacje na obrzydliwości czy nagłe tąpnięcia w kadrze. Dobry horror nie istnieje przecież bez wiarygodnej warstwy dramatycznej, czego chlubnym przykładem był zeszłoroczny australijski „Babadook”.
David Robert Mitchell, twórca „Coś za mną chodzi”, doskonale zna prawidła gatunku, systematycznie pozbawiając zarówno widzów, jak i swoich bohaterów poczucia bezpieczeństwa. Już prolog zbija nas z pantałyku. Na ulicę wybiega roztrzęsiona dziewczyna – nie wiadomo przed kim lub przed czym ucieka, nie wzywa pomocy, a nawet odrzuca proponowaną, po czym odjeżdża na pobliską plażę i wykonuje pożegnalny telefon. Domysły o samobójstwie dobitnie przekreśla następne ujęcie. Ale za chwilę niepokój ustępuje. Poznajemy nastoletnią Jay (bardzo naturalna Maika Monroe) i jej przyjaciół, przyglądamy się niewielkiej części Detroit, którą ominęły przestępczość i rozsypująca się gospodarka. W tej enklawie można do woli pływać w przydomowym basenie, chodzić na długie spacery, prowadzić rozmowy, wspólnie oglądać stare filmy. Aż nie chce się wierzyć, że przecina ją ulica widziana przed kilkoma minutami. Zresztą już za chwilę i dla Jay otaczająca ją czasoprzestrzeń nabierze względności. Fizyczne spełnienie z nowo poznanym chłopakiem (Jake Weary) odsłania dość okrutne konsekwencje. Otóż młodzian drogą płciową przekazał Jay specyficzną klątwę – od teraz będzie za nią podążała przybierająca wizerunek różnych osób istota, która nie spocznie, póki jej nie zabije, a wówczas wróci do poprzednika w tym samym celu. Żeby było jeszcze trudniej, owa istota pozostaje niewidzialna dla osób spoza cyklu klątwy.
Taki punkt wyjścia unieważnia kolejny (po pruderyjności) filar gatunkowych evergreenów, czyli ograniczenie przestrzeni. W „Coś za mną chodzi” otwarte lokacje (od miejsc publicznych do rodzinnego domu) to jedynie przystanki, okazje do zdzierania kolejnych warstw bezpieczeństwa. Ucieczka przed potworem jest tyleż dowolna, co bezcelowa – brzemię trzeba przekazać komuś innemu. Ale film Mitchella to nie (tylko) wariacja na temat wspomnianego dzieła Nakaty, lecz raczej niespotykany w horrorach zapis momentu wejścia w dorosłość, przesunięcia pojęcia śmierci ze sfery abstrakcji do świadomości. Przekazywane przekleństwo wyznacza pewien punkt w czasie, obraca niemal boską perspektywę bezmiaru przyszłości w klepsydrę z materią. Fantastyczną ilustracją tego przejścia jest muzyka Disasterpeace (właściwie Richa Vreelanda, którego reżyser odkrył dzięki grze „FEZ”), naprzemiennie subtelna i agresywna, oniryczna i kakofoniczna. Nie bez przyczyny również akcja toczy się w Detroit, gdzie krajobraz przystrzyżonych trawników i zniszczonych pustostanów przecina słynna Ósma Mila. Wystarczy krótka podróż z krainy symetrii, by doświadczyć grozy życia. Skupienie Mitchella na kontrastach i przekraczaniu mentalnej bariery każe szukać odniesienia we wczesnej twórczości Davida Lyncha. Więcej – „Coś za mną chodzi” wydaje się dopełnieniem motywów z „Głowy do wycierania” i „Blue Velvet”, w których nagłe zakończenie adolescencji odgrywało równie ważną rolę. Potworne dziecko z „Głowy do wycierania” było personifikacją strachu przed rodzicielstwem, a obsceniczny i wulgarny Frank Booth (pamiętny Denis Hopper) z „Blue Velvet” reprezentował dziką, nieujarzmioną i niebezpieczną naturę człowieka – zło, które istnieje na świecie i istnieje w człowieku. Mitchella, podobnie jak Lyncha, interesują przede wszystkim lęki i sposoby ich oswajania oraz seksualność, niejednokrotnie determinująca poczynania postaci w sposób wykraczający poza prawidła logiki. Całe szczęście, że twórca „Coś za mną chodzi” ma zadatki na równie nieprzeciętnego realizatora – świetne wyczucie kadru, odrzucanie podręcznikowych schematów budowania napięcia i komplementarność świata przedstawionego płynnie zazębiają się w jego filmie z drugim dnem opowieści o nastolatkach, których czas wciąż na nowo pozbawia złudzeń.
David Robert Mitchell, twórca „Coś za mną chodzi”, doskonale zna prawidła gatunku, systematycznie pozbawiając zarówno widzów, jak i swoich bohaterów poczucia bezpieczeństwa. Już prolog zbija nas z pantałyku. Na ulicę wybiega roztrzęsiona dziewczyna – nie wiadomo przed kim lub przed czym ucieka, nie wzywa pomocy, a nawet odrzuca proponowaną, po czym odjeżdża na pobliską plażę i wykonuje pożegnalny telefon. Domysły o samobójstwie dobitnie przekreśla następne ujęcie. Ale za chwilę niepokój ustępuje. Poznajemy nastoletnią Jay (bardzo naturalna Maika Monroe) i jej przyjaciół, przyglądamy się niewielkiej części Detroit, którą ominęły przestępczość i rozsypująca się gospodarka. W tej enklawie można do woli pływać w przydomowym basenie, chodzić na długie spacery, prowadzić rozmowy, wspólnie oglądać stare filmy. Aż nie chce się wierzyć, że przecina ją ulica widziana przed kilkoma minutami. Zresztą już za chwilę i dla Jay otaczająca ją czasoprzestrzeń nabierze względności. Fizyczne spełnienie z nowo poznanym chłopakiem (Jake Weary) odsłania dość okrutne konsekwencje. Otóż młodzian drogą płciową przekazał Jay specyficzną klątwę – od teraz będzie za nią podążała przybierająca wizerunek różnych osób istota, która nie spocznie, póki jej nie zabije, a wówczas wróci do poprzednika w tym samym celu. Żeby było jeszcze trudniej, owa istota pozostaje niewidzialna dla osób spoza cyklu klątwy.
Taki punkt wyjścia unieważnia kolejny (po pruderyjności) filar gatunkowych evergreenów, czyli ograniczenie przestrzeni. W „Coś za mną chodzi” otwarte lokacje (od miejsc publicznych do rodzinnego domu) to jedynie przystanki, okazje do zdzierania kolejnych warstw bezpieczeństwa. Ucieczka przed potworem jest tyleż dowolna, co bezcelowa – brzemię trzeba przekazać komuś innemu. Ale film Mitchella to nie (tylko) wariacja na temat wspomnianego dzieła Nakaty, lecz raczej niespotykany w horrorach zapis momentu wejścia w dorosłość, przesunięcia pojęcia śmierci ze sfery abstrakcji do świadomości. Przekazywane przekleństwo wyznacza pewien punkt w czasie, obraca niemal boską perspektywę bezmiaru przyszłości w klepsydrę z materią. Fantastyczną ilustracją tego przejścia jest muzyka Disasterpeace (właściwie Richa Vreelanda, którego reżyser odkrył dzięki grze „FEZ”), naprzemiennie subtelna i agresywna, oniryczna i kakofoniczna. Nie bez przyczyny również akcja toczy się w Detroit, gdzie krajobraz przystrzyżonych trawników i zniszczonych pustostanów przecina słynna Ósma Mila. Wystarczy krótka podróż z krainy symetrii, by doświadczyć grozy życia. Skupienie Mitchella na kontrastach i przekraczaniu mentalnej bariery każe szukać odniesienia we wczesnej twórczości Davida Lyncha. Więcej – „Coś za mną chodzi” wydaje się dopełnieniem motywów z „Głowy do wycierania” i „Blue Velvet”, w których nagłe zakończenie adolescencji odgrywało równie ważną rolę. Potworne dziecko z „Głowy do wycierania” było personifikacją strachu przed rodzicielstwem, a obsceniczny i wulgarny Frank Booth (pamiętny Denis Hopper) z „Blue Velvet” reprezentował dziką, nieujarzmioną i niebezpieczną naturę człowieka – zło, które istnieje na świecie i istnieje w człowieku. Mitchella, podobnie jak Lyncha, interesują przede wszystkim lęki i sposoby ich oswajania oraz seksualność, niejednokrotnie determinująca poczynania postaci w sposób wykraczający poza prawidła logiki. Całe szczęście, że twórca „Coś za mną chodzi” ma zadatki na równie nieprzeciętnego realizatora – świetne wyczucie kadru, odrzucanie podręcznikowych schematów budowania napięcia i komplementarność świata przedstawionego płynnie zazębiają się w jego filmie z drugim dnem opowieści o nastolatkach, których czas wciąż na nowo pozbawia złudzeń.
„Coś za mną chodzi” („It Follows”). Scenariusz i reżyseria: David Robert Mitchell. Obsada: Maika Monroe, Keir Gilchrist, Daniel Zovatto i in. Gatunek: horror. Produkcja: USA 2014, 94 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |