DOWODY NA ISTNIENIE (DWA DNI, JEDNA NOC)
A
A
A
Obok wiary, nadziei i miłości, w filmach Dardenne’ów praca stanowi wartość najwyższą. W ich najnowszym dziele, „Dwóch dniach, jednej nocy”, urasta ona wręcz do rangi cnoty. Praca „niegodna” nie istnieje. Synonimem utraty godności jest wyłącznie trwałe bezrobocie.
Sandra (Marion Cotillard) puka do drzwi szesnaściorga współpracowników. Ma dokładnie dwa dni i jedną noc, by przekonać ich do rezygnacji z premii. Dzięki temu po zwolnieniu lekarskim i przebytej depresji będzie mogła wrócić do pracy w fabryce paneli słonecznych Solwal. Odwiedziny kolejnej osoby, przedstawianie problemu, nawiązanie dialogu lub szybkie odrzucenie – schemat się powtarza. Nie ma w tym jednak odrobiny nudy. Każde spotkanie to zderzenie z innym człowiekiem i odmiennymi argumentami. Pieniądze z premii jednym posłużyć mogą na opłacenie studiów córki, innym na meble, telewizor, łóżko, pralkę czy rachunki za prąd i gaz za rok z góry; mogą wypełnić luki w budżecie na podstawowe potrzeby bądź zostać spożytkowane na nieplanowane wydatki. „Za każdym razem czuję się jak żebraczka”– powtarza Sandra. W roli petentki bohaterka czuje się nieswojo.
Uwaga reżyserów skupia się na protagonistce, jej rozterkach, wątpliwościach, niepewności i samotności. Osamotnienie Sandry trudno wytłumaczyć, ma ona bowiem kochającego męża, małe dzieci i przyjaciółkę z pracy, którzy motywują ją do działania. Mimo to żyje w ciągłym strachu i lęku przed nawrotem depresji. Pytana: „jak tam po chorobie?”, odpowiada: „już w formie”. Sandra „w formie” jest jednak stale niepewna, zgarbiona, nerwowa. Podczas trudnej rozmowy telefonicznej kilka razy bierze głęboki oddech, opuszcza słuchawkę, zbiera myśli i dopiero po chwili drżącym głosem powraca do rozmowy. Mowa jej ciała przeczy słowom, które wypowiada. Sandra jest całkiem rozedrgana, niemal zapada się w sobie. Zdaje się widoczna tylko dzięki przypadkowo włożonej koszulce w elektryzująco pomarańczowym kolorze.
Gwiazda w filmach braci Dardenne to rzadkość. W „Dwóch dniach, jednej nocy” Belgowie obsadzili Marion Cotillard – francuską ikonę urody i mody. „Pragnęliśmy pokazać inną Marion. Prawdziwą? Nie wiem. Na pewno nagą, bezbronną, nieopancerzoną w oczekiwania innych dotyczące tego, jak ma wyglądać, rozmawiać, chodzić. Pragnęliśmy to wszystko zresetować, uchwycić naturę kobiety w opresji, nie gwiazdy” – mówi w jednym z wywiadów Jean-Pierre Dardenne. Wiarygodność postaci Sandry to niewątpliwie ogromna zasługa aktorki. „Marion zbudowała postać Sandry sama. Miała pomysły, które z czasem zaczęliśmy omawiać”– dodaje reżyser. Cotillard w roli pracownicy rzeczywiście jest doskonała. Bezbłędnie odgrywa rozterki i emocjonalne wahania Sandry.
Główna bohaterka, podobnie jak inne postaci z filmów braci Dardenne (Lorna z „Milczenia Lorny” czy Sonia z „Dziecka”), musi przełamać własną izolację, by nawiązać kontakt z innymi. Musi walczyć ze swoją z natury mało społeczną osobowością. Musi ostatecznie przełamywać granice, które zdają się nieprzekraczalne. Między Sandrą a jej rozmówcą zawsze istnieje jakaś bariera, czy to fizyczna (w postaci słupa), czy jedynie formalna (odmienny kolor na ścianie). Protagonistka przypomina nieco tytułową bohaterkę „Biegnij, Lola, biegnij” Toma Tykwera. Podobieństwo między dziełami tkwi również w otwierającym film dźwięku telefonu i rozmowie, od której zaczyna się konflikt. Bohaterki obu realizacji mają konkretny cel, który dla widzów nie jest najważniejszy. Napięcie nie rodzi się tu z oczekiwania na to, jak historia się skończy, ale z ciągłej obserwacji tego, co się właśnie rozgrywa.
Minimalizm to kluczowy aspekt filmów braci Dardenne. Posiada on różne oblicza. Nie znamy przyczyn depresji Sandry, przebiegu choroby, nie wiemy, czym bohaterka zajmuje się w fabryce paneli solarnych. Niedopowiedzenia czynią ten film jeszcze bardziej interesującym. Ważniejsze od historii i zsubiektywizowanej przeszłości są bieżące działania postaci, przemiany, jakie zachodzą w bohaterach na oczach widza.
W swoim najnowszym filmie bracia Dardenne powracają z, tak bliskimi kinu dokumentalnemu, od którego zaczynali, chybotliwymi zdjęciami z ręki. Nie tworzą scenerii, wykorzystują naturalne plenery. Montują ostro. W porównaniu z poprzednimi dziełami, kamera nie trzyma się obsesyjnie bohaterów. Ci raczej dokądś idą, niż biegną, nie gonią jak choćby w „Chłopcu na rowerze”. W „Dwóch dniach, jednej nocy” dostrzegalna jest pogoń za stabilizacją, baczna uczestnicząca obserwacja, nie zaś realny pościg. Uwaga kamery skupia się na gestach, ruchach bohaterów, jest blisko, definiuje postaci przez obserwacje ciała; w przypadku Sandry skupia się na zgarbionych, szczupłych ramionach. Bracia Dardenne wyostrzają elementy, które w rzeczywistości nie skupiają naszej uwagi, np. dźwięk kroków czy szumy ulicy.
Inną stroną minimalizmu jest rezygnacja z muzyki. Tu wyjątkowo twórcy wykorzystują odtwarzaną w radiu piosenkę Petuli Clarc „La Nuit N`en Finit Plus”. Pojawiają się w niej słowa: „Mimo beznadziei całej przeszłości, zmarnowanego czasu, straconych chwil, chcę żyć, chcę kochać”. Słowa te sprawiają wrażenie wyjętych z ust zastraszonej, powściągliwej w wypowiadaniu emocji bohaterki.
Swoich współpracowników Sandra odwiedza w dni, które służyć mają odpoczynkowi. Najwyraźniej płace w Solwal nie są satysfakcjonujące. Niemal każdego z bohaterów Sandra zastaje przy dodatkowej pracy, mającej charakter dorywczy (prowadzenie zajęć w szkółce piłkarskiej) lub będącej regularnym drugim etatem (praca w pralni czy też przy robotach wykończeniowych nowego domu). Mimo że niemal każdy z bohaterów ma rodzinę, wszyscy wydają się stale pracować. Twórczość braci Dardenne porównywana jest do kina społecznie zaangażowanego nieco starszych Brytyjczyków – Kena Loacha czy Mike’a Leigh. U Belgów zwraca jednak uwagę mniejszy poziom interwencyjności. Bracia Dardenne nie szukają rozwiązania problemu, tylko w czystej formie obrazują go.
Dokładnie w dwa dni i jedną noc Sandra udowadnia szesnaściorgu współpracownikom, że istnieje. Od początku nie musi przekonywać o tym jedynie swojego męża. Gdy w akcie rozpaczy wypowiada słowa: „Ja nie istnieję. Jestem nikim”, słyszy odpowiedź: „Istniejesz. Kocham cię”. Bez jego wiary i miłości, bohaterka nie miałaby nawet minimum nadziei, która zmobilizowała ją do aktywności. Nieistotne staje się powodzenie podjętych przez nią działań. Ważne jest to, iż samej sobie przedstawiła jasne dowody na własne istnienie.
Sandra (Marion Cotillard) puka do drzwi szesnaściorga współpracowników. Ma dokładnie dwa dni i jedną noc, by przekonać ich do rezygnacji z premii. Dzięki temu po zwolnieniu lekarskim i przebytej depresji będzie mogła wrócić do pracy w fabryce paneli słonecznych Solwal. Odwiedziny kolejnej osoby, przedstawianie problemu, nawiązanie dialogu lub szybkie odrzucenie – schemat się powtarza. Nie ma w tym jednak odrobiny nudy. Każde spotkanie to zderzenie z innym człowiekiem i odmiennymi argumentami. Pieniądze z premii jednym posłużyć mogą na opłacenie studiów córki, innym na meble, telewizor, łóżko, pralkę czy rachunki za prąd i gaz za rok z góry; mogą wypełnić luki w budżecie na podstawowe potrzeby bądź zostać spożytkowane na nieplanowane wydatki. „Za każdym razem czuję się jak żebraczka”– powtarza Sandra. W roli petentki bohaterka czuje się nieswojo.
Uwaga reżyserów skupia się na protagonistce, jej rozterkach, wątpliwościach, niepewności i samotności. Osamotnienie Sandry trudno wytłumaczyć, ma ona bowiem kochającego męża, małe dzieci i przyjaciółkę z pracy, którzy motywują ją do działania. Mimo to żyje w ciągłym strachu i lęku przed nawrotem depresji. Pytana: „jak tam po chorobie?”, odpowiada: „już w formie”. Sandra „w formie” jest jednak stale niepewna, zgarbiona, nerwowa. Podczas trudnej rozmowy telefonicznej kilka razy bierze głęboki oddech, opuszcza słuchawkę, zbiera myśli i dopiero po chwili drżącym głosem powraca do rozmowy. Mowa jej ciała przeczy słowom, które wypowiada. Sandra jest całkiem rozedrgana, niemal zapada się w sobie. Zdaje się widoczna tylko dzięki przypadkowo włożonej koszulce w elektryzująco pomarańczowym kolorze.
Gwiazda w filmach braci Dardenne to rzadkość. W „Dwóch dniach, jednej nocy” Belgowie obsadzili Marion Cotillard – francuską ikonę urody i mody. „Pragnęliśmy pokazać inną Marion. Prawdziwą? Nie wiem. Na pewno nagą, bezbronną, nieopancerzoną w oczekiwania innych dotyczące tego, jak ma wyglądać, rozmawiać, chodzić. Pragnęliśmy to wszystko zresetować, uchwycić naturę kobiety w opresji, nie gwiazdy” – mówi w jednym z wywiadów Jean-Pierre Dardenne. Wiarygodność postaci Sandry to niewątpliwie ogromna zasługa aktorki. „Marion zbudowała postać Sandry sama. Miała pomysły, które z czasem zaczęliśmy omawiać”– dodaje reżyser. Cotillard w roli pracownicy rzeczywiście jest doskonała. Bezbłędnie odgrywa rozterki i emocjonalne wahania Sandry.
Główna bohaterka, podobnie jak inne postaci z filmów braci Dardenne (Lorna z „Milczenia Lorny” czy Sonia z „Dziecka”), musi przełamać własną izolację, by nawiązać kontakt z innymi. Musi walczyć ze swoją z natury mało społeczną osobowością. Musi ostatecznie przełamywać granice, które zdają się nieprzekraczalne. Między Sandrą a jej rozmówcą zawsze istnieje jakaś bariera, czy to fizyczna (w postaci słupa), czy jedynie formalna (odmienny kolor na ścianie). Protagonistka przypomina nieco tytułową bohaterkę „Biegnij, Lola, biegnij” Toma Tykwera. Podobieństwo między dziełami tkwi również w otwierającym film dźwięku telefonu i rozmowie, od której zaczyna się konflikt. Bohaterki obu realizacji mają konkretny cel, który dla widzów nie jest najważniejszy. Napięcie nie rodzi się tu z oczekiwania na to, jak historia się skończy, ale z ciągłej obserwacji tego, co się właśnie rozgrywa.
Minimalizm to kluczowy aspekt filmów braci Dardenne. Posiada on różne oblicza. Nie znamy przyczyn depresji Sandry, przebiegu choroby, nie wiemy, czym bohaterka zajmuje się w fabryce paneli solarnych. Niedopowiedzenia czynią ten film jeszcze bardziej interesującym. Ważniejsze od historii i zsubiektywizowanej przeszłości są bieżące działania postaci, przemiany, jakie zachodzą w bohaterach na oczach widza.
W swoim najnowszym filmie bracia Dardenne powracają z, tak bliskimi kinu dokumentalnemu, od którego zaczynali, chybotliwymi zdjęciami z ręki. Nie tworzą scenerii, wykorzystują naturalne plenery. Montują ostro. W porównaniu z poprzednimi dziełami, kamera nie trzyma się obsesyjnie bohaterów. Ci raczej dokądś idą, niż biegną, nie gonią jak choćby w „Chłopcu na rowerze”. W „Dwóch dniach, jednej nocy” dostrzegalna jest pogoń za stabilizacją, baczna uczestnicząca obserwacja, nie zaś realny pościg. Uwaga kamery skupia się na gestach, ruchach bohaterów, jest blisko, definiuje postaci przez obserwacje ciała; w przypadku Sandry skupia się na zgarbionych, szczupłych ramionach. Bracia Dardenne wyostrzają elementy, które w rzeczywistości nie skupiają naszej uwagi, np. dźwięk kroków czy szumy ulicy.
Inną stroną minimalizmu jest rezygnacja z muzyki. Tu wyjątkowo twórcy wykorzystują odtwarzaną w radiu piosenkę Petuli Clarc „La Nuit N`en Finit Plus”. Pojawiają się w niej słowa: „Mimo beznadziei całej przeszłości, zmarnowanego czasu, straconych chwil, chcę żyć, chcę kochać”. Słowa te sprawiają wrażenie wyjętych z ust zastraszonej, powściągliwej w wypowiadaniu emocji bohaterki.
Swoich współpracowników Sandra odwiedza w dni, które służyć mają odpoczynkowi. Najwyraźniej płace w Solwal nie są satysfakcjonujące. Niemal każdego z bohaterów Sandra zastaje przy dodatkowej pracy, mającej charakter dorywczy (prowadzenie zajęć w szkółce piłkarskiej) lub będącej regularnym drugim etatem (praca w pralni czy też przy robotach wykończeniowych nowego domu). Mimo że niemal każdy z bohaterów ma rodzinę, wszyscy wydają się stale pracować. Twórczość braci Dardenne porównywana jest do kina społecznie zaangażowanego nieco starszych Brytyjczyków – Kena Loacha czy Mike’a Leigh. U Belgów zwraca jednak uwagę mniejszy poziom interwencyjności. Bracia Dardenne nie szukają rozwiązania problemu, tylko w czystej formie obrazują go.
Dokładnie w dwa dni i jedną noc Sandra udowadnia szesnaściorgu współpracownikom, że istnieje. Od początku nie musi przekonywać o tym jedynie swojego męża. Gdy w akcie rozpaczy wypowiada słowa: „Ja nie istnieję. Jestem nikim”, słyszy odpowiedź: „Istniejesz. Kocham cię”. Bez jego wiary i miłości, bohaterka nie miałaby nawet minimum nadziei, która zmobilizowała ją do aktywności. Nieistotne staje się powodzenie podjętych przez nią działań. Ważne jest to, iż samej sobie przedstawiła jasne dowody na własne istnienie.
„Dwa dni, jedna noc” („Deux jours, une nuit”). Scenariusz i reżyseria: Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne. Obsada: Marion Cotillard, Fabrizio Rongione i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Belgia / Francja / Włochy 2014, 95 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |