ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (273) / 2015

Kamila Czaja,

ŻYWA LITERATURA (MAREK BIEŃCZYK: 'JABŁKO OLGI, STOPY DAWIDA')

A A A
Na szczęście ten sam

Okładka zbioru „Jabłko Olgi, stopy Dawida” niepotrzebnie kusi hasłem: „Pierwsza książka Marka Bieńczyka po otrzymaniu nagrody NIKE”. Od 2012 roku nie minęło znowu aż tak wiele czasu, a niektóre zamieszczone w tomie teksty ukazywały się wcześniej we fragmentach, co sumiennie odnotowano w końcowej nocie. Nie sprawdza się też sugestia, że mamy do czynienia z linią podziału i teraz zobaczymy Bieńczyka nowego, zmuszonego do jakichś rewolucji, by sprostać „ponagrodowym” oczekiwaniom publiki. To jak najbardziej ten sam Bieńczyk, Bieńczyk z „Książki twarzy” – co w obliczu klasy tamtego zbioru stanowiłoby lepszą reklamę niż budowanie obrazu „pisarza po NIKE”.

Wśród znajomych

Trudno omawiać książkę autora, który już na okładce sam podsumowuje najtrafniej: „Postacie literackie i postacie rzeczywiste, co za różnica”. Ale taką radykalną deklarację może złożyć każdy, Bieńczyk natomiast jako jeden z niewielu potrafi wprowadzić ją w życie – czy też w literaturę, chociaż przecież nie ma różnicy. To zatarcie granic jest czymś, co pisarz ocalił z czasu dziecięcych lektur: „Nie było różnicy, jeśli ktoś, dajmy na to, pił calvados w kawiarni i pił calvados w »Łuku Tryumfalnym«, wpadał pod pociąg na jawie (jak Zbyszek Cybulski) i na czterysta pięćdziesiątej stronie (jak Anna Karenina) – wszystko to były równie realne lub równie nierealne zdarzenia” (s. 125) – pisze w pięknym, odrobinę przypominającym teksty późnego Zagajewskiego, eseju o matce („Gruba”). Bieńczyk przewiduje ewentualne zarzuty wobec takiego „ożywiającego” czytania, ale wiernie przy nim pozostaje, deklarując na przykład: „I tak w jednym pochodzie przez strony tej książki przechodzą i spotykają się Dawid i bohater literacki, kowboy z westernu, piłkarz i poeta, aktorka i chłopiec, wy i ja. Niech to się wyda anachroniczne, a nawet karygodne czy haniebne stykać żywych i wyobrażonych (…)” (s. 317).

Na kartach „Jabłka…” pojawiają się, często nie po raz pierwszy, fundatorzy wyobraźni pisarza, między innymi Proust, Hopper, Mickiewicz, Sempé, autorzy książek z dzieciństwa (Minkowski, Niziurski, Bahdaj) i wielu innych twórców, sportowców czy ludzi z najbliższego otoczenia Bieńczyka. A do tego, na tych samych prawach, postacie z powieści, filmów czy obrazów. Wiele zdaje się bohaterów różnić, ale w tej książce wszyscy się znają – płynnie przenikają się odmienne sztuki, życiorysy, wreszcie to, co napisane i namalowane, z tym, co doświadczane w codzienności. Bieńczyk traktuje autorów i bohaterów książek czy obrazów niczym ludzi, których zna w rzeczywistości (o ile w ogóle ma sens mówienie w tym kontekście o podziale na byty rzeczywiste i nierzeczywiste). Twierdzi: „Hopper to dla mnie namalował, Proust napisał. (…) Dla mnie namalował to Hopper, dla Prousta – Vermeer. (…) Przeto zamykam się obok Marcela w pokoju w Balbec, jak tyle razy zamykałem się w obrazie Hoppera. Dla mnie malował to Hopper, dla Prousta malował to Vermeer. Jednak Hopper namalował to również dla Prousta i Proust napisał to dla Hoppera. Bez Hoppera nie odkryłbym tego zdania z Prousta” (s. 267, 269, 290). Tego typu kombinacjami nazwisk można by opisać cały tom, w którym literatura i sztuka ożywają, by służyć namacalnemu, pojedynczemu życiu (choć paradoksalnie nie pojedynczemu przecież, bo i życiu tych, którzy Bieńczyka czytają).

Zawsze o coś innego

Słyszenie głosów nie jest pewnie szczególnie zdrowe, jednak podczas lektury „Jabłka Olgi…” cały czas słyszałam w tle Michała Pawła Markowskiego, przekonującego: „Momenty rozpoznania swojego życia w książce nie oddzielają nas od świata” (tygodnik.onet.pl). Magia Bieńczyka polega między innymi na umiejętności takiego „rozpoznania” i podzielenia się nim tak, by i inni potrafili się w literaturze rozpoznać – i to podwójnie: w tej, którą eseista omawia, i w tej, którą sam pisze. Już pierwszy po wstępie tekst, „Dłonie na wietrze”, podsuwa takie odczytania. Poświęcony jest gestom, a autor tak przedstawia swoją „metodę”: „Nie umiem myśleć o gestach w aż tak szerokich, ryczałtowych perspektywach, wolę też chadzać śladem Proustowskiej heroicznej, niekiedy aż heroiczno-komicznej interpretacji gestów pojedynczych” (s. 45). Ale kilka stron dale wyznaje: „Lecz zawsze będzie chodziło o coś innego” (s. 48) i mistrzowsko wszystkie te „interpretacje gestów pojedynczych” łączy w prawdę o tym, jak postrzegamy naszych bliskich, co z ich zachowań pozostaje w naszej pamięci, jakie sensy nadajemy tym wspomnieniom.

Najbardziej lubię właśnie te fragmenty tekstów Bieńczyka – a jest ich w „Jabłku…” wiele – w których pisarz od szczegółu z życia/sztuki/literatury dochodzi do sensów egzystencjalnych. Takie eseizowanie bez mentorskiego tonu i powierzchownej publicystyki to rzadki dar. Z niewiarygodną erudycją, bez siłowego podporządkowywania źródła intencjom interpretatora. A skoro już przyznaję się do słyszenia głosów, to w tym miejscu odzywa się Jonathan Culler, który zauważa: „Rorty może sobie wyobrazić ludzi, którzy używają literatury, żeby nauczyć się czegoś o sobie (…) ale już nie, jak się zdaje, by nauczyć się czegoś o literaturze” (Culler 2013: 220). Bieńczyka nie musiałby przestrzegać, bowiem autor „Jabłka…” potrafi robić i jedno, i drugie, konsekwentnie idąc w głąb tekstu/istnienia.

Mam jednak wrażenie, że w nowym zbiorze pisarz chwilami trochę zbyt mocno – nawet jak na (wy)znawcę melancholii – uderza w ton „dobrze to już było”. Sporo tu apokaliptyczności. Na pierwszy plan wysuwa się ucieczka (jedna z części nosi nawet tytuł „Uciekać, trzeba uciekać”) i chociaż pisarz, po swojemu, genialnie prezentuje różne „fikcyjne” i „prawdziwe” ucieczki, to chwilami brzmi niczym ponury prorok: „Bo nie mówcie, że tego nie czujecie, że zaraz coś nie rąbnie, że niebo wisi nad nami jak ciężka pokrywa i nie zsyła nam dni ciemniejszych niż noce” (s. 345-346). Wolę Bieńczyka-hermeneutę niż Bieńczyka-profetę. Ale może to kwestia gustu. Albo samoobrona, bo temu autorowi łatwo wierzyć, nawet jeśli twierdzi, że wszystko idzie ku gorszemu.

Porywający nurt

Magia pisania Bieńczyka bywa groźna. Jego styl wciąga trochę jak nurt rzeki. Czytelnik płynie z prądem (oczywiście, nie bezmyślnie, bo lektura wymaga uwagi i uruchamiania kontekstów). Te eseje mają taką siłę, że trudno je kwestionować – a może warto na moment się zatrzymać i zastanowić także nad niebezpieczeństwem wspomnianego zacierania granic, które wyróżnia autora.

Po pierwsze, mam wrażenie, że przypisywanie literackich interpretacji zachowaniom „z życia wziętym” powinno mieć jednak jakieś ograniczenia. Kiedy czyta się na przykład „gest Zidane’a” poprzez koncepcję melancholii, wszystko wydaje się takie eleganckie, a brutalność (gestu i świata) zostaje na moment – chyba nadmiernie – unieważniona. Drugie zagrożenie wynika z faktu, że u Bieńczyka postacie rodem z literatury są tak żywe, że żywi nie są w stanie tego przebić. Ci „prawdziwi” – w wypadku najnowszej książki przede wszystkim Dawid – wydają się odbiorcy tacy sami jak choćby Marcel z Prousta. Cudownie się to czyta, ale chwilami (rzadko, bo Bieńczyk pisze – paradoksalnie – za dobrze, by tego typu wahanie miało szansę często się przebijać) pojawia się pytanie, czy zatarcie granic nie jest mieczem obosiecznym. Sam autor w pewnym momencie zdaje się poddawać zwątpieniu: „Koniec z rozumieniem i wyrozumiałością, odsuń się od komputera, chowaj wyciągnięte dłonie, wyskakuj z butów »proroka« wpatrzonego w »oryginała«, koniec z literackimi parawanami, byłem nimi, leciałem z nimi przez bruki, pola, przelatywałem przez płoty, otwierałem drzwi pędzących pociągów, pociągi pędziły od dzieciństwa, przez całe życie” (s. 333). Pokonuje jednak wątpliwości i parę stron dalej pisze: „Poruszające słowa o odchodzeniu, niebyciu tutaj, okazują się w dużej mierze kolażem, zlepionym ze słów innych, co jednak niczego autentyczności tego doświadczenia nie ujmuje, gdyż literackie zapośredniczenia, to desperackie pójście w literaturę, tworzą dezerterską wspólnotę. W szczególny sposób bezcelowa włóczęga po ulicach paryskich i podróż wokół własnego pokoju, wokół własnej biblioteki, spotykają się i łączą” (s. 337-338).

I czytelnik też zapomina o wątpliwościach, daje się nieść nurtowi wyjątkowych opowieści. „Nie czytaliście? To posłuchajcie” (s. 211) – namawia Bieńczyk, więc słuchamy, bo mało kto tak opowiada o tym, co widział, co czytał, czego doświadczał. A lekturą „Jabłka…” można delektować się niezależnie od tego, czy się czytało, widziało, poznało to, o czym pisarz mówi. Oczywiście, lepiej znać te książki, filmy, obrazy. Im więcej, tym bardziej można docenić eseje, rozpoznawać cytaty i aluzje – przy czym twórczość Bieńczyka i tak zawsze uświadomi biednemu odbiorcy, że czyta i ogląda wciąż za mało, wciąż za płytko. Jeśli znało się wcześniej omawianą powieść, to autor „Jabłka…” i tak opowie ją lepiej. Ale jeśli się powieści nie znało, to opowie ją tak, że doskonale będzie wiadomo, o co chodzi. Ten „obserwator obsesyjny” (sam nazywa tak bohatera „W poszukiwaniu straconego czasu” [s. 20]) wyłapuje fascynujące detale i o nich opowiada – czasem zabawnie: „Marek Piegus to inny młody Chaplin, sympatyczna ofiara pecha, który spada na niego jak łaska na jansenistów, bez wiedzy i zgody zainteresowanego” (s. 186), czasem cudownie szarżując – jak wtedy, gdy pisze o Johnnym Cashu, śpiewającym „(…) burbon-barytonem, w którym każda głoska turla się po gardle jak rolada po zardzewiałym roller coarsterze (…)” (zapis oryginalny, s. 257). Wspomina też, że w szkole chciał „(…) brak muskułów nadrobić semantycznym szpanem” (s. 171). Nie wiem, czy udawało się tak uwieść wspomniane w tekście koleżanki, ale czytelnik jak najbardziej się tej narracji poddaje.

Bieńczyk bawi się nie tylko językiem, ale i formą. Dominują eseje, ale pojawia się też fikcyjna wymiana korespondencji („Szczęśliwa jedenastka”), są też krótkie opowiadania. Pewnie to znów kwestia gustu, jednak eseje wciągnęły mnie znacznie bardziej niż inne teksty, które mimo ich wyraźnego związku z resztą tomu traktowałam raczej jako niekonieczne przerywniki. Kwestią gustu nie jest natomiast korekta – i tu trzeba powiedzieć, że Bieńczyk zasłużył sobie na lepszą. Pojawiają się literówki, potknięcia gramatyczne (na przykład „Skandynawom dopingowałeś” [s. 160]), zaskakujące błędy („wielkopomnych wniosków” [s. 95]) i przechrzczenie powieści Doroty Masłowskiej z „Kochanie, zabiłam nasze koty” na „Kochanie, zabiłem twoje koty” [s. 192]). A skoro Bieńczyk w eseju „Stawiać na Ciamciarę” sam obszernie kpi ze swojej skłonności do czasu zaprzeszłego, to chyba można mu było wskazać zabawne w tym kontekście „dokleił był” (s. 285) niespełna sto stron dalej. Oczywiście, każdemu może się zdarzyć, ale po to są redaktorka i korektorki, które jakby wstydziły się w tym wypadku poprawiać uznanego autora. Takie miejsca wyjątkowo rażą w publikacji pisarza dbającego o językowy szczegół, a czytelnika, rozkosznie dającego się popychać nurtowi narracji, czeka wpadnięcie na wystające niczym kamienie usterki. Książka jest tak dobra, że szkoda, kiedy „techniczne” aspekty nie zawsze dotrzymują kroku zawartości myślowej i finezji stylistycznej.

Powroty do „domku”

Jeżeli szukać różnic między „Książką twarzy” a „pierwszą książką Marka Bieńczyka po otrzymaniu nagrody NIKE”, to można wskazać w „Jabłku…” większe zróżnicowanie form i chyba ściślejsze powiązanie pomiędzy tekstami. Styl pozostaje taki, jaki znamy już z wcześniejszych prac pisarza, ale w esejach i opowiadaniach z najnowszego zbioru częściej powracają te same obrazy czy zdania – najczęściej chyba fraza z Mickiewicza: „Uciec z duszą na listek i jak motyl szukać / Tam domku i gniazdeczka”, która patronuje tu nie tylko esejom wprost poświęconym ucieczce.

Chociaż tak dużo tu uciekania, to moją lekturę Bieńczyka funduje raczej powrót. Wracam do tych żywych tekstów o żywej literaturze jak do „domku”, ale i one wracają do mnie – pojedynczymi frazami czy odkryciami – nawet gdy zdaje mi się, że o nich nie myślę. Tak było z tomem „Książka twarzy” i już wiem, że tak będzie też ze zbiorem „Jabłko Olgi, stopy Dawida”. I powracać będzie również cichy głosik (to już ostatni). Głosik zazdrości, który przy czytaniu Bieńczyka słyszeć musi chyba każdy, kto kiedykolwiek próbował cokolwiek napisać o książkach – bo chyba każdy chciałby tak dobrze żyć (z) literaturą.

LITERATURA:

Culler J.: „Interpretacja. W obronie »nadinterpretacji«”. W: tegoż: „Literatura w teorii”. Kraków 2013.

Markowski M.P.: „Życie na miarę literatury”, http://tygodnik.onet.pl/zmysly/zycie-na-miare-literatury/nldx3
Marek Bieńczyk: „Jabłko Olgi, stopy Dawida”. Wielka Litera. Warszawa 2015.