ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (273) / 2015

Emilia Konwerska,

MIASTO, MIT I AUTOR (CHARLIE LEDUFF: 'DETROIT')

A A A
Na okładce amerykańskiego wydania „Detroit. Sekcji zwłok Ameryki” Charliego LeDuffa widzimy autora-kowboja, męskiego mężczyznę w ciemnych okularach stojącego na tle ruin. Jest to chyba najlepszy trailer tej książki. Fragmenty miasta wychylają się nieśmiało zza monumentalnego portretu bohaterskiego reportera i jego pretensjonalnej udręki. Wszystko u LeDuffa jest symbolem, a to właśnie symbolizm jest ostatnim gwoździem do trumny tego miasta. Autor po pierwsze stwierdza: Detroit to trup i odpad, o którym zapomniała Ameryka. Pochyla się więc nad truchłem i przez trzysta stron udowadnia, że nie jest dobrze. I będzie jeszcze gorzej.

Detroit to miasto, które padło ofiarą kapitalizmu, przemysłu, kredytów i wiary w to, że zawsze będzie dobrze, a pieniądze nigdy się nie skończą. „Gdy ci się powodzi, nie myślisz o tym, bo wydaje się, że to będzie trwało wiecznie” (s. 102) mówi jeden z bohaterów. Dziś już wszyscy wiemy (wiedział o tym Arthur Miller już w latach czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy pisał „Śmierć komiwojażera”), że niestałość wpisana jest na zawsze w ten system, że fabryki padają jak muchy i ciągną za sobą na dno pracowników. Nie jest to jednak jedyne takie miejsce na świecie, o czym czytelnik (w przeciwieństwie do autora) nie zapomina ani na chwilę. Detroit padło też ofiarą swojego mitu, wiary w romantyzm rozkładu i doszukiwania się piękna w biedzie. W książce LeDuffa znajdziemy sporo interesujących informacji: historia powstania miasta, podpaleń, przesiedleń, realia pracy w fabrykach i zapis stopniowego wyludnienia Detroit. Zawiedzie się jednak każdy, kto spodziewa się po tej książce antropologii miasta, a nawet poważnego reportażu. Autor nie ukrywa, że jest to przede wszystkim książka o nim samym.

Bohaterowie filmu dokumentalnego o Detroit pt. „Inna Ameryka” próbują nieustannie przekonać widza, że w mieście normalnie żyją ludzie, że zakładają ruchy obywatelskie (ważnym bohaterem filmu jest ruch Occupy Detroit), hodują warzywa, dbają o pustostany, które zamieszkują, blokują eksmisje i zakładają restauracje. Z filmu wyłania się obraz aktywnej, opartej na solidarności i świadomości politycznej społeczności. W tym miesiącu w Detroit odbędzie się ogromny festiwal muzyki techno (chyba nikomu nie trzeba mówić, że techno narodziło się właśnie w Detroit i to stamtąd pochodzą takie gwiazdy nurtu, jak Juan Atkins, Jeff Mills czy Carl Craig). Trzydniowa impreza z najważniejszymi (i na pewno dość drogimi) nazwiskami współczesnego techno w mieście-trupie?

Nie znajdziemy takich obrazów w książce LeDuffa, nie pasują do katastroficznej wizji, którą snuje autor. Można odnieść wrażenie, że dziennikarz uległ mrocznej legendzie Detroit. Miasto występuje tu jako demon, który rządzi się swoimi prawami. To ono jest odpowiedzialne za śmierć dziecka, śmierć psa, alkoholizm siostry autora, przemoc autora wobec żony. Kiedy strażak ginie w jednym z opuszczonych budynków (podpalanie pustostanów jest bardzo popularną zabawą w Detroit) urzędnicy, mieszkańcy i inni strażacy postanawiają wyburzyć dom. Dochodzi tutaj do zbiorowej, radosnej zemsty na budynku, czyli części przeklętego miasta. To miasto zabiło dobrego człowieka. Nad całą książką LeDuffa krąży widmo myślenia magicznego. Nieustannie znajdujemy opisy różnych „nieludzkich” i bulwersujących dziennikarza zachowań (wynikających przecież z biedy), do których LeDuff dodaje puentę: „Tak właśnie jest w Detroit”, „To jest właśnie Detroit”, „To jest moje miasto”. A może tak jest wszędzie? Czy bieda nie wygląda w każdej części świata podobnie? Czy opuszczona fabryka w Nidzicy różni się bardzo od opuszczonej fabryki w Detroit? Nie znajdziemy w „Detroit. Sekcji zwłok Ameryki” refleksji na temat biedy, władzy i demokracji. Autor rzuca czytelnikowi fakty w tabloidowym stylu. „Jeśli martwy mężczyzna okaże się prawdziwy, to będziemy potrzebować jego zdjęć. W końcu jesteśmy reporterami. Handlujemy ostrym, mrocznym towarem. Nasza publiczność ma rację, gdy nami pogardza, ale wiemy też, że nie oprze się temu, by obejrzeć każdy detal fotki zamarzniętego faceta” (s. 129). Zapewne książka może być interesująca jako materiał o pracy dziennikarza, albo raczej o pewnej kreacji dziennikarza miejskiego – twardego faceta o złotym sercu, który troszczy się o „swoje dziewczyny”. Dla polskich czytelników reportaży językowa maniera i narcyzm autora mogą być nie do przejścia. Ale nie jest to jedyna wada tej książki.

Uderzające jest to, że wszystko w tej książce zmierza do udowodnienia tezy (której przecież udowadniać nie trzeba) o upadku wielkiego, potężnego miasta, upadku marzeń i mitu Ameryki. Może i mit Ameryki upadł, ale autor na jego gruzach buduje nowy – znacznie bardziej efekciarski – mit Detroit. A więc jest to miasto, które nikogo nie obchodzi, które pozostawiono na pewną śmierć i w którym panuje przemoc. No tak. Ale o tym wiedzą chyba wszyscy. Dostajemy więc kliszę kliszy wzbogaconą garścią skandalizujących romansów, kilka dowodów na nieuczciwość lokalnych polityków (wszystko to opatrzone populistycznymi stwierdzeniami w stylu: „I to wszystko za pieniądze podatników”), parę trupów i trochę sentymentalnych westchnień za czasami prosperity. Właściwie wszyscy bohaterowie LeDuffa mówią to samo, nikt nie pozostaje w pamięci na dłużej. Niestety jedynymi momentami, które bronią się w tej książce, są fragmenty, kiedy Charlie LeDuff poskramia swoją narrację na rzecz twardych faktów. Za mało tych momentów, żeby zachwycić się książką, a za dużo fetyszyzowania śmietników, brudu i zniszczenia, które wyglądają przecież dobrze tylko na papierze.

Nie jest to gonzo, chociaż niektórzy tak twierdzą. Brakuje poczucia humoru i fantazji. Znajdziemy za to niekończące się ilości porównań, metafor i zwierzeń, które naprawdę żenują. „To właśnie wtedy zacząłem sobie uświadamiać, kim naprawdę jest strażak z Detroit. Jest facetem, który musi jakoś zapanować nad okrutnymi zabawami Nerona” (s. 61), „Wyglądając przez okno, uświadomiłem sobie, że Detroit robiło ze mną coś, czego nie zrobiła dotąd żadna inna historia. Raniło mnie. Zazwyczaj emocje są dla pisarza czymś dobrym, ponieważ napędzają jego historię, napędzają pisanie; ale gdy już zostaną zapisane, powinny zniknąć. Tym razem zaś emocje nie chciały znikać; może poza tymi chwilami, gdy na moment udawało mi się je zatopić w mocnym alkoholu” (s. 123). Bardzo tendencyjne to emocje, bardzo mało interesujące czytelnika. Jest wiele dużo lepszych przekazów na temat upadającej Ameryki. Także tych będących „ostrym, mocnym towarem”. Wystarczy wymienić chociażby kultowe „Gummo”, albo mniej znany dokument pt. „Oxyana”. Przy okazji książki Charlie’go LeDuffa przypomina mi się jednak inny – nie najlepszy film Harmony’ego Korine – „Trash Humpers”. Nawet ten eksperymentalny obraz mówi więcej (a na pewno ciekawej) niż „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”.
Charlie LeDuff: "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki". Przeł. Iga Noszczyk. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2015 [seria: Amerykańska].