ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (273) / 2015

Krzysztof Siwczyk,

IX. DOKĄD BĄDŹ

A A A
Fragment
Twój ruch dokąd bądź w krwi kobiety, która zawsze była sama,

wzbudza popłoch w tabelach morfologii, zaprasza do tańca nietożsame,

teraz podróżujecie razem co rano odsłaniając zasłony z lnu,

powtarzam rytuały motywów i czynności, w tym tylko upatruję

ratunku przed rutyną mowy, która nazywa je zawsze tak samo,

kiedy przecież nowe jest to właśnie, co inauguruje impuls w słowie

nic nieznaczącym, z którego jednak nie można zrezygnować nigdy,

nie mówić po ludzku, kiedy dnieje jasnością, chociaż prąd padł, bo cisza

pracuje zamiast szemrania pieca, słychać kota podchodzącego pod taras,

jak fala radiowa zbliża się wyjście słońca zza wieży prowokacji,

o którą tyle było hałasu w nauczaniu początkowym, kogo to dzisiaj

obchodzi poza paroma opiekunami bezimiennych grobów, patrzę

przed siebie jakby z większą pewnością dla tego, co przyjdzie po mnie,

czemu przyjdzie oddać mnie na wieczną pamiątkę dni twojej przyszłości.





Przemówisz głosem krzyku, jakiego nie znałem, wrócę do studiów

nad dotykiem, skóra uwyraźni trakty, dukty i linie, po nich trafię

z powrotem do siebie, powrócę z wyprawy do powietrza, dech w piersi

odbierać mi będzie każdy twój oddech, wyprzedzam wypadki, zaklinam

księgi obsługi przysłów, sięgam do guseł poważnej literatury, tyle z niej

kiedyś miałem, alibi przybywało w zastraszającym tempie, postępki

nie nadążały za wzorami przewartościowań, dokładnie nie pamiętam,

kiedy opuściłem doświadczenie i bibliotekę, zastępując je obserwacją

uzurpatora, jakim najwidoczniej byłem, wymuszając wiarygodność życia

jak zeznania ze świadka, który nie został wezwany przed żadną instancję,

tak mu się tylko mogło zdawać, w długie noce zim lat przejściowych,

które trwały nieprzyzwoicie bezkarnie, ale skończyły się w jej zielonych oczach,

w kinie ukrytym w cieniu inscenizowanej kolegiaty, długo wracałem

pociągami donikąd, długo dzwoniłem do nikogo, okazać się miało,

że nie wczytałem się głębiej w naturę komunikatu, miłość jest zawsze

miłością do znaczeń, jakich w nas nie ma bez kontekstu straty,

elementarz przyswajałem opornie jak sklerotyk w histerii,

wspominamy to z czasem jednak intensywnie, budzi się w nas

dawna emocja jak list zapieczętowany w mieście romansu,

do niego wracamy jak banici zmęczeni uprawą korzonków,

umorusani i uśmiechnięci, małżonkowie dziwnego gatunku,

pasja wyzwolona jednym słowem obmowy.





Nie chce mi się wierzyć, mam ciebie, jesteś coraz bardziej ostrożna,

twoje włosy nabrały dziwnej gęstości, podglądam profile coraz bardziej

ostre i poważne, jest powód, z wielu rzeczy, na które nie zasługiwałem,

ty pozostaniesz jedyną, z jakiej zdaję sobie sprawę i raport,

pokazałem ci kiedyś wiersz jak akt oskarżenia, na miłość boską,

to chyba musiałem być ja, ten pretensjonalny naturszczyk w uniesieniu

jak aspiracja w zasięgu analfabety, literowałem swój numer do słuchawki,

bez odzewu pozostawałem z niczym jak baranek bez podtekstu,

ratalnego mężczyznę płodziłem w sobie wieki całe, przestałem się

mazać w towarzystwie odbarczanych ciał zdecydowanie za późno,

wiele jest jeszcze we mnie do wyschnięcia, ale wystarczy

dla naszego dziecka nauk z tych łez przelanych w imię,

które nadamy jak nie kto inny.





Przekora niespodzianek i zaskoczeń polega na powrocie

do pragnień porzuconych, na nauce roli, z której już się wyszło,

podjąć ją trzeba więc bardziej konsekwentnie, ponownie mylić się

i próbować kompromitacji w sytuacjach bliźniaczych oczekiwań,

kolejnych kredytów zaufania już się nie spłaca, druga szansa jest szansą

ostatnią, chociaż słyszało się o szansach bez ograniczeń, w tym jednak rzecz,

że oczekiwania rosną już tylko w odczuciu tego, kto aplikuje, mniej więcej

tak rozumiałem proces dziejowy, historyczne prawidła, które teraz,

z dniem dzisiejszym, mówią mi tyle, co piękny słownik takielunku,

żegluję po stronnicach encyklopedii przekazywanej przez pokolenia,

jestem spadkobiercą ujęć całościowych, wyrażanych we fragmentach

przyswajalnej powierzchowności i chyba czymś takim się okazałem,

okazem względnego zdrowia na półmetku starań o godny finisz świadomości,

dlatego przychodzisz mi z pomocą, jesteś punktem dziejowym mojego rejsu,

przylądkiem zwrotu akcji, ulgą, gdy mówi ktoś swoje przeżyłeś, wracaj,

ale jedyne, czego pragnę to zostać przy tobie, kiedy już dopłyniesz

przez wody oceanu zamkniętego wokół ciebie jak faza księżyca mojej kobiety,

którą zobaczysz kiedyś pierwszy raz, mógłbym przysiąc zdarza mi się to,

od kiedy przeczuwamy, że będzie nas więcej o ciebie, życie, co nas naszło,

odejdzie, ale nie bez echa pyłu opadającego na powierzchnię wieka.





Banały i prerogatywy, tym się karmimy, to tylko mamy, jesteśmy

małymi, sprytnymi gryzoniami, włazimy w każdą szczelinę,

którą omawiamy w, masz ci los, zaawansowanym dyskursie przywilejów

danym nielicznym z gryzoni, ale jest w nas bezinteresowność,

jesteś jej zapowiedzią w mroku obaw, przynosisz nam wspaniałe wieści,

aż chcę podśpiewywać Can I play with madness, cofać się

do początków w aneksie oblepionym posterami jednego potworka,

doskonałej maskotki, zawsze uśmiechniętego upiora, który, a jakże,

z przejęciem sączył w mą główkę podniosłe dualizmy, nie miało tego starczyć

na rozwiązłą dialektykę, która może i pomaga co poniektórym trwać,

ale widać do czegoś się przydał, głosiłem po osiedlu, w ekstatycznej katance,

znikome objawienia, przekonywałem bandę chłopaków wyjętych spod kabla,

co zostaje po niektórych, syf i malaria sensu, gdy racja jest po stronie tych,

co dopiero przybędą do bram, ale nie mogłem wtedy przypuszczać,

że będę ich klucznikiem, że nic mnie nie będzie oblegać poza pustynią sensu

i gdy tylko zaistniejesz otworzę je na oścież, by twoje w niej serce biło,

oazo, co mówię z braku zahamowań i innych pragnień, zajmij mnie

jak najazd zieleni w przyspieszonym tempie, strzał w żyły tej zieleni,

to ty dziecko robisz z nas użytek, karm, syntezuj ku uciesze nas.





Trzeźwe spojrzenie, widział to kto, tak ograniczać pole działań

urojeń, naszej jedynej racji, która produkuje istnienie, zaciekle

głosząc własną nieomylność w konfrontacji z trupim ołtarzem cnót

zdrowego rozsądku, mamy go w bibliografii naszych fantazmatów,

ale nie skorzystamy, nie ma tłumaczeń dla rewelacji jaką jesteś, odruchu

ssania, droga awangardo, nie potrzebujesz plot stabilnych pojęć,

zmieć tła, na jakich odgrywamy obowiązkowe dramaty powagi,

kiedy ty tańczysz w swojej kolebce, rozprostowujesz się na naszych oczach,

bierzesz nas w obroty, wiruję jak lizak ustrzelony z wiatrówki w barakowozie

fizycznych, śmiech skudlił wszystko i wszystkich, kundelki machały ogonami

pod stołami z pilśni, chciało się leżeć na nich bez kontaktu do końca

epoki lodowcowej, nie przypuszczałem, że może być coś lepszego

niż bezprzytomność, ale zupełnie niekonieczne było moje życie,

zanim nie uzyskałem wglądu w możliwość jego darowania,

zostało mi odpuszczone, jesteś lekkością początku nadziei,

zaproszeniem jak zapach kroków mojej żony, które ćwiczę,

by cię prowadzić po ustroniach piekła, żeby nikt nie widział,

co też czyni.





Orientacja afirmatywna, od wczesnych godzin porannych

miotam się od okna do okna, różowe, ciężki chmury idą

przed wykuszem jak głowice kombajnów ryjących przód tunelu,

uparty suw bez kierunku mija biała szarfa spalin, ludziki

w samolocikach robią wypad do kuwety kurortu, patrzę na dół,

oszronione kiełki i trawy układają się w obrazek, który znajdę

później na sztalugach amatorów wystawiających wprost z żuka,

we wszystkim dziś widzę głębokie przekonanie i determinację,

co ważniejsze, nie chcę o niczym mówić źle, nie ma już takiej potrzeby,

neutrum praktycznie objęło aneksją życie społeczne i bakteryjne, wsjo

ryba, wycofujemy się do prywatnych rajów, innych nie ma i nie będzie,

nie było o nich również mowy i pisma, a jakoś sobie wegetowały

w tych rozdokazywanych jaskiniach, widzę przodka w skórze opatulającego ogień,

kogo tam ma, powtarzać, powtarzać, powtarzać, po trzykroć obiegówki,

zasłyszane pokątnie baśnie jednej tylko nocy, w której płoniemy po żar

w ostatnim drewienku, chodzi tylko o trwanie w ramionach, które się zna,

o niewypuszczanie z objęć życia, o jakim nie ma się pojęcia i złudzeń,

a te się ma zawsze, gdy są konieczne korekty, by powstał z martwych tekst,

jaki podamy dalej, nim się stanie w twoich oczach nie twój, co będzie

właściwą interpretacją tego, co świta.





Ziarnisty szablon, którym poruszasz jak zwęgloną laurką,

znamy ją z ekspedycji do pustostanów, wypadów za ogrodzenia budów,

jest tobą, jesteś jego centrum, znowu patrzę do głębi przerażony

szczęściem, jest poruszenie i jest gest, a przynajmniej jego wykładnia,

co na tym etapie nazywamy związaniem, jasne, że jesteśmy związani

i myślimy kategoriami przyszłości, dzieje się samo, można tak powiedzieć

i znosić ewentualne konsekwencje, ale nie ma to już dla nas znaczenia,

wybiegamy myślami daleko, widzę omegi wodowane na akwenie wyrobiska,

czuję twoją delikatną skórę wpitą w szot, mam sny o prostych czynnościach,

trochę dłużej wstaję z łóżka, z nieco większym trudem składam rolety,

chce mi się następstw, co niechybnie czyni mnie czystą naiwnością,

którą odkrywam powtórny raz, jaki urokliwy bażant i zając, puzzle saren

same wskakują w zaczepy, mała metafizyka projekcji kołysze wieczory

przed telewizorem, niczego nie oglądam, jestem telezwidem, nic

mnie nie zajmuje, zrobiło ci wygodne lokum, które zajmiesz,

o tym jestem przekonany po kres programu, do zbycia funkcji mózgu,

mamy ciebie na uwadze, nawiguj nas z innego środowiska, odbieramy

wyraźne sygnały, choć istota nie jest z tego świata, dopiero go uczyni

tym dla nas najlepszym z niego wyjściem.



Fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki