
Jakub Sajkowski, Sarah Clancy,
WIERSZE
A
A
A
Wotywa pogańska
modlę się o wiersz bez nazw własnych,
który zmieni moje miejsce, który wykorzeni
drobne nacjonalizmy z mojego umysłu
modlę się o koniec religii
i o zdania otwarte
z przestrzeniami słów
jak kamienie milowe chodników
modlę się o wiersze pełne talizmanów
dzięki którym mogę odgrażać się ciemności
modlę się o wiersz, który się wyrwie
i porwie mnie za sobą,
gdzieś, gdzie nie ma goryczy
modlę się by go nosić
jak szkaplerz wobec cynizmu
niech stanie się bodźcem
by przekuć gniew w działanie
modlę się o te dni, całkiem przecież ciepłe,
kiedy mam swój azyl, studnię świętej Brygidy,
wobec czyjeś młodej żałoby
bym potrafiła sprawić
bym potrafiła dostrzec
Sobowtór
W mieliznach zatoki Clew Bay pałętają się przeżute bryły wyspy,
parterowe domy są przyklejone do jej postrzępionych brzegów
jak nastolatki na rogach ulic, nic nie jest regularne,
nie będę nawet pytać, kto mieszka na tej ziemi jałowej i czy kogoś ona obchodzi.
Przypływ jest tak mocny, że nie da się wejść do domów
bez ugrzęźnięcia po pas w osadzie, który naniosło to szare i brzydkie wybrzeże;
zbyt mało też przestrzeni, by mogła wodować łódź. Jest pusta,
leży do góry dnem na brzegu, zostawiona tu, jak ja, porzucona
w tej krainie stęchłego błota i piasku, która dawno temu była pastwiskiem.
Już od dłuższego czasu mówi się o tym wraku wyrzuconym na brzeg,
pozbawionym jakiejkolwiek godności; jestem wycieńczona.
Collie podnosi tylną łapę i się odlewa; już od dłuższego czasu
słucham odgłosów bernikli, które wynoszą się stąd precz; nie dociera do mnie
ten klangor, bo ja tu zostaję, obnażona.
Mogę zażywać jedynie prądu z linii wysokiego napięcia
wsłuchaj się! Ni to śpiew, ni to wycie, ni to świst przedostaje się do moich trzewi,
przedziera się przez szarość jesiennego zmierzchu. Te brzęknięcia
mogą pochodzić z Syberii, lecz w przewodach moich włosów wypala się
zimne skamlenie i podoba mi się to, i ujmuje mnie ten collie,
gdy bryzgi morskiej wody rdzewieją na jego białym grzbiecie, przesączają się
przez zapięcia obroży, gdy przynosi mi ten sam,
nasiąknięty morzem kij, i jeszcze raz, i jeszcze raz, a ja
zażywam powietrza, i śmieję się jak głupia, ktoś szarpie moją strunę, brzęczę,
jestem echem, jestem swoim własnym sobowtórem. Nasłuchuję,
słyszysz? Czy to nie jest mój głos, czyż nie pochodzi ode mnie?
Długi język, krótkie życie
ta dziewczyna nie umiała się kochać,
chyba że ktoś z nią rozmawiał – nie oceniałam jej
każdy ma coś,
co go dręczy, chełpiłam się,
że będę odpowiednią kandydatką,
moje gadulstwo mogłoby spełnić jej kryteria,
gdyby dała się przekonać,
tak naprawdę to nie powinno było zadziałać;
po dłuższej analizie zdecydowała się odrzucić z marszu
wszelkich palaczy, astmatyków
czy kogokolwiek dotkniętego schorzeniami
oddechowymi, ale podjęłam rękawicę, na początku
oddałam jej wszystkie możliwe inhalatory, potem
odmówiłam na jednym wdechu cały różaniec,
potem ukłoniłam się w pas
i uczyniłam znak krzyża
mój występ, albo coś we mnie,
chyba przypadło jej do gustu
mówiła, że potrzebuje kogoś, kto nie przestawałby
mówić, gdy się z nią kocha, kogoś
kto by trajkotał jak karabin maszynowy,
nie zostawiał żadnej przestrzeni
dla jej serca, dla jej tętna –
tak też zrobiłam, zaczęłam artykułować
pierwsze sylaby, szeptać, potem rozkręciłam się –
zaczęłam przemawiać, perorować,
Martin Luther King nie mógłby się ze mną równać,
lecz gdy zdawała się nasycona, przerwałam na chwilę
chwyciła mnie i powiedziała: „Nie opuszczaj mnie,
nie zatrzymuj się! Szybciej, szybciej, musisz do mnie mówić!”
mówiła, że boi się swojego serca, boi się
pulsu krwi w swoich uszach,
tętna w nadgarstku,
rzuciłam więc fragmenty z Yeatsa między pocałunkami,
wypełniłam słowami Adrienne Rich jej stawy łokciowe,
powtarzałam zaklęcia makbetowskich wiedźm,
i kilka dżingli z telewizyjnych reklam,
lecz nagle porwał mnie blask jej skóry,
zatrzymałam się na jej skroni, jak sparaliżowana,
i gdy moje usta zamilkły, rozpłakała się,
„odejdź – myślałam, że z tobą będzie inaczej,
że nie będę musiała nic mówić,
ale nie podołałaś”,
więc znów zaczęłam gadać do utraty tchu,
lecz uciszyła mnie tym boleśniej,
potem kupiłam jej radio,
lecz i ono nie docierało.
Przełożył Jakub Sajkowski
modlę się o wiersz bez nazw własnych,
który zmieni moje miejsce, który wykorzeni
drobne nacjonalizmy z mojego umysłu
modlę się o koniec religii
i o zdania otwarte
z przestrzeniami słów
jak kamienie milowe chodników
modlę się o wiersze pełne talizmanów
dzięki którym mogę odgrażać się ciemności
modlę się o wiersz, który się wyrwie
i porwie mnie za sobą,
gdzieś, gdzie nie ma goryczy
modlę się by go nosić
jak szkaplerz wobec cynizmu
niech stanie się bodźcem
by przekuć gniew w działanie
modlę się o te dni, całkiem przecież ciepłe,
kiedy mam swój azyl, studnię świętej Brygidy,
wobec czyjeś młodej żałoby
bym potrafiła sprawić
bym potrafiła dostrzec
Sobowtór
W mieliznach zatoki Clew Bay pałętają się przeżute bryły wyspy,
parterowe domy są przyklejone do jej postrzępionych brzegów
jak nastolatki na rogach ulic, nic nie jest regularne,
nie będę nawet pytać, kto mieszka na tej ziemi jałowej i czy kogoś ona obchodzi.
Przypływ jest tak mocny, że nie da się wejść do domów
bez ugrzęźnięcia po pas w osadzie, który naniosło to szare i brzydkie wybrzeże;
zbyt mało też przestrzeni, by mogła wodować łódź. Jest pusta,
leży do góry dnem na brzegu, zostawiona tu, jak ja, porzucona
w tej krainie stęchłego błota i piasku, która dawno temu była pastwiskiem.
Już od dłuższego czasu mówi się o tym wraku wyrzuconym na brzeg,
pozbawionym jakiejkolwiek godności; jestem wycieńczona.
Collie podnosi tylną łapę i się odlewa; już od dłuższego czasu
słucham odgłosów bernikli, które wynoszą się stąd precz; nie dociera do mnie
ten klangor, bo ja tu zostaję, obnażona.
Mogę zażywać jedynie prądu z linii wysokiego napięcia
wsłuchaj się! Ni to śpiew, ni to wycie, ni to świst przedostaje się do moich trzewi,
przedziera się przez szarość jesiennego zmierzchu. Te brzęknięcia
mogą pochodzić z Syberii, lecz w przewodach moich włosów wypala się
zimne skamlenie i podoba mi się to, i ujmuje mnie ten collie,
gdy bryzgi morskiej wody rdzewieją na jego białym grzbiecie, przesączają się
przez zapięcia obroży, gdy przynosi mi ten sam,
nasiąknięty morzem kij, i jeszcze raz, i jeszcze raz, a ja
zażywam powietrza, i śmieję się jak głupia, ktoś szarpie moją strunę, brzęczę,
jestem echem, jestem swoim własnym sobowtórem. Nasłuchuję,
słyszysz? Czy to nie jest mój głos, czyż nie pochodzi ode mnie?
Długi język, krótkie życie
ta dziewczyna nie umiała się kochać,
chyba że ktoś z nią rozmawiał – nie oceniałam jej
każdy ma coś,
co go dręczy, chełpiłam się,
że będę odpowiednią kandydatką,
moje gadulstwo mogłoby spełnić jej kryteria,
gdyby dała się przekonać,
tak naprawdę to nie powinno było zadziałać;
po dłuższej analizie zdecydowała się odrzucić z marszu
wszelkich palaczy, astmatyków
czy kogokolwiek dotkniętego schorzeniami
oddechowymi, ale podjęłam rękawicę, na początku
oddałam jej wszystkie możliwe inhalatory, potem
odmówiłam na jednym wdechu cały różaniec,
potem ukłoniłam się w pas
i uczyniłam znak krzyża
mój występ, albo coś we mnie,
chyba przypadło jej do gustu
mówiła, że potrzebuje kogoś, kto nie przestawałby
mówić, gdy się z nią kocha, kogoś
kto by trajkotał jak karabin maszynowy,
nie zostawiał żadnej przestrzeni
dla jej serca, dla jej tętna –
tak też zrobiłam, zaczęłam artykułować
pierwsze sylaby, szeptać, potem rozkręciłam się –
zaczęłam przemawiać, perorować,
Martin Luther King nie mógłby się ze mną równać,
lecz gdy zdawała się nasycona, przerwałam na chwilę
chwyciła mnie i powiedziała: „Nie opuszczaj mnie,
nie zatrzymuj się! Szybciej, szybciej, musisz do mnie mówić!”
mówiła, że boi się swojego serca, boi się
pulsu krwi w swoich uszach,
tętna w nadgarstku,
rzuciłam więc fragmenty z Yeatsa między pocałunkami,
wypełniłam słowami Adrienne Rich jej stawy łokciowe,
powtarzałam zaklęcia makbetowskich wiedźm,
i kilka dżingli z telewizyjnych reklam,
lecz nagle porwał mnie blask jej skóry,
zatrzymałam się na jej skroni, jak sparaliżowana,
i gdy moje usta zamilkły, rozpłakała się,
„odejdź – myślałam, że z tobą będzie inaczej,
że nie będę musiała nic mówić,
ale nie podołałaś”,
więc znów zaczęłam gadać do utraty tchu,
lecz uciszyła mnie tym boleśniej,
potem kupiłam jej radio,
lecz i ono nie docierało.
Przełożył Jakub Sajkowski
Zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu: Samorzadu Województwa Slaskiego, Fundacji - Otwarty Kod Kultury | ![]() |
![]() |