ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (71) / 2006

Grzegorz Wysocki,

O TYM, JAK LAMENTUJĄCY CZYTELNIK RECĘ ZAŁAMYWAŁ I NIEDOWIERZAJĄCE OCZY WYTRZESZCZAŁ

A A A
Wbrew tytułowi, powieść Piotra Bednarskiego nie osiąga wyżyn przeciętnego nawet utworu literackiego traktującego o naszej szarej i marnej, wiejskiej rzeczywistości. Popłuczyny po Reymoncie i Myśliwskim. Wszystko rozpoczyna się od wykonania egzekucji na Romanie, który ginie z rąk tych, „co rządzą światem”. Wydawca informuje potencjalnych czytelników, że otwarcie „tej niezwykłej, pełnej dramatycznych wydarzeń historii” jest sceną, cytuję, „wstrząsającą”. O tym, że informacjom zamieszczanym na czwartej stronie okładki od dziesięcioleci nie sposób zawierzać, wiedzą chyba wszyscy, więc przejdziemy nad tym pożałowania (czy wręcz odpowiedzialności karnej) godnym faktem do porządku dziennego, a konkretniej do krótkiego omówienia (anty)fabuły „Jastrzębiego Wzgórza”: zamordowany Roman był synem Bena, który z kolei jest synem Kuby (w domyśle: biblijnego Jakuba) – tragedię rodzinną czas rozpocząć. Ta swoiście pojmowana saga rozpadającej się na oczach czytelnika (majątku) rodziny jest tragedią nie tylko dlatego, że jeden z synów ginie z rąk bandytów–włodarzy świata, nie tylko dlatego, że drugi z synów Bena – Ali Baba, okazuje się synem wyrodnym, że tytułowe Jastrzębie Wzgórze jest w chwili rozpoczęcia fabuły postępującą ruiną i dalsze losy tej krainy niedawno jeszcze miodem i mlekiem płynącej są co najmniej zagrożone.

„Jastrzębie Wzgórze” jest przede wszystkim tragedią dla czytelnika – nie znajdzie tutaj bowiem żadnego (niechby i najbardziej odstręczającego, negatywnego i odrealnionego) bohatera, z którym mógłby i chciał się utożsamiać, bo też i nie ma tutaj ani jednego bohatera z literackiej krwi i kości. Zamiast tego otrzymujemy do bólu przewidywalną mieszaninę wiejskich typków, których odróżnić mógłby tylko sołtys zbierający podatki od mieszkańców podlegającej mu miejscowości, a i to nie jest dla mnie do końca pewne. Rozczaruje się również czytelnik próbujący doszukać się w „Jastrzębim Wzgórzu” choćby okruszków estetycznej uczty – język bohaterów powieści, którym posługiwać mieliby się rzekomo „prawdziwi ludzie wsi”, nawet ich samych wprawiłby w niemałe osłupienie. Nawet przy założeniu, że narratorzy „Jastrzębiego Wzgórza” (jako że pomieszczone w poszczególnych krótkich rozdziałach historie opowiadane są przez kolejnych bohaterów powieści) rzeczywiście stylizują się na wiejską mowę – w co mnie, mieszkającemu prawie dwadzieścia lat w maleńkiej kaszubskiej wiosce, trudno uwierzyć – to rolą pisarza nie jest przecież nagrywanie na dyktafon najbardziej prymitywnych nawet i najbanalniejszych dialogów, myśli i spostrzeżeń z wioski rodem, a raczej literacko przetransponowana stylizacja tego, co sam pisarz w danych środowiskach, miejscach, wydarzeniach dostrzega i odnotowuje.

Wracając do leadu niniejszego tekstu... Odesłać należałoby Piotra Bednarskiego na korepetycje do Wiesława Myśliwskiego, Władysława Reymonta czy Mia Couto (pisarz z Mozambiku, autor wydanej niedawno po polsku i, niestety, zupełnie przemilczanej powieści „Ostatni lot flaminga”), a może po prostu pieniądze uzyskane z licznych nagród (m. in. Nagroda im. J. Conrada dla tomu opowiadań „Czarcie nasienie” z 1978 roku czy nagroda Fundacji Kultury z 1996), adaptacji powieści na widowiska teatralne i przekładów książek autora „Jastrzębiego Wzgórza” na języki obce (francuski, włoski, niemiecki i portugalski) przeznaczyć na kilkutygodniowy choćby pobyt w wiejskim środowisku, co zaowocowałoby nie tylko regularnym dopływem świeżego powietrza ale, być może, wartościową książką będącą podsumowaniem jakże efektywnego spędzania wolnego czasu. Jeśli idzie o warstwę fabularną również nie bardzo mamy o czym mówić – ot, historyjka pewnej rodziny, której nie bardzo się wiedzie, ale już za kilkadziesiąt stron (tylko czym wypełnionych?! – zapyta każdy, najmniej nawet od współczesnej polskiej literatury wymagający, czytelnik) wieść się znowu zacznie. I tylko tych wszystkich pomysłów, porozsiewanych po setkach słabych książek trochę szkoda.

Walka toczy się, jakżeby mogło być inaczej, o wielką stawkę – za tytułowe Jastrzębie Wzgórze Kuba („wcielenie biblijnego patriarchy”!) gotów jest oddać życie, a jakby nie było – łączy go przecież jeszcze niejedna umowa z Bogiem. No i ten nieszczęsny, zawistny Ali Baba, brat Romana, szaleniec naprawiający zdezelowane auta sprowadzane z Niemiec, marzący o życiu w luksusie i wyrwaniu z przeklętej nędzy, który swoim postępowaniem do „realizmu” powieści wprowadza efekty odrealnione. I jeszcze bez końca powtarzane te same lamenty, jęki i narzekania. Po piątej stronie czytelnik zaczyna dostawać niestrawności (piąta strona wybrania się tylko dlatego, że jest to biblijny cytat z Jeremiasza). I te nieustanne z Bogiem rozmowy, litania i dziękczynienia, prośby i groźby. Pseudokaznodziejskie zapędy autora prześladują czytelnika na co trzeciej stronie „Jastrzębiego Wzgórza”. I jeszcze bohaterowie powieści rozmawiający ze zwierzętami – permanentna północ wigilijna, plejada wiejskich świętych Franciszków, przytulanie potulnych krówek i cmokanie w nozdrza karego konika. I stereotyp goniący stereotyp: matki płaczące, ojcowie gorejący, synowie żądni bogactwa, bar na środku wioski. Wszystko podlane postmodernistycznym, z lekka nieświeżym sosem: biblijny Jakub, Penelopa, „Chłopi” Reymonta, walka o kawałek ziemi, nieśmiałe nawiązania i parafrazy. Pomieszanie z poplątaniem. Patrz: tytuł niniejszego tekstu.

„Jastrzębie Wzgórze” należy do tych książek, które czytane w maszynopisie, nie pozwalają uwierzyć, że za jakiś czas, za tydzień lub dwa, wpuszczone zostaną do księgarń, będą sprzedawane, reklamowane, ich twórcy dostaną za nie pieniądze, udzielą kilku wywiadów dla prasy, przejdą się korytarzem TVP Kultura, a na koniec wpiszą do CV kolejną pozycję w swoim twórczym dorobku. Nawet więc jeśli recenzent w trakcie lektury z niedowierzania wytrzeszcza oczy, przeciera je ze zdumieniem, wypija uspokajające ziołowe herbatki i sam siebie co raz zapytuje „czy to możliwe, czy to prawdziwe?”, ostatecznie i tak „przegrywa” – jakiś czas po przeczytaniu minipowieści Bednarskiego ujrzałem ją wyeksponowaną na stoisku krakowskiego EMPiK-u. Można tylko żywić cichą nadzieję, że żaden z klientów na tę niewyobrażalnie słabą i przerażająco nieciekawą powiastkę ostatecznie się nie skusił.

Chyba, że naprawdę istnieje jeszcze ktoś lubujący się w prowincjonalnym, prymitywnym realizmie magicznym. Jeśli tak, nie pozostaje mi nic innego jak odesłać go do jednej z tych książek, o których nie warto pisać, bo i nie za bardzo jest o czym, a których tym bardziej nie warto czytać. Smacznego więc.
Piotr Bednarski: „Jastrzębie Wzgórze”. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 2006.