ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (282) / 2015

Sebastian Pytel,

ZIMNA WOJNA W WERSJI GLAMOUR (KRYPTONIM U.N.C.L.E.)

A A A
Kariera Guya Ritchie przypomina szalejący wykres notowań giełdowych. Na wstępie dwie petardy – „Porachunki” i „Przekręt” – które katapultowały jego nazwisko z szerokiej listy nieznanych brytyjskich debiutantów do rangi laureata nagrody BAFTA i zaproszenia do Hollywood. Następnie związek z Madonną (parowany przez media z romansem Bena Afflecka i Jennifer Lopez) oraz artystyczny krach w postaci „Rejsu w nieznane”. I choć późniejszy „Revolver” znalazł wielu zwolenników (w tym autora niniejszej recenzji), to został zmieciony przez krytykę i przepadł w box-office’ach. Nakręcona już po rozwodzie z królową popu „Rock’N’Rolla” była co prawda wyjściem z dołka, ale po drabinie klisz zaczerpniętych z dwóch największych sukcesów. Gdy już wydawało się, że „brytyjski Tarantino” zacznie żerować na własnej tkance, na horyzoncie błysnął projekt uwspółcześnienia „Sherlocka Holmesa” ze stworzonym do roli ekscentrycznego detektywa Robertem Downeyem Jr. Entuzjastyczne recenzje, pół miliarda dolarów w kasie, a przede wszystkim odzyskanie narracyjnej lekkości i redefinicja charakterystycznego stylu opowiadania montażem sprawiły, że Ritchie odzyskał wigor i po obowiązkowym sequelu mógł obrać dowolną filmową ścieżkę.

Wybór padł na kino szpiegowskie, będące ostatnio w nawrocie (m.in. „Kingsman: Tajne służby”, notabene autorstwa Matthew Vaughna, producenta trzech pierwszych projektów Ritchiego) i zimnowojenny serial „The Man From U.N.C.L.E.”. Między serialem, który nie miał szczęścia pojawić się w naszej telewizji, a jego kinową rewitalizacją rozpięto fabularny pomost. Mamy więc lata 60., szczyt zbrojnego i technologicznego puszenia się mocarstw oraz ciągłych napięć wywoływanych przez agencje wywiadowcze. Na arenę wkracza jednak trzeci gracz – zakonserwowani od czasu II wojny światowej naziści. Okazuje się, że paladyni Hitlera nie próżnowali i prowadzą zaawansowane prace nad stworzeniem bomby atomowej, która posłuży im jako solidny argument do uzyskania władzy nad światem. Zawarty naprędce pakt o nieagresji owocuje wspólną misją agentów CIA i KGB z wiadomym założeniem odnalezienia radioaktywnego materiału.

Sukces serialu, jak i całej gatunkowej spuścizny kina szpiegowskiego ufundowany jest na mieszance fikcji z historią, powieściowej pulpie, której szlachetności nadaje warsztatowa sprawność twórców i, oczywiście, rozpalające wyobraźnię obojga płci postacie szpiegów. Wyobrażone życie pełne przygód, niebezpieczeństw i przyjemności zaspokaja fantazje o doświadczaniu niemożliwego. Trawestację tych marzeń widać już w prologu przedstawiającym szaleńczą eksfiltrację córki niemieckiego konstruktora z Berlina Zachodniego. Ritchie za jednym zamachem wykorzystuje fotogeniczność i topografię lokalizacji (pierwszorzędna wieloetapowa scena pościgu) oraz wprowadza ekspozycję postaci. Zgodnie ze stylistyką przypieczętowaną nowym „Mad Maxem” (2015), charakter tworzy sposób działania. I tak współpracownik CIA, Napoleon Solo (Henry Cavill, być może pierwszy aktor, który złamie „klątwę Supermana”), wygodnie leżąc na tylnym siedzeniu pojazdu, manewruje umieszczoną w lśniącym bucie stopą przy pokrętle okna, by zyskać drobną przestrzeń do strzału, a w międzyczasie ze stoickim spokojem montuje tłumik i zdobywa informacje o pozycji przeciwnika. Adwersarzem jest Ilia Kuriakin (znany z „Social Network” Armie Hammer), agent KGB, który gołymi rękami próbuje zatrzymać jadący samochód, posiada refleks liczony w nanosekundach i nie ma dla niego sytuacji bez wyjścia. W ogniu walki obydwu panów znalazła się Gaby Teller (Alicia Vikander, młodziutka aktorka o szerokim emploi), której naturalny urok i wzrodzoną czupurność wyprzedza jedynie piekielnie dobre obycie z motoryzacją.

Dalszy rozwój intrygi tworzy wspomniany już sojusz, infiltracja szefowej syndykatu zbrodni (Elizabeth Debicki) i zneutralizowanie atomowego zagrożenia. Naturalnie, w toku czynności operacyjnych nie zabraknie zaskakujących zwrotów akcji, brawurowych włamań, spektakularnych ucieczek i wzajemnych złośliwości. Dobry szpieg wie przecież, że sprawne władanie słowem działa nie gorzej niż nabity pistolet. Stąd znakomite, napisane z gracją i polotem – przy tym piękną angielszczyzną – dialogi, autentycznie zabawne i puentowane bez sięgania do słownikowych nizin. Ileż taktu, jakaż dystynkcja, wdzięk i charme, cytując klasyka. Tak samo dobrze wypada komizm sytuacyjny – scena pikniku w ciężarówce czy konsekwencje usterek w przepływie prądu podczas tortur to perełki same w sobie, świetne nawet w oderwaniu od kontentu. Warto też zwrócić uwagę na motyw skradzionego zegarka i tak rozkoszny archaizm, jak wąs oznaczający ludzi moralnie podejrzanych.

Cały projekt jest zresztą świadectwem przywiązania do detalu. Ritchie wraz z ekipą scenografów, kostiumologów, speców od lokalizacji i ze współscenarzystą, Lionelem Wigramem, zmontował esencję ikonografii lat 60., stymulującą synapsy. Styl i sznyt prezentowane na ekranie nie byłyby jednak kompletne bez aktorów. Henry’ego Cavilla można oficjalnie uznać za najpoważniejszego kandydata do objęcia bondowskiej schedy po Danielu Craigu. Błysk w oku, tembr głosu, szelmowski uśmiech i szyte na miarę garnitury sprawiają, że mógłby od razu przejść na plan przygód Agenta Jej Królewskiej Mości. Armie Hammer w zamszowej kurtce i poczciwym kaszkiecie (w tym totemie reżysera) zasila panteon spryciarzy Ritchiego, których instynkt z domieszką fartu przeprowadza przez slalom niebezpieczeństw. Z kolei charyzma Alicii Vikander, w połączeniu z dziewczęcą urodą podkreślaną przez zwiewne sukienki, sprawia, że trudno oderwać od niej wzrok. Podobnym magnetyzmem w roli Victorii, królowej zła, operuje Elizabeth Debicki. Posągowo piękna i diabelsko inteligentna kobieta jest równie zimna co jej biżuteria. Ponadto z nawiązką rekompensuje brak w komiksowych i sensacyjnych franczyzach ostatnich lat „porządnego” złoczyńcy, który stanowiłby dla bohaterów wyznanie.

Pietyzmu dopełnia technika. Montaż zawsze był konikiem Guya Ritchie, ale w „Kryptonimie U.N.C.L.E.” osiąga on metapoziom. Dotychczas szybkie cięcia materiału służyły twórcy „Porachunków” do spiętrzania komizmu (słynne zbitki „I’m coming to London” / „Don’t go to England” z „Przekrętu”) lub efektownej okrasy scen walk („Sherlock Holmes”). Tym razem jest inaczej – krótkie wybiegi w przyszłość i równie szybkie nawroty w przeszłość nie tyle nawet akcentują szpiegowską szybkość myślenia i działania, co tworzą ornament węzłowych momentów. Awers i rewers tego samego wydarzenia obracane takim zabiegiem formalnym nabierają kreacyjnej mocy kształtowania opowieści.

Ale i tak najważniejszy z tej kanonady zalet jest niewymuszony luz, który jak za pstryknięciem palców pojawia się w pierwszym akcie i zostanie aż do końca. Dzięki niemu wiemy, że agenci połączeni kryptonimem U.N.C.L.E., choć fikcyjni, oddychają.
„Kryptonim U.N.C.L.E.” („The Man from U.N.C.L.E.”). Reżyseria: Guy Ritchie. Scenariusz: Guy Ritchie, Lionel Wigram. Obsada: Henry Cavill, Armie Hammer, Alicia Vikander, Elizabeth Debicki i in. Gatunek: film szpiegowski / komedia. Produkcja: USA 2015, 116 min.