ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (283) / 2015

Sebastian Pytel,

UCIECZKA W KINO

A A A
Wydarzenia: 40. Festiwal Filmowy w Gdyni
1.

W dniu zamknięcia tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni wszystkimi wstrząsnęła wiadomość o nagłej śmierci Marcina Wrony. Autor pamiętnego „Chrztu” prezentował w Konkursie Głównym swoje najnowsze dzieło, „Demona”. Gatunkowy melanż podejmujący temat skomplikowanych relacji polsko-żydowskich w kluczu horroru o opętaniu przez dybuka i groteski bliskiej literackiemu i filmowemu „Weselu” Wyspiańskiego i Smarzowskiego, znakomicie przyjęty na prestiżowym festiwalu w Toronto, również w Gdyni zebrał pozytywne opinie. Nagłe odejście nieprzeciętnego reżysera zmieniło wektor gali rozdania nagród na kontemplacyjny, a fetowany od pierwszego dnia jubileusz 40-lecia festiwalu nagle wydał się jedynie umownym znakiem, dziecinną zabawą. Jeszcze w sobotę zorganizowano specjalny pokaz „Demona”, a pamięć Marcina Wrony uczczono minutą ciszy. Nagrody rozdano wieczorem, podczas skróconej ceremonii z wyłączeniem targowiska próżności, którego synonimem był rozłożony przed wejściem do Teatru Muzycznego czerwony dywan.

***

W obliczu trudnej po pojęcia sytuacji festiwalowa relacja, która ma płynąć w poprzek czasu, traci na znaczeniu. Ukojenie przychodzi ze wspomnieniem dialogu pokazywanej w Gdyni jakby mimochodem trylogii „Tysiąca i jednej nocy” Miguela Gomesa. Banalne pytanie: „Po co ludzie opowiadają sobie historie?” zyskuje prawdziwie piękną i prostą odpowiedź: „Żeby przetrwać”. Człowiek nie istnieje bez opowieści. Baśń o Szeherezadzie łagodzi smutek współczesności targanej coraz to nowszymi kryzysami, ciągłym strachem i niepokojem o przyszłość – państwową i prywatną. Wpisana przez Gomesa w portugalskie realia, w gruncie rzeczy nie ma granic, może stanowić remedium również dla nas.

2.

Przecięcie przeciwstawnych uczuć, destrukcyjnych i terapeutycznych, było jednym z tematów gdyńskiego konkursu. W nagrodzonych przez publiczność i dziennikarzy „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej dwie siostry, wspaniale zagrane przez Agatę Kuleszę i Gabrielę Muskałę, muszą zmierzyć się z terminalną chorobą obojga rodziców. Marta i Kasia mają odmienne charaktery, drogi zawodowe i życie osobiste, ale skazane na porażkę starcie z nieodwracalnym przezwycięża animozje, solidaryzuje tych, którzy pozostali, zwraca trwoniony codziennością czas. Dębska zrobiła film o utracie, w jakimś momencie życia wspólnej nam wszystkim, a minorowy nastrój przekłuła poczuciem humoru. Podobnie jak u Małgorzaty Szumowskiej w „A czego tu się bać?” czy „33 scenach z życiach”, śmierć traci tu swoją największą broń – paraliżujący strach, nagle wyznaczoną granicę. To zamknięcie w ostateczności zostaje wyśmiane, dzięki niemu nabożność zostaje skierowana w stronę teraźniejszości i przeszłości – przywoływania wspomnień i ich budowania. „Moje córki krowy” dzięki z ducha czeskiemu wyważeniu proporcji powagi i niepowagi niemal na pewno sięgną po frekwencyjny sukces na miarę zeszłorocznych „Bogów” Łukasza Palkowskiego.

Wspomniana Szumowska, zwyciężczyni festiwalu, katarktyczne znaczenie śmiechu opanowała do perfekcji. W znanym już z kin „Body/Ciele” sferę duchowości, traktowaną albo z namaszczeniem, albo lekceważeniem, pokazała w sposób przyziemny, po ludzku. Prokurator (nagrodzony równorzędnie z Krzysztofem Stroińskim, niezawodny Janosz Gajos) przed laty stracił żonę i kontakt z córką. W Boga nie wierzy, a wizja świata pokrywa się u niego z wizją lokalną. Gdy nawiązuje z nim kontakt lekko nawiedzona terapeutka Anna z wiadomością od zmarłej małżonki, bohater uwalnia przygotowane na podobne okoliczności pokłady cynizmu. Ale gdzieś po kolejnych odmowach i wyczerpaniu arsenału kpiarstwa niespodziewanie pojawia się nić porozumienia. Anna też kogoś straciła, lecz z pustką radzi sobie bez wieczornego kieliszka. Szumowska, dzięki delikatnej ironii rozłożonej między dwie egzystencjalne perspektywy, pokazuje, że duchowość nie musi być zamknięta w konkretnym systemie religijnym, że wiara przynosi ukojenie na gruncie psychologicznym, a jednostronne uprzedzenia i głoszenie bezdyskusyjnych racji jest kolebką ignorancji. Całość puentuje cudowna ostatnia scena, rozegrana bez słów, gdzie na styku płaczu i śmiechu powstaje prawdziwa metafizyka, zrodzona z porozumienia.

Rzadko podawana we współczesnym polskim kinie abstrakcja w pełni wybucha w „Córkach dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej (nagroda za debiut). Oto dwie syreny (Marta Mazurek i Michalina Olszańska), przywołane śpiewem dancingowej trupy, zostają wcielone w jej skład i w ramach atrakcji wieczoru wyśpiewują nadwiślańskie szlagiery. Wszystko ma miejsce w głębokim PRL-u (fantastyczny epizod Katarzyny Herman w roli milicjantki!), wśród słowiańskich mitów przefiltrowanych przez musical (o jakość tekstów piosenek zadbały siostry Wrońskie z Ballad i Romansów) i horror z elementami gore. Szaleństwo podaje rękę brawurze, ogół rozwiązań inscenizacyjno-realizacyjnych budzi uznanie (początek przypomina energetyczne wejście z „Boogie Nights” Paula Thomasa Andersona), a przywiązanie do detalu (drobiazgowa charakteryzacja, dźwięk i efekty specjalne) pozwala z całą pewnością stwierdzić, że „Córki dancingu” to forpoczta spełnionego gatunkowego kina w Polsce. Oby tylko niefortunna data premiery (25 grudnia, ledwie tydzień po powrocie „Gwiezdnych wojen”) nie pogrzebała tego wyjątkowego filmu.

3.

Jak łatwo zauważyć, trzy wspomniane wcześniej realizacje podpisały kobiety i to ich energia nadawała ton pierwszym dniom festiwalu. Panowie radzili sobie znacznie gorzej, począwszy od „Karbali”, po „Chemię” i „Anatomię zła”, o których za chwilę. Film Krzysztofa Łukaszewicza o heroicznej obronie ratusza przez oddział polskich i bułgarskich żołnierzy w trakcie misji w Iraku przypomina ubogą wersję „Helikoptera w ogniu” Ridleya Scotta. Oczywiście, różnice w budżecie były kosmiczne, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser „Linczu” miał w ręku bardzo ciekawy temat, który przez zapatrzenie w hollywoodzki wzorzec przeleciał mu przez palce. Oto bowiem w scenie rozmowy polskiego i bułgarskiego dowódcy pada dialog, że jeszcze niedawno, na innej wojnie gadali po rosyjsku pod protekcją innego Wielkiego Brata. O ile ciekawszy byłby film o tym właśnie – o podleganiu kolejnym mocarstwom, słuchaniu głodnych kawałków, że Polska jest ważnym partnerem strategicznym i traktowana jest równorzędnie, o uczestnictwie w niepotrzebnej dla nas wojnie po to, by ten Wielki Brat poklepał po plecach i powiedział: good job, w skrócie: o średnim kraju, który sam chce być średni, szukając awansu do wielkości bogatego Zachodu w umizgach. Łukaszewicz niby wraca do tematu w zakończeniu, ale zaraz zastępuje go bohaterstwem na jankeską modłę, czym trafia w romantyczny mit moralnego zwycięstwa, właściwy straceńcom.

Porażką jeszcze większego kalibru była „Anatomia zła” Jacka Bromskiego, sensacyjny thriller bez krztyny napięcia. Bromski w swoim stylu rozpisuje spiskową fabułę z odniesieniami do rzeczywistych wydarzeń (m.in. zabójstwa Marka Papały) i politycznych rozgrywek. Po raz kolejny również (po nieszczęsnym „Uwikłaniu”) skutek jest odwrotny do zamierzonego. O ile obsadzenie Krzysztofa Stroińskiego w roli Lulka, emerytowanego cyngla na usługach rządu, który szkoli swojego następcę (Marcin Kowalczyk), to wybór niestandardowy, o tyle prowadzenie linii fabularnej woła o pomstę do nieba. Dialogi między postaciami przypominają wymianę złotych myśli z czasów zapaści polskiego kina, zasadność istnienia niektórych wątków także (spotkania z prostytutką), a wewnętrzna logika i ustalone na wstępie pewniki co chwilę podawane są w wątpliwość (Lulek przybiera pozę mędrca i profesjonalisty, po czym odstawia amatorkę godną żółtodzioba). Takich cudów jest w „Anatomii…” co niemiara („W razie wpadki mów, że jesteś z Izraela”, radzi weteran protegowanemu), a gdy wreszcie docieramy do pieczołowicie planowanego zamachu, napięcie spada do poziomu arcynudnego finału „Zabójców” Richarda Donnera z przebitkami na tykający zegar. Jeśli do tego dodamy co najmniej pół godziny scen, które powinny wylecieć w pierwszej wersji montażu, zostajemy z retorycznym pytaniem o zasadność uczestnictwa dzieła Bromskiego w Konkursie Głównym.

Ale kuriozum na skalę światową przyniosła następna selekcyjna propozycja, „Chemia” Bartosza Prokopowicza. Love story o wojnie z rakiem zawodzi zarówno na polu melodramatycznym, jak i estetycznym (jakkolwiek to brzmi). Otóż w wypełnionej pastelami Warszawie (ściślej: w centrum Warszawy, gdyż kamera niechętnie opuszcza okolice Placu Zbawiciela) spisaną na kolanie intencją scenarzystów Benek poznaje Lenę. Wybucha miłość, jakiej nie zaznali, za nią plany na przyszłość obce trzydziestolatkom. Ale na drodze staje nowotwór, skrzętnie przez Lenę ukrywany, a właściwie wypierany. Młodzi podejmują nierówną walkę i w koszmarnie napisanych dialogach dążą do wyciśnięcia z widzów jak największej dawki łez. Może tak: rozumiem strategię Prokopowicza, by odebrać chorobie zawłaszczone przez nią miejsce zaklinaniem rzeczywistości i wszystkimi odcieniami nadziei, ale stosowanie tego konceptu wyłącznie w oparciu o szantaż emocjonalny budzi mój kategoryczny sprzeciw. Plakatowość realizacyjnego stylu, infantylne pomysły wspierające narrację (na czele z cukierkowymi animacjami rozpadu komórek i kiczowatymi piosenkami ilustracyjnymi), wreszcie oznaczanie punktów węzłowych (ciągłe zbiegi okoliczności) lokuje „Chemię” wśród spreparowanych opowiastek z kolorowych magazynów o błyszczącym papierze.

4.

Wytchnieniem od konwencjonalnego kina była powołana do życia w zeszłym roku sekcja Inne Spojrzenie. Mieściła sześć filmów, z których każdy operował innym językiem i dynamiką. Na przykład „Walser”, udany debiut artysty sztuk wizualnych, Zbigniewa Libery, to impresja o niszczeniu cywilizacji, krytyczna względem współczesnego imperializmu, będąca połączeniem myśli i obrazów Terrence’a Malicka i Wernera Herzoga. W filmową formę na własnych prawach wszedł również performer Oskar Dawicki. W skondensowanym ujęciu Macieja Sobieszczańskiego i Łukasza Rondudy chwilowość uprawianej przez Dawickiego sztuki nabiera stałości, chronologicznego porządku i tematycznej mocy. Artystyczne koncepty, zgrabnie wpisane w fabularny szkielet, nie tylko nie pozwalają zamknąć „Performera” w obiegu galeryjnym, ale wręcz poszerzają recepcję tego rodzaju sztuki. Zgoła inaczej sytuacja wygląda u tryumfatora Innego Spojrzenia, Mariusz Grzegorzka. Jego „Śpiewający obrusik”, dyplom studentów łódzkiej filmówki, razi nieuporządkowaną energią, zasilaną chęcią promocji absolwentów, rzucanych w skrajne stany emocjonalne. Intencje poszerzania pojemności kinowego medium sczezły na egzaltowanych i wsobnych ćwiczeniach warsztatowych. Gdyński odpowiednik canneńskiego Un Certain Regard pozwoliłby za to w pełni zabłysnąć „Nocy Walpurgi”, pominiętej przy podziale nagród Konkursu Głównego. Prawda, debiutant Marcin Bortkiewicz ma dług u swoich wielkich (Visconti, Polański, wczesny Zanussi) i współczesnych (Villeneuve) poprzedników, ale jest na tyle charyzmatycznym i utalentowanym reżyserem, że potrafi zadbać o odpowiednią aurę, prowadzenie aktorów (wybitna Małgorzata Zajączkowska) i klimat opowieści (w dużej mierze budowany przez czarno-białe zdjęcia Andrzeja Wojciechowskiego). Szkoda jedynie, że dramaturgia działa na sztywnej zasadzie dociskania/spowalniania, co raz rozszerza źrenice, a innym razem odkleja od przebiegu akcji.

5.

Skandynawskie motywy, w zeszłym roku przywoływane w kryminalnym „Jezioraku” Michała Otłowskiego, powróciły w postaci kina społecznego. „Obce niebo” Dariusza Gajewskiego, dramat o polskim małżeństwie (Bartłomiej Topa i uznana za najlepszą aktorkę pierwszego planu Agnieszka Grochowska), któremu szwedzka opieka socjalna ogranicza prawa rodzicielskie, z pewnością będzie szeroko dyskutowany w dniu premiery. Ale poza kontekstem publicystycznym, dobra w nim niewiele. Gajewski ma wielki problem ze znalezieniem filmowego rytmu – zbyt zdystansowany początek stoi w wyraźnej kontradykcji z emocjonalnie skumulowanym rozwinięciem. W dodatku dziewczynka, na której powinna skupić się wrażliwość kamery, zostaje użyta jako semafor dla łączenia pomysłów podpatrzonych u Asghara Farhadiego („Rozstanie”) i Thomasa Vinterberga („Polowanie”).

O wiele ciekawszy był nagrodzony za reżyserię i scenariusz „Intruz” Magnusa von Horna, obok „Turysty” Rubena Ostlunda, jeden z najciekawszych obrazów kryzysu męskości. Rodzina złożona z samych facetów, którym nienaganne wychowanie, wyuczone maniery i społeczna umowa nakazują kulturalne utylizowanie drzemiących w umyśle i ciele instynktów. Ale natura wie swoje i gdy któryś z samców alfa mierzy się ze stresem lub odmową przy próbie dominacji, uruchamia atawizmy. Film von Horna drażni, wchodzi pod paznokcie, ściera widza z bardzo niewygodnym tematem (nastoletni morderca wraca do rodzinnej miejscowości i sam spotyka się z szykanami), a chłodna, zdystansowana reżyseria tylko kumuluje emocje. Wyniosłe na pierwszy rzut oka porównania do Michaela Hanekego wcale nie są przesadzone.

6.

Festiwalową stawkę zamykali tak zwani doświadczeni twórcy. Srebrnego Lwa dla „Excentryków” Janusza Majewskiego przyjęto z niemałym zaskoczeniem. „Panie Dulskie” Filipa Bajona, mimo zabiegów rewitalizacyjnych (dodanie dwóch planów czasowych) i bardzo dobrej gry aktorskiej (Janda, Figura, Herman), nie zdołały pozbyć się zapachu naftaliny wyeksploatowanej lektury szkolnej. Na wysokości zadania stanął za to Jerzy Skolimowski w mianowanych niedawno na polskiego kandydata do Oscara „11 minutach”. Określony przez Tadeusza Sobolewskiego mianem „czystego, nowofalowego kina” całą moc i intelektualny ładunek objawia w zakończeniu, przez co trudno o nim pisać bez spoilerów. Pretekstowe historie kunsztownie ułożone przez montażystkę, Agnieszkę Glińską, zyskują sens po ich finałowej rozsypce, tworzą niezwykle trafny komentarz do współczesności przygniatanej potokiem nic nie znaczących obrazów.

***

Ciąg historii, splatanych kolejno losów różnych postaci, znów powraca we wspomnianej na początku trylogii Miguela Gomesa. Każda z części „Tysiąca i jednej nocy” właściwie mogłaby nie mieć końca. Przestrzeń wypełniania przez Szeherezadę kolejnymi przygodami ze świata wyobraźni daje jej nieśmiertelność – opowieść nie kończy się nigdy. Istnieją w niej syreny, dybuki, operowe divy, siostry, które zaprzyjaźniają się w momencie odejścia rodziców i ojcowie, którzy w ciszy wyśmiewanego obrzędu właśnie odzyskują córkę.