ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (283) / 2015

Patrick Branwell Brontë,

SIR HENRYK TUNSTALL

A A A
To ledwie popołudnie – lecz ciemności nocne

Nie zdałyby się cichsze w żadnej izbie mrocznej,

Niż starego domostwa spokój osobliwy,

Choć jeszcze czas nie minął dziennej krzątaniny.

Słyszę zegar we dworze, jak pomału tyka;

I wodospad daleki – zwykle go nie słychać,

Bo w lesie zagubiony, szumi tylko nocą,

Gdy śpi wszystko, a gwiazdy na niebo wychodzą.

Ci, co siedzą w salonie, w milczeniu zerkają

Ku oknom, za którymi chmury się zbierają

Siwe i nieruchome, ocieniając drzewa,

A wiatr ich nie rozjaśnia ani nie rozwiewa.

Cóż kazało ich twarzom w troskę się oblekać?

Kim ten gość, na którego zdają się tam czekać?

Ojciec sędziwy, w starym swym fotelu siadłszy

I na miękkim podnóżku chrome nogi wsparłszy,

Twarz chmurną na bok zwrócił, by żona ni dzieci

Nie dojrzały tej kropli, co się w oku kręci;

Dziwny to ból, przez który oczy wilgotnieją;

Bo w sercu starca smutek miesza się z nadzieją;

Nadzieja czeka, drżąca, na to, co się stanie –

Smutek od dni minionych niesie mu posłanie!

Tuż obok okna siedzi córka urodziwa;

I nie przestając w szare niebo się wpatrywać,

Matkę ściska za rękę, coraz bardziej blada

Z każdym wiatru porywem, gdy liść z drzewa spada;

Zesłabła z tej nadziei, kwitnącej od rana,

Zbyt długo, jak na serce tęsknotą sterane!

Nawet te małe dzieci nad stołem schylone,

I w rozpostartą mapę dziecinnie wpatrzone,

Urojone okręty wiodąc po odmęcie,

Ciekawią się – „jaki on” – i „kiedy przybędzie”.

Ach! Niejedną godzinę spędzili w tym kręgu

Ślęcząc nad mapą Indyj dalekiego brzegu,

I wzdychając nad każdym odczytanym mianem,

By tylko łzy na papier z oczu nie spływały

Między Gangesu nurtem a Delhi murami;

Często ich serca Anglię z dala zostawiały,

Wędrując nad krwawego Assaye [1] polami!



Dawno już znaku nie dał ten, którego postać

Rozmywa się w pamięci topniejących woskach;

Pomarli przyjaciele, których tu zostawił,

A dzieckiem będąc, tak się chętnie z nimi bawił:

Kuc kosmaty, na którym tyle się uganiał –

I pies wierny, co na krok nie odstąpił pana –

Gawrony i gołąbki krążące przy wrotach

Już nie te, którym ziarno sypała dłoń młoda;

Kwiaty przezeń zasiane przed tak wielu laty

Powiędły i zmarniały, aż wreszcie przepadły;

Jego zaś w dal poniosły odmęty wzburzone,

Nim się zrodziły dzieci nad mapą skupione:

I tyle lat już przeszło od sceny rozstania,

Gdy bezgłośnie szeptali słowa pożegnania,

Że łzy pod powiekami wówczas zbierające

Nie tak zamgliły obraz, jak czas mijający.

„A jednak – rzekła Maria – zda się, widzę ciągle,

Jak chylił się nade mną ten hełm w pióra zdobny,

Jak mnie Żołnierza ramię do piersi tuliło,

Jak jego młode lico spokojnością lśniło,

Pókim nie zapytała, »kiedy wróci do nas« –

I w jednej chwili cała spokojność stracona! –

Ojciec podał mu rękę, mówić nie miał siły;

Łzy Matki jego jasne oblicze skropiły,

Siostry milczały – ale głos nie byłby w stanie

Wyrzec tego, co nasze nieme pożegnanie.

Dosiadł Henryk rumaka, a gdy mknął jak strzała,

Coraz szybciej podkowy o bruk podzwaniały,

A myśmy stali – długo – jakby był tam jeszcze –

Ręce splecione, oczy wpatrzone w powietrze;

Trudno było uwierzyć, że odjechał oto,

Póki słońce na pola rzucało sieć złotą,

Lecz gdy cień jeźdźca przemknął za Niebios zasłonę,

Dopierośmy poczuli, że wszystko skończone;

Że już jego głos w izbach rozbrzmiewać nie może,

Że już i jego kroków nie usłyszym w dworze.

Siedzieliśmy pospołu, aż się całkiem zmierzchło;

Zdało się, że z nim razem i świat cały pierzchnął.

Skupieni razem, nijak nie mogliśmy przegnać

Posępnej pustki, która nad nami zaległa.

Gdy jeden z nas opuścił domowe ognisko,

Cóż znaczy, że prócz niego pozostało wszystko,

Jeżeli każde serce z tamtym powędruje,

Gdzie serca nie ma, radość nierada bytuje,

A wtedy – i gromada się samotną czuje.



Odtąd jakże tu często siadaliśmy wokół

I gdy otwarte okna tonęły w półmroku,

Rozmyślaliśmy w ciszy o stronach odległych,

Ku którym blaski od wieczornej gwiazdy biegły,

Co nam, samotnym, drogą przyjaciółką była,

Kiedy ziemie te z nami swym światłem łączyła.

Może i on ją widział z tamtej drugiej strony,

Morzami i latami od nas oddzielony,

I była mu tą samą, co za lat dziecinnych,

Podczas gdy wszystko wokół stało się tak innym.

Nasz las, nasz dom, my sami, nic takim nie było,

Jak w chłopięcych marzeniach ongiś się roiło.

Czy i on tak zmieniony? – Ach, kiedy grzmią działa,

Gdy brzeg płonący tonie w spiekocie i w szkwałach,

Jakże to zmienić może! – Nazbyt dobrze to wiem!

I naszych cichych lasów nie minie ten powiew! –

Gdy wróci, nie przywita go to samo grono,

Co przed laty żegnało go na progu domu –

To Serce, które z wszystkich miłował najbardziej,

W zimnej glinie złożone – już jej nie odnajdzie!”



Powiedziawszy to, Maria zamilkła, z powagą

Ku tym chmurnym Niebiosom wznosząc twarz pobladłą,

Ku którym wszyscy swoje zwrócili spojrzenia,

Niezdolne jeszcze przegnać żałobnego cienia,

Zbyt długo goszczącego na każdym obliczu,

By na ów ślad nadziei gorączkowej liczyć,

Od wybrzeży Madery dany dnia pewnego,

Że choć raz jeszcze ujrzą wędrowca swojego;

Już nie elewa, co go żegnali na progu,

Lecz sławnego pogromcę niezliczonych wrogów.

Raz po raz nowe wieści o jego zaszczytach

Krzepiły jego Ojca ciało słabowite,

Wówczas Starzec wzrok wznosił, łzy z oczu ocierał

I westchnienia zatapiał w radosnych uśmiechach.

I wreszcie list ten nadszedł z sir Henryka herbem,

Oznajmiając, że wkrótce do Anglii przybędzie

Ów Generał Zwycięski i dłużej zagości –

A więc szesnastoletniej koniec niepewności –

Niepokoju i troski koniec, i nareszcie

Przystrzyżone trawniki, wyrównane ścieżki,

Co tak długo straszyły swoim zaniedbaniem,

Pokoje przystrojone – i spokój czekania

Unosi się nad wszystkim jakoby zaklęcie

Czarodziejskie, i w końcu chwila ta nadejdzie,

Kiedy wątła nadzieja i gorzkie zwątpienie

Ustąpią miejsca temu, co da przeznaczenie.

Lecz stójcie – co to mąci tę głęboką ciszę? –

Czy to turkot powozu, ten dźwięk, który słyszę?

Czemu nagle po zmierzchu rozległy się w kątach

Pospieszne kroki służby, co wokół się krząta?

Czemu tak bledną lica – co rozświetla oczy

Tej gromady, co tutaj w salonie się tłoczy?



Nie umiem odmalować tych niemych zaskoczeń –

Tych łez niedowierzania, co zabłysły w oczach,

Tych przeciągłych uścisków – Tej wymownej ciszy,

Z której więcej wyczytasz, niż ucho usłyszy;

Twarzy Ojca, co bez słów „Bądź Twa wola – rzecze –

Tyś mi syna powrócił – Weź mnie, jeśli zechcesz”;

Wzroku Matki, którego oderwać nie umie

Od syna – a on widzi i wszystko rozumie;

Oczu Siostry, błyszczących w młodzieńczej eksplozji

Uczuć, jakich wiek starszy nie może już doznać,

Od których świat się zdaje jakby nie z tej ziemi,

Lecz cały otulony w świetliste marzenia,

Od których nawet Smutek wziął niebiański wzorzec,

Więc przez jego ciemności Nadzieja lśnić może;

Tak więc cicho poddawszy się Jego ramionom,

Widziała i poznała tę twarz utraconą,

Kazała przeszłym czasom pójść precz – z wiatrem ruszyć,

I lata skarg daremnych odeszły z jej duszy.

Inaczej ze Starością – w nią się wdziera Smutek,

I – choćby okiełznany – myśli śle zatrute.

Więc tonąc w łzach wdzięczności, przed Żołnierzem owym

Pochyliły się głowy rodziców wiekowych –

Lecz na darmo się wyzbyć oboje starali

Okowów Smutku; oczy jak przez mgłę widziały

Dzisiejszych dni uciechę – choć niezgorzej jeszcze

Jawiły im się chwile szczęścia dawno przeszłe.

Swego pierworodnego pozłociste loki

Widzieli zza obłoku wspomnień tak im drogich;

Patrzyli – czyż to On jest, ten wojak sterany?

Jakże te złote loczki zblakły i zszarzały!

Ich niewinność zburzona – Indyj klimat dziki

Szron żelazny zostawił pod swoim dotykiem;

Onże to? – znów spojrzeli – czasem widok, ton

Może przeszłość powrócić – to Henryk – to on!



I nie dostrzegli wzroku nerwowo mknącego,

Jakby szukał, lecz znaleźć nie mógł domu swego;

Nie dostrzegli w obliczu jego surowości,

Choć wymuszony uśmiech na ustach zagościł;

Widzieli tylko postać Żołnierza okrzepłą,

Wspaniałą, choć zmienioną przez bitewne piekło;

Widzieli tylko lico dawno utracone,

Przez słońce, nie występek czy ból, przyciemnione,

Lecz co On wówczas myślał, rzec niełatwo, bowiem

Dobrze uczy ukrywać to życie światowe;

Umie lico strapione przesłonić uśmiechem,

Gorzkie myśli wymawiać jak słodką pociechę,

Dać duszy jak lód zimnej dar serdecznej mowy

I »przyodziać brak treści w zrozumiałe słowa« –

Te słowa powitalne, ciepłe i radosne,

Że, jak rzekł, „to spotkanie dały nam Niebiosa”. –

Kolejno błądził wzrokiem po lubych obliczach –

Każdego po kolei znów w ramiona chwytał –

Wtedy Maria dojrzała – tylko sama ona,

Bo młoda miłość orlim wzrokiem obdarzona –

Jak w jednej chwili zmiana w jego rysach zaszła;

Jak znikło uniesienie i czułość wygasła;

I – w tamtej jednej chwili – Jak zimną się zdała

Ta dusza, którą skrywał żarliwości całun!

Trup w pozłotę spowity – takim ten powrócił,

Co przed szesnastu laty dom ojców opuścił

Na bojowym rumaku! –

                    Henryk ciszę zmącił,

W której tylko spojrzenia mówiły; poprosił,

By mógł na pół godziny sam ze sobą zostać,

Humory swe okiełznać i uczuciom sprostać,

Co w duszy się burzyły. Wyszedł, oni zasię

Starali się przyrównać w tym zyskanym czasie

Dawny obraz do wizji chaotycznych próżni,

By pojąć, czym się nowy od starego różni:

Lecz – to dziwna – ilekroć unaocznić chcieli

Ten kształt, który w kapliczkach oczu swoich czcili

Niby jakoweś Bóstwo wszystkich lat straconych –

Jakże się on widzeniu zdawał niepodobny!

Nie mogli znieść, że niknie niczym senne mary –

Lecz nigdy się ten nowy nie zjawiał przed starym –

Tak nagle przygaszonym, jakby go spłukały

Życia surowe fale, kiedy go porwały.

Zmieniony – jak ponura i szara ścieżyna

Naszego życia. Oto wieczorna godzina,

Dla ludzkiego spoczynku przez Boga stworzona,

A przez nas często biadań godziną czyniona,

Całego dnia żałości i trudów zliczania,

Zamiast łagodnej ulgi – smutnego dumania.



Niebo już omroczyła ta szara godzina,

Wiatr niosąc, co żałobnym szeptem przypominał

O nadchodzącej burzy. Żadna w izbie mrocznej

Nie paliła się świeca, by zwieść ciemność nocną,

I radością nie lśniło ni jedno oblicze –

Siadł samotny mieszkaniec – Henryk Tunstall – niczym

Głaz jaki nieruchomy, z wejrzeniem bezczynnym,

Jakby duch jego utkwił w myśli plątaninie

Dziwnych i obcych – chociaż na tym tutaj łożu

Nieraz, bywało, główkę swą dziecinną złożył

W śnie smutkiem niezmąconym. A na ścianach jeszcze –

Relikty czasów, gdy świat zdawał się młodzieńcem –

Jego strzelby i wędki – często z nimi chodził,

Gdzie wiatr świszczał, gdzie rzeka wylała powodzią,

I wichrom stawiał czoła, czując wtedy w sobie

Jak Męża śmiałość rodzi się w chłopca osobie.

Na tamtej znowu ścianie, jak ongiś, tak teraz

Oddany triumf Anglii i zmierzch Bohatera

Śród zimnych wzgórz Kanady [2]. Z lubością przedziwną

W dawnych dniach wpatrywało się dziecię w ten widok

Od lat nieco wyblakły, gdy się przebudziło,

I by być bohaterem, wielce się paliło;

Duch jego się napełniał myślami boskimi

O huku dział, o śmiałkach mknących w pierwszej linii

I Wolfie, śród bitewnej wrzawy konającym

By do dusz nieśmiertelnych w niebiosach dołączyć!

To ten sztych zblakły jego los przypieczętował,

Gdy nad indyjskie morza jego kroki powiódł.

Dlaczegóż więc tę radość jego lat dziecięcych

Ledwie raczy spojrzeniem zaszczycić wiek męski?

Stary sztych ten sam został – lecz czy stara dusza?

Ach, Świecie! – czemuż łańcuch ten zaklęty kruszysz? –



Ściągnąwszy brwi, rzekł Henryk do siebie nareszcie –

„Więc teraz wiem na pewno, że Czas biegł tak spiesznie –

Od ostatniego razu, gdym tu głowę składał –

By dzień mój Teraźniejszy z Dawnym się nie zgadzał!

Tak – otom pod dach ojca zdążył przywędrować,

By wszyscy mym przybyciem mogli się radować,

I pamięć uczuć dawnych dosyć blisko kroczy,

By jeszcze świętszym nimbem ich radość otoczyć.

Ujrzałem Ojca mego w zaszczytnej starości,

Któregom przedtem widział w rozkwicie męskości,

Który tyle zim długich tylko na to czekał,

Aż – jego pierworodny – powrócę z daleka.

Widziałem – płoną oczy, co za mną płakały,

Widziałem – krucze loki całkiem posiwiały

Z tęsknoty za mną. I Ją również tam ujrzałem –

Pierwszą, którąm pokochał – pierwszą, którą znałem –

Tę, co się zwykła tutaj schylać nad wezgłowiem,

By móc pobłogosławić mą bezbronną głowę;

I Siostrę mą widziałem – Wszystkich po kolei –

Wszystkich prócz siebie. Oni mnie nie przypomnieli

Jak ja ich. I na próżnom mil tysiące przebył –

Mój Dom nie jest mym Domem. Jednak – niechże siebie

Wspomnę – widzę, jak dziwną jest ta nagła zmiana;

Na czymże więc polega? Krew moja ta sama

I to samo jest ciało, i rysy, i imię;

Jeszcze wszystko to samo, co kiedyś, jest przy mnie,

Jeszcze szumią te drzewa przez przodków sadzone,

Jeszcze wietrzyk owiewa stare szczyty domu,

Jeszcze wiszą relikty na ścianach komnaty,

Jeszcze widzę to wszystko – mogę zwać mym własnym.



Oni roili sobie, kiedym się tu zjawił,

Żem fale, co mnie niosły tutaj, błogosławił,

Żem całą moją duszą tęsknił za spotkaniem;

Że wiosna mego życia nigdy nie ustanie,

Że liść wiecznie zielony zachowam śród suszy,

Tak skłonny, jak za młodu, by śmiać się lub wzruszyć;

Nie myśleli, żem często wbijał wzrok tęskniący

W tę stronę, gdzie na niebie lśni indyjskie słońce,

Żem mógł tam towarzyszy grono pozostawić,

I tej dzikiej Krainie pożegnanie sprawić;

Nie myśleli, że starsza i głowa, i serce,

Że siły nadwątlone, uczucia chłodniejsze,

Że wiosna już się śpieszy, by się stać jesienią –

A uschłe drzewa piękny widok w smutny zmienią –

Że lat szesnaście przeszło korowodem sennym

A każdy rok ślad ścierał po tym, co szedł przed nim.



Tak więc – dawny się afekt zmienia w puste miano,

Gdy nic, cośmy kochali, nie jest takie samo,

Jak gdy mgiełka wesoło barwami się mieni,

Światło, co blask jej dało, znika pośród cieni.

Przywiązanie do Domu – gdzież my dom swój mamy?

Każdy z nas na wieczystą włóczęgę skazany,

Choćby w myśli; rodziców, gdy najmocniej kocha,

Opuścić musi albo nad ich grobem szlochać;

Nie, czasem, że kochamy, ledwo nam się roi,

Aż obiekt uczuć kirem Śmierć nakryje swoim!

Smutno jest żyć bez Serca, ale jeszcze smutniej

Poczuć, jak żądło bólu raz za razem utnie;

Smutno martwych oglądać, ale jeszcze gorzej

Widzieć chorego człeka udręczone łoże.

Alem o zmianie mówił – jakaż zmiana duża

W tym chłopcu, co przemierzać zwykł był mgliste wzgórza

Z psem wiernym – mój biedaku! – poczciwy Korsarzu,

Zdaje mi się, żeś znowu wzrok swój utkwił w twarzy

Twego młodego pana, patrząc w nią tak szczerze,

Bez śladu samolubstwa – gdzieżeś, piesku, gdzieżeś?”



Przerwał i smutnym wzrokiem znowu się rozglądał

W mroku, co zapadając ścielił się po kątach,

Bo gorzkie to zadanie maskę ściągnąć z twarzy,

Ukazać lat ruinę i pustkę obnażyć,

Co w duszy zagościła. By czymś umysł zająć,

Chwycił leżącą książkę; karty przewracając,

Chciał znaleźć coś, co sprawi, że myśli pobiegną

Innym torem – i poznał tę stronicę jedną,

Gdzie linie jakąś lekką ręką nakreślone

Już prawie palce czasu zatarły przyćmione: –



          Mój Ojcze, przewodniku mój!

                    Jeślim odeszła zbyt daleko;

          Choć Syn jedyny umarł Twój

                    By zbawić takie jak ja dziecko;



          Och! – kiedy serce lgnie do Ciebie

                    W godzinach smutku, częstych zgoła -

          Bądź Ty mi Bogiem, tak jak kiedyś,

                    Uspokój pierś i wygładź czoło.



          Nie jestem już dziecięciem tym,

                    Co w Twoich skrzydeł cieniu rosło;

          Miast słodkich drzemek dzikie sny

                    To przemienienie mi przyniosło.



          I dalej widzę – głębiej czuję –

                    Z ufnością, lecz i z sercem twardszym;

          I wszystko nowy kształt przyjmuje,

                    Dziwnie zjaśniały lub zatarty.



          Niesie mnie z falą Życia zdrój;

                    Żegnajcie, brzegi me dziecinne!

          Prowadzić racz, o, Ojcze mój,

                    Przez bezmiar wód swą Karolinę! [3]





Nad tą ściemniałą kartą długo Henryk dumał,

Jakby na wpół zatartych tych słów nie rozumiał,

Choć oczu od nich prawie wcale nie odrywał,

Innych słów bowiem pogłos w uszach mu rozbrzmiewał –

Posłanych mu zza grobu, gdzieś z dali i z mroku,

Jak gdyby duch przemówił doń z Niebios z wysoka

I nakazał przeszłości cieniom za nim gonić,

Aż mu obecne czasy zdołały przesłonić

Malowaną kotarą – i wokół krążyło,

Scena po scenie, wszystko, co się wydarzyło –

Ujrzał Salonik w blaskach skąpany różowych

Od kominka, co żarzył się w tę noc zimową,

I dwoje pięknych młodych siedzących przy sobie;

Jego żołnierska duma i nowy strój zdobił,

Ona bledziuchna, smutna, a oczy anielskie

Za każdym razem blaski rzucały nieziemskie,

Kiedy chciała przemówić, choć ledwie dźwięk jaki

Mącił bezgłośną ciszę, a w rozpaczy takiej

On starał się jej ulżyć. – Dłoń pochwycił drobną

I zaczął opowiadać o odległych lądach,

Co wkrótce w chlubnej walce być zdobyte miały,

On zaś miał równie szybko wrócić pełen chwały.

„O, nie! – odparła ona – Nazbyt dobrze czuję

Płytką próżność wszystkiego, co mi pokazujesz.

Pójdziesz, wstąpisz w szeregi nad Gangesu wodą,

Może przez krwawe pola losy cię przewiodą,

Może zyskasz ordery – lecz tamte krainy

Już mojego Henryka nie oddadzą nigdy

Wzgórzom Anglii. Duch inny – serce także inne,

Niż te, które zostawisz w swych stronach rodzinnych –

Inne nadzieje – jeśli nadzieja potrafi

Przetrwać wahania uczuć i wzloty fantazji,

By na czole marsowym od nowa zakwitnąć. –

Powrócić może Żołnierz – ale Ty już nigdy!

A dalej, wiedz, że my się więcej nie spotkamy,

Bo nawet ty się zmienisz mniej, niźli ja sama.

Zmienię się, ukochany, by niezmienną zostać;

Na dalsze brzegi Los mi przeznaczył się dostać

Niż indyjskie – i szerszy ocean oddzieli

Moją postać od twojej – na długo – na wieki!

Ach! gdy umrę i ciało spróchnieje w mogile,

Zachowaj choć wspomnienie przymglone, choć tyle –

Przepłyń ponad wrakami pradawnych okrętów,

Nad cieniami występków i zbrojnych zamętów:

Pamiętaj o Tej, która umarła dla ciebie,

I na moją mogiłę rzuć krótkie spojrzenie!”



„Biada, Stracony Cieniu! czemuż mam spoglądać

Na kruszejący napis z twojego nagrobka!

Czemu z mozołem mam twój obraz przywoływać,

I kwiatu twej urody uwiąd opłakiwać?

Być to nie może – bowiem znam ja nazbyt dobrze

Wąską izbę pod ziemią, gdzie cię ktoś położył.

Znam ja jej chłód bez życia, jej mrok bezpromienny,

Jej bezgłośne milczenie i los nieodmienny.

Wiem, że choćbym twe imię spośród chwastów dobył

I patrzył, aż powrócą wspomnienia dni dobrych,

Gdy w domu jakby słońce ktoś nagle zaświecił,

I tak to nic nie warte – Ty nie przyjdziesz przecie

Choć mógłbym niemal myśleć, że stoisz koło mnie –

Że mnie dotknęły twoje czarodziejskie dłonie.

Lecz ziemia i kamienie nadal gnieść twe ciało

Będą, i ręka będzie w prochu spoczywała.

Nie, Karolino – dawno minęła godzina,

Kiedym mógł cień ulotny prawdziwym nazywać,

Świat z marzeń tworzyć, albo myśleć, że jest ze mną

Ktoś, o kim wiem, że odszedł, że zapadł się w ciemność.

Nie – jeśli młode drzewko wiatr przygnie zaledwie,

Ten sam staremu drzewu konary oderwie.

Choć za każdą zabawkę chwyci dłoń Dziecięcia,

Człek Dorosły mieć musi pewniejsze zajęcia.

Czuje to, co prawdziwe i nie zaklnie niczym

Szorstkiej rzeczywistości przed jego obliczem.

Tyś umarła – Jam żywy – mój świat nie jest twym

Więc – żegnaj, Karolino, śnij swój słodki sen!



Jednak – kiedy tak myślę, gdy się żegnam z tobą,

Brak słów, by wypowiedzieć tę posępność srogą,

Co duszę mą przenika – bo gdy się przetacza

Północ nad mym dumaniem, dusza ma rozpacza,

Żem stracił – choć to marność – to, co niegdyś było

Mym wytchnieniem po trudach i ból łagodziło.

Nie wiedziałem, gdym w świecie bawił, jak zupełnie

Te wspomnienia młodości odeszły ode mnie.

Zdało się, że choć fach mój duszę mą wypaczył,

Gdy tylko chęć poczuję, zdołam je zobaczyć;

Że chociaż przebudzony rozum opuściły,

Zdołam sprawić, gdy zechcę, by znów mi się śniły.

Nie myślałem, że jeszcze kiedyś tutaj siądę

Po tylu latach znojnych, że będę oglądał

Raz jeszcze miejsca znane, że mi się przydarzy

Wrócić między uśmiechy „starych znanych twarzy” [4];

Lecz wzdragam się przed nimi – ukryłem się w mroku

O szarówce, by w izbie ustronnej mieć spokój,

Nie po to, by przywołać chłopca, którym byłem,

Lecz by wytężyć wszystkie me sterane siły

Na jakiś fortel, co by mi pomógł w zyskaniu

Miejsca w radzie lub chociaż komendy w Hiszpanii.

Więc – ach, świecie! – jeżelim raz przed tobą ukląkł,

Muszę i twe wyroki przyjąć, choć okrutne;

Prosiłem – Ty mi moje przeznaczenie dałeś;

Prosiłem – gdy malunek tamten oglądałem,

Bym jak Bohater Anglii poległ lub dowodził;

Prosiłem - gdym po górach tych samotnie błądził,

Żebym kiedy zabłądził w nieznane krainy;

Chciałem zysku i sławy – pozycji i siły;

Dałeś mi wszystkie - Mam je aż do tej godziny;

Alem o krew młodzieńczą poprosić zapomniał,

O boski dreszcz płynący z uczuć niestłumionych,

O nerwy, co dygocą na rozgłosu brzmienie,

O język, który zadrży nad lubej imieniem,

O oko, które łzami rozkoszy zabłyśnie,

I o Nadzieję, co pozłoci lata przyszłe,

A więc – Mam twarde nerwy i język skwapliwy,

W sam raz, by podbić słabych i by służyć silnym;

I oczy, w których wszystko jednakie wejrzeniu,

I – ach, nieczułość, co zwie wszystko po imieniu!

Więc, moja Karolino – żegnam cię raz jeszcze,

I nie lamentuj, cieniu; choć odeszłaś wcześniej,

Odszedł już i twój Henryk – i czybyś nie rzekła,

Gdybyś mogła powrócić z podziemnego piekła,

Żeś już nie jest dziecięciem szczerym, którym byłaś,

Że wszystko spustoszało albo się zmieniło? –

I twe anielskie serce – gdybyś tylko żyła –

Jak moje by zatwardził młodości twej schyłek –

Jeśliby biło, mogłoby być dla mnie zimnym

Jak jest teraz, złożone w tym łożu kamiennym.



Wróciłem, by odpocząć – ale dzisiaj czuję,

Że dom spoczynku nie da – i już upatruję

Chwili, gdy znów przystąpię z mymi żołnierzami,

Z Indyj odesłanymi na wzgórza Hiszpanii

Do gry o życie – kiedy na koń wsiądę znowu,

Ruszę przed bagnetami u Wellesleya boku,

Zasnę śród kłusu koni wokół pola bitwy,

Bez poduszki i płaszczem strażniczym okryty;

Zbudzi mnie sygnałowy wystrzał, a po chwili

Gasnący płomień życia znowu się zasili –

To nasz cel – to do niego nasz wysiłek dąży –

Dziwnie tak kochać pośpiech, by na koniec zdążyć!

Lecz tak to jest i nigdzie nie popędzę szybciej

Niż gnam na mym bojowym rumaku przez życie!”



Umilkł – i nieświadomie swą głowę pochylił,

I poczucie trzeźwości pierzchło w jednej chwili,

Ducha do zapłakanej Hiszpanii unosząc:

Aż rozejrzał się znowu – chwilowo się ocknął –

Lecz rozum chmurny wszystko obce widział wokół:

I wszystko było obce – cóż z znanych widoków,

Gdy jak słońce o zmierzchu zgasły wszystkie myśli,

Co je miały docenić – a inne nie przyszły,

By otrząsnąć go z drzemki; leżał więc w półcieniu

A godziny niezłomnie mijały w milczeniu,

Aż obrazy i sprzęty w mroku się zgubiły,

Tylko z okna do izby coś ledwie świeciło,

Gdzie jedna gwiazda lśniła nad drzewami,

Wiatrowi szemrzącemu dając posłuchanie;

Patrzyła Gwiazda wzrokiem zimnym i spokojnym,

Blask rzucając na niebo śród mroków ogromnych,

I choć ją oczy ledwie dostrzegły, duch jego

Na pół zbudzony, na pół poddany marzeniom

Nie mógł odepchnąć myśli, że w tym blasku widzi

Uroczyste spojrzenie świętej Karoliny,

Które z niemym wyrzutem go napominało,

Że ta wiara i tkliwość nie ze snu się brały;

Że klimat może ciało, lecz nie czucie zmienić;

Że to wygląd, nie miłość, cierpi od starzenia;

Że prowadzić nas z dala przez życia odmęty

I nocny mrok łagodzić ma Gwiazda Pamięci.



Przypisy tłumaczki:

[1] Assaye (wym. asseie:) – miejsce bitwy stoczonej w 1803 roku przez wojska brytyjskie pod wodzą A. Wellesleya, późniejszego księcia Wellingtona.

[2] Gen. James Wolfe (1727–59), dowodzący wojskami brytyjskimi w bitwie o Quebec, odniósł śmiertelne rany, lecz doprowadził do ostatecznego pokonania Francuzów i ustanowienia brytyjskiej dominacji w Kanadzie.

[3] Wyodrębniony fragment opublikował Branwell w „Halifax Guardian” pt. „Modlitwa Karoliny, albo przemiana dziecięcia w kobietę”.

[4] ang. „Old Familiar Faces” – tytuł wiersza Charlesa Lamba (1755–1834).
1838–42
przeł. Dorota Tukaj