ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (285) / 2015

Sebastian Pytel,

WARSZAWA I INNE ŚWIATY

A A A
Wydarzenia: 31. Warszawski Festiwal Filmowy
Warszawski Festiwal Filmowy z roku na rok buduje coraz silniejszą filmową muskulaturę. Uzyskana sześć lat temu kategoria A, przydzielana najbardziej prestiżowym wydarzeniom świata kina, nie była przypadkiem – obraz Warszawy na festiwalowej mapie wciąż się rozrasta i coraz więcej reżyserów (nie tylko z Europy Środkowo-Wschodniej) właśnie tutaj kieruje premierowe produkcje.

Doświadczeniem nie mniej ciekawym niż obcowanie ze zróżnicowanymi kulturowo kinematografiami jest przemieszczanie się między dwoma festiwalowymi kinami. Moment, w którym z położonej w Pałacu Kultury, stylizowanej na teatr Kinoteki przechodzimy na najwyższe piętro Złotych Tarasów – gdzie przed wejściem stoją sztuczne rowery do wytwarzania energii rodem z „Czarnego lustra” – do wyściełanego fioletowym pluszem Multikina, ma w sobie coś z przekroczenia, krótkiej podróży w czasie między epokami. Jakby kino ze sztuki wyższej zostało zamienione w produkt użytkowy, na powrót zepchnięte w jarmarczną rozrywkę, do początków swojej historii.

Wyścig na dziwactwa

Powyższe myśli rozbił w pył Takashi Miike, do którego stereotyp „pracowity Japończyk” pasuje jak ulał. Reżyser pokazywanej na zeszłorocznym festiwalu „Pieśni ćmy: tajnego agenta Reiji” ilością sygnowanych produkcji (dwie, trzy rocznie) mógłby zawstydzić Woody’ego Allena. Kto zna Miike, ten wie, jakie „odpały” potrafi przygotować i z jak wielu korzysta poetyk. „Yakuza Apocalypse” (Oscar za tytuł) to horror komediowy o Akirze, młodym adepcie japońskiej mafii, którego szef okazuje się wampirem i po dekapitacji (nie regulujcie internetu, opis jest poprawny) przekazuje mu gen Nosferatu. Akira z otrzymanym darem obchodzi się dość swobodnie, więc w krótkim czasie wampirów jest więcej niż kontrolujących teren członków Yakuzy. Wtedy do akcji wkracza największy i najbardziej bezwzględny wojownik świata… facet w pluszowym kostiumie żaby. Nie wiem, co siedzi w głowie Miike, ale podczas seansu wyobrażałem sobie jego sesję u Freuda. Na razie jednak bardziej przydałby mu się asertywny montażysta – niektóre sceny przeciągnięte są do granic nowohoryzontowego snuja i wytrącają dynamikę opowieści, przez co raz można poczuć się jak na rollercoasterze, a raz jak na zardzewiałej huśtawce.

Podobną strategię dziwactw obrał w pokazywanym na otwarciu filmie Anders Thomas Jensen, laureat Nagrody Publiczności WFF z 2005 roku za „Jabłka Adama”. Niestety, jego „Mężczyźni i kurczaki” to piąta woda po kinie Tima Burtona i Guillermo del Toro w powtarzanym bez umiaru patencie na rozśmieszanie (bicie wypchanymi zwierzętami, żart o serze, refluks i masturbacja) i niejasnej budowie (od połowy film toczy się właściwie bez celu).

Prawdziwym objawieniem okazała się „Rozrywka” Ricka Alversona, choć wielu widzów ciężko przyjęło spotkanie z tym obrazem. Ale tu nie miało być łatwo, miło i przyjemnie, mimo że bohaterem filmu jest komediant. Przypominający Grzegorza Halamę z niektórych skeczy Komik (Gregg Turkington) o emploi przegranego chama i kolekcjonera darmowych drinków wzbudza skrajne uczucia, od odrzucenia po współczucie. Opowiada kawały, które nikogo nie śmieszą, ale jego życie przypomina najgorzej opowiedziany dowcip świata. Telefony do córki pozostają bez odpowiedzi, tułaczka po obskurnych motelach zdaje się nie mieć końca, a spotkany po jednym z występów wuj (John C. Reilly) bynajmniej nie łagodzi poczucia obcości. Bo „Rozrywka” to jeden z najbardziej dojmujących obrazów samotności i odrzucenia, jakie widziałem w kinie. Alverson w udany sposób zrealizował pomysł Judda Apotowa z „Funny People” o zawodowym zabawiaczu w depresji ukrywanej za murem pozorowanego dystansu. O ile Apatow opowiada w tradycyjnym kluczu o sile wspólnoty i osobowościowej przemianie pod wpływem losu, o tyle Alverson wchodzi w głąb duszy, pokazuje bezcelowość egzystencji bez oparcia w świecie i drugim człowieku, jednostkę w mentalnym rozkładzie i bezgranicznym smutku, tak dogłębnym, że przenika nawet sny. W „Rozrywce” nie ma żadnej taryfy ulgowej, zarówno dla widzów, jak i dla postaci – forma filmu (długie, statyczne ujęcia) wymusza uwagę, wciąga w stany obserwowanej beznadziei, oplata rzeczywistością, z której chcielibyśmy się jak najszybciej wyrwać. „Wszystko smakuje jak popiół” – mówiła Justine (Kirsten Dunst) z „Melancholii” Larsa von Triera, oddając naturę depresji. Tyle że nad światem von Triera wisiała zbawienna katastrofa, a u Alversona jest tylko wieczne piekło dnia i nocy.

Duchy Refna, Lyncha i Boyle’a

Oryginalność wykonania cechowała również najnowszy film Alice Winocour, „Maryland”. Opowieść o zawodowym żołnierzu dorabiającym w ochronie zręcznie wymyka się kliszom zarówno kina sensacyjnego, jak i wzorcom kina gangsterskiego, mimo iż Vincent (niezawodny Matthias Schoenaerts) ze swoją skłonnością do agresji i tłumionymi uczuciami przypomina Jacky’ego z „Głowy byka” Michaela Roskama (to rola, dzięki której Schoenaerts awansował do aktorskiej ekstraligi). Wspomniana niezawodność nie jest pochwałą nad wyraz, Schoenaerts oparł się bowiem pokusie grania na sprawdzonej melodii i sięgnął po inną paletę emocji. Jego niezwykła umiejętność łączenia wewnętrznej niewinności i wrażliwości postaci z zewnętrzną szorstkością i brutalnością pozwala nie tylko zjednywać sobie widzów, lecz także budować pełne niuansów, psychologicznie wiarygodne kreacje. Choć na papierze scenariusz „Maryland” (podczas zleconej pracy Vincent zakochuje się w Jessie, którą powinien chronić) wygląda jak alternatywna wersja „Drive”, różnice widoczne są gołym okiem. Winocour celowo wycisza tempo tam, gdzie inni dokręcaliby śrubę, buduje napięcie w sytuacjach pozornie bezpiecznych (powrót z plaży) i kładzie duży nacisk na psychologię i przeszłość swoich bohaterów. Nie boi się również sięgnąć do arsenału chwytów kina grozy, z wielkim domiszczem na czele. Wskutek takich zabiegów powstał bardzo interesujący thriller o wielkiej wrażliwości i przywiązaniu do detalu.

Kinowa pustka po Davidzie Lynchu sięgnęła również naszego poletka. „Hel” Pawła Tarasiewicza i Katarzyny Priwieziencew jest u twórcy „Blue Velvet” zadłużony po uszy. Szkoda tylko, że zamiast listu miłosnego czy inteligentnej gry z filmografią amerykańskiego twórcy, dostajemy katalog gotowych skryptów przepisanych w nieudolny sposób. Mamy więc przekrwione zdjęcia, koncepcję Boba z „Twin Peaks”, muzyczny remiks z Angelo Badalamentiego i specyficzne poczucie humoru. Filtrem na rzeczywistość ma być historia amerykańskiego scenarzysty, który w ramach (a jakżeby inaczej!) zdjęcia twórczej blokady lokuje się w jednej z przyczep kempingowych tytułowego miasta. Jak można przypuszczać, wydarzenia, jakie towarzyszą jego obecności, mogą być zarówno prawdą, jak i wykwitem wyobraźni. A o tym, że niepiękny to umysł, świadczą telefoniczne rozmowy z tajemniczą personą, nadużywanie alkoholu czy projekcja morderstw z uprzednią ekstrakcją języka. Zdecydowanie „Piła”, niekoniecznie „Barton Fink”, „Adaptacja” czy nawet growy „Alan Wake”. Choć „Hel” wyprzedzała tajemnica nieobecności na innych festiwalach (w tym w Gdyni), rozwiązanie absencji było banalnie proste – niski poziom produkcji.

O ile realizacyjną nieporadność rodzimego „Helu” można usprawiedliwiać brakiem doświadczenia reżyserskiego duetu w pełnym metrażu, o tyle dla dwukrotnie nominowanego do Oscara Hany Abu-Assada nie znajduję żadnych okoliczności łagodzących. Jego „Idol”, film o palestyńskim zwycięzcy komercyjnego programu muzycznego, to kicz wagi ciężkiej. Ilość coelizmow i zbiegów okoliczności przytłacza nawet najbardziej pobłażliwych odbiorców. Psychologia postaci poddana dawce realizmu magicznego ulega cudownym i nieodwracalnym przemianom, by wszystko płynnie mogło przebiec do z góry określonego zakończenia, irytującego tym bardziej, ze Assad celebruje je niemiłosiernie drażniącym kubki smakowe materiałem archiwalnym, od którego aż przechodzą dreszcze (znów w myślach „Czarne lustro”). Film w ogóle toczy się tak gładko, że mógłby się obyć bez widza. Assad nie wie, czy opowiedzieć o roli niepozornego wokalisty jako głosu Palestyny (tylko jakiego, bo w trakcie konkursu bohater nim nie przemawia?), o sile rodzinnej więzi (przypominanej co jakiś czas we flashbackach) czy o ciężarze bycia symbolem narodowym (jedno omdlenie i chwilowo rozbiegany wzrok). Bije wiec od sztancy, najchętniej od Boyle’owego „Slumdoga...” i taszczy widzów ze wzorem „od lat dziecięcych do chwili obecnej”.

Na szczęście tego samego dnia wyświetlano fantastyczny islandzki dramat kryminalny „Krew bohatera” Olafa de Fleur Johannessona – przemyślany od A do Z, wartko opowiadany, z napięciem, które nie puszcza krtani od pierwszego do ostatniego ujęcia i nieoczywistym rozwiązaniem. Na bazie: „młody i ambitny funkcjonariusz spraw wewnętrznych wpada na trop wielkiej afery” Johannesson tka bardzo precyzyjną pajęczynę zależności miedzy policją a handlarzami narkotyków i niezwykle trafnie obnaża korupcyjne mechanizmy. Od czasów „Infernal Affairs” Wai-keung Lau i Alana Maka nie widziałem tak dobrego kina policyjnego.

Win-win

No i zwycięzcy. Unikatową tradycją WFF jest prezentowanie laureatów na dodatkowych pokazach ostatniego dnia festiwalu. Ważne to o tyle, że szansa na seans zeszłorocznego (jak i wielu z lat poprzednich) tryumfatora, „Trumny w górach”, wynosi zero. „Neonowy byk” Gabriela Mascaro, zdobywca Grand Prix, to film-portret bez wyznaczonej linii dramaturgicznej czy tragicznego konfliktu. Reżyser donikąd się nie spieszy, do niczego nie dąży, z pietyzmem i spokojem tworzy aurę intymności z widzem. Opowiadając o trupie naganiaczy byków na różne lokalne przedstawienia, Mascaro skupia się na codziennych rytuałach, które swoim rytmem wyznacza czas i ludziach żyjących poza nowoczesnością w spokojnym, choć koczowniczym trybie. Poza tym w zabawny i nienachlany sposób ogrywa stereotypy i przypisane płciom atrybuty. W tym świecie to kobieta naprawia samochód i posługuje się narzędziami, a mężczyzna szyje kostiumy i przygotowuje posiłki.

Ze spokojnym tempem „Neonowego byka” kontrastował szarpiący nerwy dramat „Potwór o tysiącu głów” Rodrigo Pla. Społeczne zacięcie (kobieta walczy z firmą ubezpieczeniową o refundację leków dla chorego na raka męża) ani na moment nie oddaje pola publicystyce, co stanowi zasługę wspaniałej reżyserii i fantastycznej roli Jany Raluy. Zasługę, warto dodać, potwierdzoną nagrodami jury w tych właśnie kategoriach. „Potwora…” ogląda się ze ściśniętym gardłem, gdyż Pla umiejętnie wykorzystuje poetykę thrillera w służbie emocjonalnego zaangażowania. W skrócie: to spełniony „John Q” Nicka Cassavetesa. 

Z kolei publiczność wybrała wyróżniony również w Toronto „Room” Lenny’ego Abrahamsona, znanego u nas z niedawnego „Franka” z Michaelem Fassbenderem. „Room” to historia matki (świetna Brie Larson) i jej kilkuletniego synka (Jacob Tremblay) uwięzionych przez psychopatę w szopie. Więcej nie zdradzę i polecam nie oglądać zwiastunów, by nie odbierać sobie przyjemności z seansu. Napiszę jedynie, że wzruszenia są gwarantowane i autentyczne, bo dalekie od szantażu emocjonalnego i odpowiednio podbudowane fabularnie, mimo paru scenariuszowych chrząstek. Ale „Room” to przede wszystkim popis autora zdjęć, Danny’ego Cohena. Wykorzystanie przestrzeni tytułowego pokoju, operowanie ostrością i kompozycją kadru to mistrzostwo świata – integralna warstwa opowieści, godna pracy Janusza Kamińskiego przy „Motylu i Skafandrze”.

***

Stefan Laudyn, serce i mózg całego przedsięwzięcia, zapytany o długość pofestiwalowej przerwy, odpowiada, że taki czas nie istnieje, a przygotowania do wydarzenia tej skali trwają cały rok. Ale taka jest cena festiwalu wysokiej rangi, zróżnicowanego programowo, o wyrazistym charakterze. Patrząc na zadowolonych organizatorów, wspieranych przez oddanych wolontariuszy, powinienem raczej użyć słowa: przywilej.