ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (290) / 2016

Katarzyna Szkaradnik,

PRÓBY NAJWYŻSZEJ PRÓBY (VIRGINIA WOOLF: 'ESEJE WYBRANE')

A A A
„Jeśli (…) zamykam książkę, to dlatego, że nasyciłam już umysł, nie dlatego, że wyczerpałam skarbnicę” (s. 18). Tak samo mogłabym powiedzieć o obszernym wyborze esejów Virginii Woolf, opublikowanym nakładem wydawnictwa Karakter. Zapewne gdzieś w księgarni lub internecie wzrok Czytelnika przykuła soczyście żółta, minimalistyczna graficznie okładka. Nawet jednak fikuśne zdobnictwo nie pozwoliłoby w tym wypadku mówić o przeroście formy nad treścią. Nie tylko z przyczyn ilościowych (na przeszło 450 stronach znalazły się 53 eseje), lecz głównie z powodu owego nieprzebranego bogactwa materii, zarówno zewnętrznej, jak i wewnętrznej. To podział mocno uproszczony, ale ukazuje autorkę jako, z jednej strony, baczną obserwatorkę świata, społeczeństwa Anglii, przemian politycznych i cywilizacyjnych, z drugiej zaś – wnikliwą badaczkę własnej duszy. Choć przecież najważniejszy i tak jest proces, w którym obydwie sfery się stapiają, czyli pisanie.

Eseje dotyczące akurat tej dziedziny są najlepiej znane polskim odbiorcom; mam na myśli tom „Pochyła wieża” z 1977 roku. Natomiast twórczynie omawianej edycji – Magda Heydel i Roma Sendyka – postanowiły roztoczyć przed nami rozległą panoramę zainteresowań autorki „Fal”. Jak bowiem radzi ona sama: „Życie i książki należy przyjmować w odpowiednich proporcjach, a przed użyciem wstrząsnąć” (s. 127). Stąd tytuły rozdziałów, do których zaszeregowano szkice: „Czytanie”, „Pisanie”, „Recenzowanie”, „Patrzenie”, „Podróżowanie”, „Londyn”, „Kobiety”, „Życiopisanie”, „Nieludzkie” oraz „Życie i śmierć”. Na rozpiętość tematyczną nakłada się czasowa i – zwłaszcza – stylowa, jako że z kompletnego anglojęzycznego wydania eseistyki Woolf do antologii trafił materiał wielce urozmaicony pod względem narracji, konstrukcji i przeznaczenia. Zmuszone wybrać spośród prawie 700 tekstów (niekiedy podejmujących dane zagadnienie w kilku wariantach), redaktorki zaproponowały nam zarówno wypowiedzi rozbudowane, wyszlifowane, jak i przypominające o etymologii terminu essay próby – coś na kształt przelotnych epifanii albo wprawek do szerszego ujęcia problemu. Gdyby ktoś na przykładzie niniejszego tomu chciał scharakteryzować esej jako gatunek, stanąłby przed nie lada kłopotem: poruszałby się wszak między szkicami filozoficznymi, scenkami rodzajowymi, recenzjami, impresyjną prozą poetycką, wywodami teoretycznoliterackimi, polemikami, opowieściami biograficznymi, a nawet zapisem audycji radiowej czy przemówień z wernisażu malarstwa lub zjazdu organizacji kobiecej…

Chociaż owo potpourri nie przybliży nas do precyzyjnej definicji eseju, na pewno przybliża do Virginii Woolf. Z tej różnorodności wyłania się bowiem konkretna osoba w całym swoim powikłaniu i wewnętrznych sprzecznościach. Skoro jednak autorka „Orlanda” opalizuje niczym ćma w blasku świecy (ćmy stanowią dla niej arcyważny symbol), to czy da się ją przyszpilić jak owada, uchwycić sedno zawartego w esejach przekazu? Poniekąd owszem: chodziłoby, paradoksalnie, o protest przeciwko przyszpileniu konwenansami oraz niepodważalnymi hierarchiami społecznymi i literackimi, przeciwko tym wszystkim „tak wypada”, „kobiety nie…”, „intencją autora było…”: „Odkryłam (…), gdy tylko przyłożyłam pióro do papieru, że nie można nawet zrecenzować powieści, jeśli się nie ma swojego zdania, jeśli się nie wyrazi tego, co uważa się za prawdę w kwestii ludzkich relacji, moralności, płci” (s. 279).

Woolf ową prawdę uparcie prezentuje, zabierając głos w palących sprawach społecznych, a równocześnie powiązanych z literaturą, która nieraz przecież legitymizuje status quo. Pisarka nie cofa się nawet przed szyderstwem: „Kiedy pomyślimy o tak zbrodniczej niesprawiedliwości, (…) mamy ochotę stwierdzić, że Anglia w ogóle nie zasługuje na (…) literaturę. Powinny jej wystarczyć kryminały, pieśni patriotyczne i artykuły prasowe, które generałom (…) i przedsiębiorcom służyłyby do usypiania się po zwycięskich bitwach i wyczerpującym zarabianiu pieniędzy” (s. 140). Nie cofa się, bo pokonała paraliżującą ją prześladowczynię. Notabene w 1931 roku w purytańskiej Anglii prowokująco musiało brzmieć przyznanie się do zamordowania „Anioła Domowego Ogniska”, czyli lansowanego również w literaturze wzorca kobiety – istoty skromnej, pokornej, bez reszty poświęcającej się innym, pozbawionej przemożnych namiętności. Barwne portrety psychologiczne kilku „drugorzędnych” (lub raczej drugoplanowych) pisarek, które zgodnie z oficjalnymi – tj. męskimi – normami można by zakwalifikować jako lekko szalone, obrazują kreatywność i determinację kobiet niebojących się eksperymentować, żeby dać upust przepełniającej je energii twórczej i zostawić po sobie ślad. Niemniej akcenty feministyczne nie dominują w niniejszej książce. Tym bardziej że zwrócenie na forum wykonawczyń męskich zawodów uwagi na przeszkody, które „formalnie” wszak nie istnieją, czy przyrównanie roli kobiecego śmiechu do reakcji dziecka z baśni o nowych szatach cesarza – mają głębszy sens. Objawia się tu nie tylko zażarta walka Woolf z dyskryminacją kobiet; sprawa ich opresji jest sprawą pognębienia dowolnej części ludzkości przez inną: „Gdybyśmy same mogły uwolnić się z niewolnictwa, wyzwoliłybyśmy mężczyzn spod władzy tyranii. Hitlerów rodzą niewolnice” (s. 309).

Przemawiając z pozycji „drugiej płci”, autorka „Pokoju Jakuba” bynajmniej nie zamierza też mówić o literaturze ani reszcie świata jedynie w tonacji emocjonalno-osobistej – postulowana przez nią wrażliwość nie oznacza czułostkowości, ale postawę hominem quaero. Ilustruje to świetne studium „Pan Bennett i pani Brown”, gdzie jako cel pisania wskazane zostają próby zrozumienia i oddania charakteru postaci. Ani podporządkowanie doktrynom, ani drobiazgowe opisy nie mają prawa zastąpić wnikania w indywidualność ludzką, a Woolf błyskotliwie sprowadza ad absurdum weryzm w powieściach tytułowego Bennetta. Bo jeśli opis, to taki – wnioskujemy z innych esejów – poprzez który czytelnik wraz z autorką i bohaterami oddycha atmosferą Oxford Street albo… londyńskich doków, z których pisarka z Bloomsbury potrafi nawet wydobyć swoiste piękno. Czyni to tak udanie, że trudno oszacować, ile w jej refleksjach o statkach transportujących kolonialne surowce pod „nasze gusta, mody i potrzeby” (s. 253) ironicznego dystansu, a ile podziwu tudzież dumy (podobnie w onirycznej „relacji” z Wystawy Imperium Brytyjskiego w 1924 roku).

Tak czy owak, ze szkiców Woolf emanuje aura ojczyzny Szekspira sprzed niemal stulecia – elit intelektualnych i śmietanki towarzyskiej, tradycjonalności, ceremoniału, „angielskiej flegmy” i dystyngowanych dżentelmenów. Na tym tle znów uwidacznia się ambiwalencja pisarki, która aspiruje do wyższych sfer, a jednocześnie konfrontuje ich sztuczny, eteryczny byt z twardą egzystencją nizin społecznych. W przedstawianiu jednych i drugich przejawia zmysł doboru symboli i penetracji pozornych oczywistości, ale interesujący obraz epoki daje też mimowolnie, na przykład gdy poznajemy mniemania, jakie w połowie lat 20. ma o Amerykanach (nie odwiedziwszy USA) albo o przyszłości kina. Przyszłość podróży autorka „Pani Dalloway” widzi zrazu ponuro, o czym świadczą jeremiady z powodu „potanienia samochodów” i spodziewanego kresu urokliwych polnych dróg. Niemniej – a owa wolta została nawet zaznaczona w przypisie – po zakupie własnego auta rozkochuje się w wyprawach szosami (por. „Wieczór nad hrabstwem Sussex: rozmyślania samochodowe”).

Już ten pobieżny przegląd daje wyobrażenie o jej ruchliwości, znajdującej odzwierciedlenie nie tylko w problematyce, ale także w narracji esejów. Nawet komentując wystawy malarskie, Woolf wyraźnie przechadza się między dziełami, pospołu z nią eksplorujemy przestrzeń, która jest nieodwołalnie przestrzenią otwartą. Po pierwsze, dla korespondencji sztuk, gdyż pisarka jawnie rozpatruje malarstwo przez pryzmat literatury; po drugie, dla wyobraźni. W tym sensie modelową przestrzeń otwartą stanowi biblioteka, stale zasilana nowymi prądami i wielością ludzkich doświadczeń. Autorka „Lat” – jak wiemy już z tomu „Pochyła wieża” – dowodzi, że nawet współczesna jej, nierealistyczna twórczość modernistów nie jest odizolowana od świata, choćby od międzywojennego kryzysu i niepokoju: „Nieprzyzwoitość »Ulissesa« pana Joyce’a zdaje mi się (…) wykalkulowaną nieprzyzwoitością człowieka zrozpaczonego, który czuje, że aby mieć czym oddychać, musi wybić okno” (s. 87). Woolf roztrząsa uwarunkowania społeczne ludzi pióra, krytykuje wpływ statusu i pochodzenia na „słyszalność” ich głosu, ale też wyłuszcza teorię nieświadomości pisarskiej czy wreszcie, jak wspomniałam, wytacza działa przeciw konwencjom i narzędziom literackim, które tłamszą żywioł istnienia i postponują człowieka. Co ciekawe i znamienne dla sygnalizowanych paradoksów autorki „Między aktami”, hołubi ona pewien kanon nieśmiertelnych arcydzieł i pisarskich guru, lecz zarazem entuzjazmuje się „resztkami życia”, tekstami uznawanymi za niewarte uwagi (na przykład pamiętnikami zwykłych ludzi) i zachęca do czytania „wszystkożernego”. Inklinacje te się u niej nie wykluczają – podobnie jak rejestrowanie wrażeń z nieposkromioną fantazją, niczym w szkicu „Ulicami Londynu: przygoda”. W omawianych esejach wszystko wydaje się Przygodą.

Mimo oczarowania feerią owych tekstów nie można nie dostrzec paru mankamentów książki. Głównie takiego, że nawet jeśli zawartość jest ułożona tematycznie, a nie chronologicznie, to przy tytułach powinna widnieć data powstania bądź pierwodruku. Nie oszukujmy się: kto za każdym razem będzie szukał jej w nocie redakcyjnej około strony 490? Tymczasem ma ona nierzadko fundamentalne znaczenie dla wymowy eseju, pozwala choćby ocenić, jak na stanowisko autorki rzutują toczące się akurat wojny światowe, chociaż nie ma do nich bezpośrednich odniesień w treści. Jeszcze jaskrawszy przykład: w którym roku Woolf medytuje nad kinem? Przecież szczególnie u zarania „dziesiątej muzy” każde pięć lat przynosiło ogromny postęp. I proszę: esej ukazał się w 1926 roku, tzn. przed słynnym „Śpiewakiem jazzbandu”, uważanym za pierwszy film dźwiękowy. Bez takiego kontekstu nie sposób właściwie zrozumieć rozważań autorki „Orlanda” nad ułomnościami i perspektywami sztuki filmowej. Nie zawsze pojawia się też notka o proweniencji esejów, a przypisy informacyjne – oczywiście w tekstach teoretycznych bądź analitycznych – zdają się ograniczone do minimum. Nie chodzi o przeładowanie faktografią, nie upominam się o biogram Dickensa, ale o objaśnienie większej liczby mniej bliskich Polakom postaci i realiów, co ułatwiłoby lekturę. Prócz wymienionych braków nic owej lektury nie zakłóca, choć dla porządku muszę wypunktować kilka ortograficznych potknięć (np. dwukrotne „niewiadomo” [s. 304], „jeśli by” [s. 305] czy „nowofunlandczyk” bez drugiego „d” [s. 385]). Biorąc jednak poprawkę na objętość woluminu, można tych parę niedopatrzeń wybaczyć.

Antologię eseistyki Woolf dobrze się czyta także dzięki przekładowi Heydel, która wcześniej tłumaczyła wszak dziennik pisarki i niektóre jej powieści. Notabene, również Sendyka jest tu właściwą osobą na właściwym miejscu – Czytelnik zapewne kojarzy ją jako autorkę wydanej w serii Horyzonty Nowoczesności monografii dotyczącej nowoczesnego eseju. Ponoć redaktorki miały odmienne wizje, toteż selekcji materiału towarzyszyły burzliwe dyskusje. Czy dokonano najtrafniejszego wyboru, odbiorcy znad Wisły trudno ocenić, gdyż ma do porównania jedynie garść zamieszczonych gdzie indziej szkiców Woolf. Bez wątpienia wybór ten buduje wszechstronny wizerunek autorki „Fal”, unaocznia jej charyzmę, wyobraźnię, dowcip, kontrowersyjność, intelektualne wyrafinowanie, cięty język z jednej i empatię z drugiej strony. Zresztą, chociaż nie wszystkie szkice są równie wybitne (zwłaszcza rzeczone „wprawki”), to o każdym dałoby się napisać osobne studium. Tu mogę zaledwie napomknąć o kapitalnej, humorystycznej, acz podszytej niepokojem scence rodzajowej „Gospoda w Andaluzji” czy o poruszających wspomnieniach ojca i ukochanego psa. Niełatwo natomiast scharakteryzować całość, przypomina ona bowiem czarodziejski kapelusz, z którego każdorazowo wyciągniemy nowego królika (albo nową ćmę).

Z rozmaitością tematów, gatunków i stylów idzie w parze rozmaitość zakończeń. Raz finalna kropka sprawia wrażenie postawionej po długim namyśle, raz przypadkowo – w lapidarnych tekstach à la preludia, z kolei w przemówieniach bądź w tekstach powstałych na zamówienie redakcji często następuje swoisty unik typu: „Szczęśliwie czas nam się skończył”, przez co wydają się one urwane w pół myśli. Odrobinę mnie takie rozwiązanie drażni, ale skądinąd sugeruje, że mamy do czynienia z „próbą”, że złożoności problemu nie da się wyczerpać. Że trzeba wciąż odkrywać i dyskutować – dla Woolf najcenniejszą zdobycz stanowi emancypacja intelektualna, której należy dokonywać nieustannie.

Cieszę się, że nie jestem w sytuacji opisywanych przez autorkę recenzentów, muszących pisać w pośpiechu, krótko i o książkach tego niewartych (s. 153), tylko mogę porozkoszować się lekturą jej esejów, do czego i innych namawiam. Nikt jednak nie zachęca do czytania tak jak sama Woolf. Ośmiela ona czytelników nieprofesjonalnych, by nie obawiali się nawiązania intymnej relacji z literaturą, emocjonalnego odbioru książek, obcowania z nimi dla czystej przyjemności, a zarazem „deptania powieściopisarzowi po piętach” (s. 66), odsłaniania zmarginalizowanych sensów wbrew tzw. ekspertom. Wprawdzie jedynie podsuwa wskazówki i dzieli się doświadczeniami – bo przecież nie da się sporządzić instruktarza lektury, zawsze niepowtarzalnej – lecz równocześnie wzywa do doskonalenia się w czytelnictwie. Z drugiej strony, według pisarki powinno ono zawsze pozostać amatorstwem, czyli (zgodnie z etymologią) zamiłowaniem.

„Eseje wybrane” są zatem godne polecenia czytelnikom niezawodowym, ale też w ogóle „czytelnikom świata”, aczkolwiek wymagają skupienia, ponieważ – jak dobrze wiedzą ci, którzy mieli w rękach na przykład „Fale” – Woolf nieraz niepostrzeżenie przepływa z wizji do wizji. Opłaca się jednak za nią podążyć. „Kto by nie zastawił w lombardzie rodzinnego czajniczka, by przez godzinę pogwarzyć z Keatsem o poezji albo z Jane Austen o sztuce prozatorskiej?” (s. 156). Dla ówczesnych Anglików rodowa pamiątka, w dodatku związana z rytuałem parzenia herbaty, zapewne była bardzo cenna. Niemniej warto poświęcić jeszcze więcej, by przez niejedną godzinę pogwarzyć z Woolf o „zdumieniu nad tym, jak zadziwiające jest życie” (s. 462).
Virginia Woolf „Eseje wybrane”. Wybór i oprac. Magda Heydel i Roma Sendyka. Przeł. Magda Heydel. Posłowie Roma Sendyka. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2015.