ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 5-6 (293-294) / 2016

Sebastian Pytel,

WYCHODZĄC Z CIENIA (CAROL)

A A A
Z okazji premiery „Płynących wieżowców” Tomasz Wasilewskiego, krytyk filmowy Bartosz Żurawiecki dokonał podziału kina LGBT pod kątem funkcji, jaką homoseksualizm pełni w konstrukcji scenariusza filmowego. Etap emancypacyjny charakteryzuje zatem sam problem odmiennej orientacji, co pociąga za sobą rodzinny i społeczny ostracyzm, konflikt osobowościowy i tragedię w ostatnim akcie. Takie zresztą były wspomniane „Płynące wieżowce”, głośne „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej czy oscarowa „Tajemnica Brokeback Mountain”. Natomiast dojrzałe filmy gejowsko-lesbijskie podejmują tak zwane tematy uniwersalne (miłości, zdrady, śmierci) w sposób wolny od ekspiacji, często zabarwiając je gatunkowo i nie roztrząsając podziałów na normatywną i nienormatywną seksualność. „Zostań ze mną” Iry Sachsa opowiada o chwiejnym układzie zależności w związku, a „Nieznajomy nad jeziorem” Alaina Guiraudie pod sztafażem thrillera ukrywa mroczną prawdę o mariażu Erosa z Tanatosem. Nie można też zapomnieć o bezpretensjonalnej komedii sensacyjnej „I Love You Philip Morris” Johna Requy i Glenna Ficarry. Naturalnie, przy powyższym podziale trzeba wziąć poprawkę na zmienne kulturowo-polityczne uwarunkowania, ale sama cezura została postawiona we właściwym miejscu.

„Carol” Todda Haynesa bez wątpienia należy do pierwszej grupy, a istotę konfliktu definiuje powszechny brak przyzwolenia na związki jednopłciowe. Haynes zresztą udanie mierzył się z podobnym mieszczańskim tabu w słynnym „Daleko od nieba”. Wyjątkowość podejścia twórcy „Idola” tkwi w antyhollywoodzkim sposobie patrzenia na bohaterów i ich losy. Zamiast jazdy na wysokich tonach złożonych z krzyku i płaczu, Amerykanin wybiera rzeczowe rozmowy oparte o szereg subtelnych aluzji, bliskie wrażliwości Wong Kar-waia. Spojrzenie Haynesa, intymne i nienachalne, ocala indywidualność postaci i nie pozwala na zamknięcie ich w statycznych figurach. Tak jest również w ekspozycji jego nowego filmu.

Carol Aird (Cate Blanchett), dojrzała i dobrze sytuowana kobieta, podczas świątecznych zakupów wchodzi do sklepu z zabawkami, w którym poznaje Therese Belivet (Rooney Mara), młodą ekspedientkę o czeskich korzeniach. Choć w bożonarodzeniowej gorączce wokół miota się tłum ludzi, wraz z rozpoczęciem dialogu znika cały świat. „Carol” to ten rodzaj kina, w którym dla zainscenizowania spektaklu wystarczą twarze aktorów i drobny rekwizyt. Blanchett i Mara potrafią nadać znaczenie najdrobniejszym gestom w naturalnym, niby niepozornym odruchu. Znakomicie wykorzystują rysunek epoki (Nowy Jork, lata 50.), by dookreślić odgrywane przez siebie role i zachować dla widowni pole do interpretacji. Widok Carol w szykownym futrze z norek i gustownie dobranym szalu, emanującej pewnością siebie i starannie dobieranym słownictwem, przywodzi na myśl kliszę zimnej blondynki od Hitchcocka. Ale w rozmowie „jej perfekcyjność” zaskakuje autentycznym ciepłem i otwartością. Z kolei skromna Therese, z niepewnością i introwertyzmem skrytymi za wielkimi oczyma, pierwsza wykonuje krok w stronę zawarcia znajomości. Obie kobiety wiedzą, jak powinna wyglądać ich przyszłość i z obranej ścieżki łatwo nie zboczą.

Dalszych perypetii nie warto zdradzać, zresztą etykieta melodramatu i obowiązkowych dla tej konwencji załamań emocjonalnych widnieje na drugim planie, a Haynesa zdecydowanie bardziej pociąga sama estetyka. Kadry Eda Lachmana (jego stałego współpracownika), inspirowane pracami Saula Leitera, portrecisty Nowego Jorku, który dynamikę i tajemnicę niezasypiającego miasta chwytał w odbiciach szyb budynków i okien taksówek, stanowią kongenialny kontrapunkt – łamią obecny u Leitera dystans i w ciągach zbliżeń i półzbliżeń tworzą przestrzeń zarówno dla czułości, jak i erotycznego napięcia. Złota Żaba Camerimage nie mogła trafić w lepsze ręce. Równie duże wrażenie wywiera muzyka Cartera Burwella, dyskretnie liryczna, z zapadającym w pamięć, charakterystycznym motywem przewodnim. Fantastyczne kostiumy niezrównanej Sandy Powell oraz bogata w konkret i detal scenografia Judy Becker dopełniają piękna.

Rozkosz trwania w krainie obrazów i dźwięków przerywa arystotelesowska zasada trójpodziału. Każda opowieść wymaga puenty i zamknięcia rozpoczętych wątków, z czym wytrącony z rytmu Haynes nie radzi sobie najlepiej, chwytając się ikonicznych scen amerykańskiego kina ostatnich lat. Odraczane w czasie zbliżenie bohaterek otwiera zachwyt dziewczęcym ciałem Therese, niemal zbieżny z kulminacją „American Beauty” Sama Mendesa i nagością Meny Suvari podziwianą przez Kevina Spaceya. Podobnie rzecz ma się z cudownie melancholijną balladą „No Other Love” w wykonaniu Jo Stafford, przewrotnie wykorzystaną w „Mistrzu” Paula Thomasa Andersona. Tak silne zakorzenione w świadomości kinomanów, w dodatku stosunkowo świeże cytaty, skutkują nieprzyjemną tautologią, ustawioną w kontrze do budowanej z pietyzmem, formalnej niepodległości. Finał, wierny wymowie powieści Patricii Highsmith, jest przez to dość wychłodzony, pozbawiony autorskiego, reżyserskiego akcentu i naznaczony piętnem odtwórczości. Nagle ulatuje obezwładniająca, eteryczna aura i powraca trzeźwy, zarysowany we wstępie podział, w którym „Carol” zajmie ważne, historyczne miejsce, za kilka lat postrzegane z mieszanką szacunku i nostalgii. Cóż, miłość najsilniejsza jest wtedy, gdy nie próbujemy jej analizować. 
„Carol”. Reżyseria: Todd Haynes. Scenariusz: Phyllis Nagy. Obsada: Cate Blanchett, Rooney Mara i in. Gatunek: melodramat. Produkcja: USA, Wielka Brytania 2015, 118 min.