Maja Baczyńska, Artur Słotwiński,
KOMPOZYTOREM BYWAM
A
A
A
Maja Baczyńska: Śledząc Twoją twórczość, można dojść do wniosku, że jesteś "twórcą totalnym". Masz ogromny dorobek twórczy, pociągają Cię wielkie formy symfoniczne i oratoryjne, ale nie stronisz też od innych gatunków muzycznych - pisałeś np. muzykę filmową i do trailerów.
Artur Słotwiński: Nigdy o sobie nie myślałem jako o kimś totalnym. To słowo kojarzy mi się raczej negatywnie: z totalną porażką, totalną klapą, bo i takie bywały w moim życiu artystycznym. Niemniej zawsze wracałem do takich feralnych kompozycji i poprawiałem te t o t a l n e niedoróbki. To prawda, param się różnymi gatunkami, nie napisałem chyba tylko opery, choć i ona jest w planach. Co do muzyki filmowej - owszem, pisałem, ale jeszcze nie zlecono mi pracy przy poważnej produkcji. Póki co są to próby i ćwiczenia. Sporo z nich udostępniam na moim kanale na portalu YouTube, np. pozwoliłem sobie podmienić muzykę Johna Williamsa na swoją, ilustrując muzycznie kilka słynnych scen z "Gwiezdnych Wojen". Twórca totalny? Pewnie tak, ale w tym określeniu drzemie dla mnie jakiś fanatyzm, obsesja. Jakby taki twórca miał kompleks, że musi pisać dużo i na duże składy, by dorównać wielkim. Ja tymczasem jestem bardziej twórcą pokornym i rozsądnym. Jak coś mi nie idzie, to na siłę się nie pcham, bo ryzyko totalnej klapy zawsze wisi w powietrzu.
M.B.: Artysta w dzisiejszych czasach chyba nie ma łatwej drogi? A może właśnie w ten sposób się rozwija? Nie może być za łatwo?
A.S.: To zależy jak patrzymy na siebie i swoje życie. Ja choć zmuszam się do działania, to staram się nie pisać na siłę. Motywacja może przyjść zewsząd. Najważniejsze, by dostarczać sobie nowych bodźców. Można nawet grać w grę o wyprawach krzyżowych (sic!), a nuż da zastrzyk energii do działania. Młody twórca powinien działać, organizować się, nie zrażać się, gdy inni ludzie go do czegoś zniechęcają. Łatwo nigdy nie jest, trzeba pracować, rozwijać się, warto też obserwować otaczający nas świat i akceptować go takim, jaki jest. Dużo mi też dają spotkania z życzliwymi ludźmi - o podobnych aspiracjach i poglądach. Takie relacje są na pewno zdrowe i korzystne.
M.B.: Czyli zalecasz myślenie pozytywne?
A.S.: Jak najbardziej! W każdym jest trochę dobra i trochę zła, nie należy się tego bać, tylko twórczo to wykorzystywać.
M.B.: Osób, które chcą tworzyć wydaje się być coraz więcej, w jaki sposób starasz się docierać do publiczności i organizować swoje koncerty marzeń (bo do kilku niezwykłych premier już doprowadziłeś)?
A.S.: Kompozytorów jest wielu. Dlatego nie należy mieć zbyt wysokiego mniemania o sobie, bo nikt nie jest wybrańcem o nadludzkich cechach. Zwykle my, artyści, jesteśmy indywidualistami, przekonanymi że to „ja jestem najważniejszy”, „ja napiszę drugie Święto Wiosny”, „ja tak myślę, według mnie, mi się to podoba, mi się to nie podoba”. Być może trzeba się zastanowić, czy kogoś z zewnątrz to interesuje i czy nie rzuca się słów na wiatr. Trzeba słuchać, co inni mają do powiedzenia, jak w ruchu drogowym - puszczać tych z przeciwka, a nie bez sensu „lecieć” na czołówkę; zobaczyć co nam oferują inni „uczestnicy życia na Ziemi”, skorzystać z ich wiedzy, nauczyć się czegoś nowego. Oczywiście, nie należy mylić egocentryzmu z umiejętnością dostrzeżenia własnej wartości.
M.B.: Trzeba znać swoją wartość, zwłaszcza w zawodzie artystycznym, prawda?
A.S.: Tak, i wartość, i swoje ułomności. Wiem w jakiej estetyce i w jakich gatunkach muzycznych czuję się dobrze, a w jakich nie.
M.B.: W jakich więc nie?
A.S.: Muzyka instalacji dźwiękowych, teatr instrumentalny, muzyka generowana kodem komputerowym, czyli zjawisko fenomenów akustycznych „muzykopodobnych” (śmiech). To jest dla mnie nieco obce. Zdecydowanie trzeba znać swoją wartość i swoje miejsce na mapie twórców i nie ograniczać się tylko do pewnego kręgu wyznawców danej estetyki. Powinniśmy chodzić na swoje koncerty i słuchać, co robią koledzy z branży. Zawiść i inne negatywne uczucia, które wiszą nad środowiskiem „kompozytorskich indywiduów” są niekorzystne i niczemu dobremu nie służą. Samotny twórca ma słabą siłę przebicia. Dlatego warto brać udział we wspólnych koncertach, wspólnie organizować środki finansowe na pokrycie wydatków związanych z wynajęciem sali, czy opłaceniem muzyków. Współczesny kompozytor nie powinien zamykać się w wieży z kości słoniowej, ale wyjść na zewnątrz, organizować koncerty, zaprzyjaźniać się z dyrygentami i orkiestrami. Kilka razy mi się to udało. Tak właśnie doprowadziłem do wykonania mojej "IV Symfonii" i innych utworów - wyszedłem z założenia, że warto wyciągnąć rękę do ludzi, dla których pasja muzykowania jest niemal tak ważna jak oddychanie. Tacy ludzie istnieją, tylko trzeba umieć ich odnaleźć i do swoich pomysłów przekonać.
M.B.: Czy z tego powodu warto należeć do organizacji takich, jak Koło Młodych Związku Kompozytorów Polskich? Bo w grupie, jak powiedziałeś, można zdziałać więcej?
A.S.: Szczerze mówiąc, z Kołem Młodych nie wiążą mnie zbyt bliskie i częste relacje. W 2012 roku w ramach Konkursu Kompozytorskiego im. Zygmunta Mycielskiego został wykonany przez studencką orkiestrę mój utwór "From the deepest deep". Koncert był jednocześnie imprezą towarzyszącą Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Poza tym epizodem na co dzień w mojej działalności nie czuję wsparcia ze strony Koła Młodych, ale być może nie zabiegam o to.
M.B.: Gdybyś miał wskazać swój największy sukces...
A.S.: Niech się zastanowię. Chyba najważniejszym sukcesem jest fakt, iż mój "Kwartet smyczkowy" znalazł się na płycie CD, wydanej przez amerykańsko-australijską wytwórnię Ablaze Records. Ponadto utwór wyemitowano w amerykańskiej stacji radiowej WPRB Princeton i moją kompozycję mogło usłyszeć wielu Amerykanów, a także osób z całego świata, gdyż WBRB nadaje swoje audycje również drogą internetową. Utwór pojawił się też w wyszukiwarce serwisu Spotify i iTunes.
M.B.: Gratulacje! A czy przeżywałeś kiedyś chwile twórczego zwątpienia?
A.S.: Niejeden raz. Ale to normalne. Proces twórczy bywa ciężki, ma się poczucie braku alternatywy, bo chciałoby się coś stworzyć, ale nie wiadomo jak ( podczas gdy jeszcze wczoraj pisało się nuty gładko i wszystko się logicznie układało). Zdarza się, że w mojej głowie panuje cisza, muzyka przestaje grać. Do tego dochodzi naturalne, nieodłączne lenistwo. Aż pewnego dnia – i zawsze w to trzeba wierzyć – nagle przychodzą do nas kolejne pomysły i wtedy się odżywa i zaczyna komponować na nowo.
M.B.: Zdarzały Ci się dłuższe przerwy w komponowaniu?
A.S.: Tak, po studiach, kiedy pisałem rzeczy drobne i mało znaczące, choć trwało to raptem kilka miesięcy. Być może było to potrzebne. Ważny jest dystans do siebie, do życia i do ludzi.
M.B.: Czy to, że jesteś również pianistą, wpływa na Twoją działalność kompozytorską?
A.S.: Poniekąd tak. Począwszy od faktu, że sam w 2011 roku wykonałem swój jedyny koncert fortepianowy, który odniósł dość obiecujący sukces, a skończywszy na tym, że często improwizuję, chociaż nie piszę przy fortepianie (!). Na pewno komponując partie pianistyczne (np. teraz w kwintecie fortepianowym, nad którym aktualnie pracuję), korzystam z faktu, iż mam takie a nie inne warunki fizyczne. Muszę przyznać, że nie piszę na fortepian dużo. Niemniej jest to instrument, który towarzyszył mi długo przed tym, nim zacząłem komponować. Grałem wówczas sporo Bacha, Beethovena, Chopina, Rachmaninowa i Liszta. Obecnie funkcje pianisty i kompozytora zazwyczaj oddzielam.
M.B.: A koncertujesz jeszcze jako pianista?
A.S.: Gram czasem recitale. Uwielbiam syntezatory, grywam na organach sakralnych, ale tylko w domu. Poza tym fortepian zawsze traktuję jako odskocznię od pisania i innych zajęć.
M.B.: Co zwykle ćwiczysz dla przyjemności?
A.S.: Zazwyczaj jest „na warsztacie” jakiś Bach, czy Beethoven. Obecnie jako swoistą fanaberię traktuję fakt, iż usiłuję się nauczyć "III Koncertu d - moll op. 30" Segiusza Rachmaninowa. Stara miłość nie rdzewieje.
M.B.: Co czujesz, gdy występujesz na scenie, a co, gdy piszesz w domowym zaciszu? Podejrzewam, że obie te sytuacje dają Ci poczucie spełnienia, ale każda z nich w inny sposób.
A.S.: Satysfakcja z dobrze zagranego koncertu solowego jest dość duża, ale nie ma tego wymiaru duchowego, co uczucie po ukończeniu pisania symfonii, czy requiem. Wymiar spełnienia po napisaniu utworu odczytuję jako głębszy, bardziej introwertyczny, duchowy, wewnętrzny. A po zagraniu koncertu z orkiestrą czuję taką dziecięca radość i mam poczucie ulgi, że dobrze zagrałem. Pamiętam, że kiedyś niezmiernie się cieszyłem ze swojego wykonania "Ballady g-moll" Fryderyka Chopina. Ale co w tym oryginalnego? I tak nie zagrałem jej jak Krystian Zimerman, czy Janusz Olejniczak, ale zagrałem ją na miarę tego, co sobie założyłem - bez zatrzymań, bez luk pamięciowych, w miarę sterylnie i zgodnie z tekstem chopinowskim. I to było dla mnie satysfakcjonujące, a brawa były szczere, emocje prawdziwe. Tymczasem po napisaniu utworu, pojawia się uczucie pustki. Następnego dnia nie ma już do czego wracać. Napisanie utworu to „pożegnanie z własnym marzeniem” - jak mawiał Lutosławski. Ale chcę też podkreślić, że jestem daleki od mitologizacji procesu komponowania i duchowych przeżyć w trakcie i po stworzeniu utworu. Często jest to męka nad jednym taktem przez całą noc, nic miłego czy wzniosłego: duszny pokój, brak jedzenia od wielu godzin, resztka wody w butelce, pot i łzy, bolące palce, gdy nie da się zapisać tego co w głowie lub w palcach i co zaraz powinno się pojawić w nutach. Do satysfakcjonującego zapisu, który odwzoruje dokładnie to, co mam w myślach, dochodzi się często żmudną drogą - powtórzeń, skreśleń, kolejnych prób, poszukiwań nowych wariantów. Po skończonej pracy prędko trzeba sobie wymyślić jakąś kolejną aktywność, by nie popaść w nostalgię i marazm.
M.B.: Z którego swojego utworu jesteś szczególnie dumny?
A.S.: Nigdy nie używam tego określenia. Raczej mówię: jestem zadowolony, podbudowany, usatysfakcjonowany, przepełnia mnie radość, a czasem potocznie „będą ludzie” (o jakimś utworze). Ale dobrze - dumny jestem, że udało mi się wejść w świat muzyki, której nie lubiłem, która mnie „kąsała”. Kąsały mnie "II i III Symfonia" Witolda Lutosławskiego, a teraz jest inaczej. Teraz ich dźwięki są dla mnie wysoce wysublimowaną intelektualną rozrywką.
M.B.: Ale gdybyś miał wybrać ten jeden swój utwór, do którego masz specjalny stosunek, to który by to był?
A.S.: Suita symfoniczna "States of the matter", czyli dość świeża kompozycja. Jest to muzyka intelektualna, ale z dużą dozą postmodernistycznego humoru i nawiązań do romantyzmu, choć słyszy się też tam współbrzmienia i faktury rodem z muzyki charakterystycznej dla festiwalu „Warszawska Jesień” (co u mnie niezbyt częste) i mikropolifonii Ligetiego. Jestem dumny, że udało mi się coś takiego w sobie stworzyć, pogodzić we własnym utworze obce mi światy dźwiękowe i przyjąć jak swoje, co zaowocowało solidną partyturą i koncepcją, z której mogę być dumny. Chciałem zobrazować przemiany stanów skupienia materii.
M.B.: Czy coś jeszcze przychodzi Ci na myśl?
A.S.: Mój system „ujednoliconych skal kolorystycznych”, który wcieliłem już w trzech częściach właśnie powstającej symfonii na orkiestrę. To jest oddzielny utwór – specjalny, bo napisany we wspomnianym systemie skal wywiedzionych z faktu przeliczenia długości fal światła widzialnego, przełożenia wartości liczbowych tych skal na herce i transpozycji do zakresu słyszalnego. Skale uszeregowano kolorami, każda w jednym kolorze i jego odcieniach. Nie jest to taki system jak u Aleksandra Skriabina, że każdy klawisz ma inny kolor. Tutaj wszystko zostało ściśle wyliczone i z tych działań wynikły konkretne wysokości dźwięków, które uszeregowałem w ujednolicone skale.
M.B.: Brzmi groźnie.
A.S.: Ale to bardzo naturalna muzyka i brzmi dość konwencjonalnie, chociaż w moim odczuciu też intrygująco.
M.B.: Wydajesz się być człowiekiem o bardzo wszechstronnych zainteresowaniach. Co poza muzyką… ?
A.S.: Wiele z moich zainteresowań ma związek z muzyką, a z tych niezwiązanych z nią bezpośrednio wymieniłbym na pewno astronomię, astronautykę, kino science-fiction, motoryzację i stare komputery. Lubię także nowinki techniczne i dobre jedzenie: kuchnia polska i włoska (śmiech). Nieobce są mi też pewne zagadnienia z dziedziny filozofii. Jeszcze na studiach nauczono mnie, żeby zawsze zadawać pytania, myśleć i dyskutować na różne tematy.
M.B.: I na koniec: kompozytorem jest się z natury, czy kompozytorem można się stać - to pierwsza część pytania. A druga: jakim kompozytorem chciałbyś być w przyszłości, jak chciałbyś być postrzegany?
A.S.: Kompozytorem bywam. A w przyszłości chciałbym być w miarę rozpoznawalny i dobrze kojarzony, tzn. zarówno jako twórcza muzyki koncertowej jak i użytkowej. Marzy mi się współpraca przy dużej hollywoodzkiej produkcji.
Artur Słotwiński: Nigdy o sobie nie myślałem jako o kimś totalnym. To słowo kojarzy mi się raczej negatywnie: z totalną porażką, totalną klapą, bo i takie bywały w moim życiu artystycznym. Niemniej zawsze wracałem do takich feralnych kompozycji i poprawiałem te t o t a l n e niedoróbki. To prawda, param się różnymi gatunkami, nie napisałem chyba tylko opery, choć i ona jest w planach. Co do muzyki filmowej - owszem, pisałem, ale jeszcze nie zlecono mi pracy przy poważnej produkcji. Póki co są to próby i ćwiczenia. Sporo z nich udostępniam na moim kanale na portalu YouTube, np. pozwoliłem sobie podmienić muzykę Johna Williamsa na swoją, ilustrując muzycznie kilka słynnych scen z "Gwiezdnych Wojen". Twórca totalny? Pewnie tak, ale w tym określeniu drzemie dla mnie jakiś fanatyzm, obsesja. Jakby taki twórca miał kompleks, że musi pisać dużo i na duże składy, by dorównać wielkim. Ja tymczasem jestem bardziej twórcą pokornym i rozsądnym. Jak coś mi nie idzie, to na siłę się nie pcham, bo ryzyko totalnej klapy zawsze wisi w powietrzu.
M.B.: Artysta w dzisiejszych czasach chyba nie ma łatwej drogi? A może właśnie w ten sposób się rozwija? Nie może być za łatwo?
A.S.: To zależy jak patrzymy na siebie i swoje życie. Ja choć zmuszam się do działania, to staram się nie pisać na siłę. Motywacja może przyjść zewsząd. Najważniejsze, by dostarczać sobie nowych bodźców. Można nawet grać w grę o wyprawach krzyżowych (sic!), a nuż da zastrzyk energii do działania. Młody twórca powinien działać, organizować się, nie zrażać się, gdy inni ludzie go do czegoś zniechęcają. Łatwo nigdy nie jest, trzeba pracować, rozwijać się, warto też obserwować otaczający nas świat i akceptować go takim, jaki jest. Dużo mi też dają spotkania z życzliwymi ludźmi - o podobnych aspiracjach i poglądach. Takie relacje są na pewno zdrowe i korzystne.
M.B.: Czyli zalecasz myślenie pozytywne?
A.S.: Jak najbardziej! W każdym jest trochę dobra i trochę zła, nie należy się tego bać, tylko twórczo to wykorzystywać.
M.B.: Osób, które chcą tworzyć wydaje się być coraz więcej, w jaki sposób starasz się docierać do publiczności i organizować swoje koncerty marzeń (bo do kilku niezwykłych premier już doprowadziłeś)?
A.S.: Kompozytorów jest wielu. Dlatego nie należy mieć zbyt wysokiego mniemania o sobie, bo nikt nie jest wybrańcem o nadludzkich cechach. Zwykle my, artyści, jesteśmy indywidualistami, przekonanymi że to „ja jestem najważniejszy”, „ja napiszę drugie Święto Wiosny”, „ja tak myślę, według mnie, mi się to podoba, mi się to nie podoba”. Być może trzeba się zastanowić, czy kogoś z zewnątrz to interesuje i czy nie rzuca się słów na wiatr. Trzeba słuchać, co inni mają do powiedzenia, jak w ruchu drogowym - puszczać tych z przeciwka, a nie bez sensu „lecieć” na czołówkę; zobaczyć co nam oferują inni „uczestnicy życia na Ziemi”, skorzystać z ich wiedzy, nauczyć się czegoś nowego. Oczywiście, nie należy mylić egocentryzmu z umiejętnością dostrzeżenia własnej wartości.
M.B.: Trzeba znać swoją wartość, zwłaszcza w zawodzie artystycznym, prawda?
A.S.: Tak, i wartość, i swoje ułomności. Wiem w jakiej estetyce i w jakich gatunkach muzycznych czuję się dobrze, a w jakich nie.
M.B.: W jakich więc nie?
A.S.: Muzyka instalacji dźwiękowych, teatr instrumentalny, muzyka generowana kodem komputerowym, czyli zjawisko fenomenów akustycznych „muzykopodobnych” (śmiech). To jest dla mnie nieco obce. Zdecydowanie trzeba znać swoją wartość i swoje miejsce na mapie twórców i nie ograniczać się tylko do pewnego kręgu wyznawców danej estetyki. Powinniśmy chodzić na swoje koncerty i słuchać, co robią koledzy z branży. Zawiść i inne negatywne uczucia, które wiszą nad środowiskiem „kompozytorskich indywiduów” są niekorzystne i niczemu dobremu nie służą. Samotny twórca ma słabą siłę przebicia. Dlatego warto brać udział we wspólnych koncertach, wspólnie organizować środki finansowe na pokrycie wydatków związanych z wynajęciem sali, czy opłaceniem muzyków. Współczesny kompozytor nie powinien zamykać się w wieży z kości słoniowej, ale wyjść na zewnątrz, organizować koncerty, zaprzyjaźniać się z dyrygentami i orkiestrami. Kilka razy mi się to udało. Tak właśnie doprowadziłem do wykonania mojej "IV Symfonii" i innych utworów - wyszedłem z założenia, że warto wyciągnąć rękę do ludzi, dla których pasja muzykowania jest niemal tak ważna jak oddychanie. Tacy ludzie istnieją, tylko trzeba umieć ich odnaleźć i do swoich pomysłów przekonać.
M.B.: Czy z tego powodu warto należeć do organizacji takich, jak Koło Młodych Związku Kompozytorów Polskich? Bo w grupie, jak powiedziałeś, można zdziałać więcej?
A.S.: Szczerze mówiąc, z Kołem Młodych nie wiążą mnie zbyt bliskie i częste relacje. W 2012 roku w ramach Konkursu Kompozytorskiego im. Zygmunta Mycielskiego został wykonany przez studencką orkiestrę mój utwór "From the deepest deep". Koncert był jednocześnie imprezą towarzyszącą Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Poza tym epizodem na co dzień w mojej działalności nie czuję wsparcia ze strony Koła Młodych, ale być może nie zabiegam o to.
M.B.: Gdybyś miał wskazać swój największy sukces...
A.S.: Niech się zastanowię. Chyba najważniejszym sukcesem jest fakt, iż mój "Kwartet smyczkowy" znalazł się na płycie CD, wydanej przez amerykańsko-australijską wytwórnię Ablaze Records. Ponadto utwór wyemitowano w amerykańskiej stacji radiowej WPRB Princeton i moją kompozycję mogło usłyszeć wielu Amerykanów, a także osób z całego świata, gdyż WBRB nadaje swoje audycje również drogą internetową. Utwór pojawił się też w wyszukiwarce serwisu Spotify i iTunes.
M.B.: Gratulacje! A czy przeżywałeś kiedyś chwile twórczego zwątpienia?
A.S.: Niejeden raz. Ale to normalne. Proces twórczy bywa ciężki, ma się poczucie braku alternatywy, bo chciałoby się coś stworzyć, ale nie wiadomo jak ( podczas gdy jeszcze wczoraj pisało się nuty gładko i wszystko się logicznie układało). Zdarza się, że w mojej głowie panuje cisza, muzyka przestaje grać. Do tego dochodzi naturalne, nieodłączne lenistwo. Aż pewnego dnia – i zawsze w to trzeba wierzyć – nagle przychodzą do nas kolejne pomysły i wtedy się odżywa i zaczyna komponować na nowo.
M.B.: Zdarzały Ci się dłuższe przerwy w komponowaniu?
A.S.: Tak, po studiach, kiedy pisałem rzeczy drobne i mało znaczące, choć trwało to raptem kilka miesięcy. Być może było to potrzebne. Ważny jest dystans do siebie, do życia i do ludzi.
M.B.: Czy to, że jesteś również pianistą, wpływa na Twoją działalność kompozytorską?
A.S.: Poniekąd tak. Począwszy od faktu, że sam w 2011 roku wykonałem swój jedyny koncert fortepianowy, który odniósł dość obiecujący sukces, a skończywszy na tym, że często improwizuję, chociaż nie piszę przy fortepianie (!). Na pewno komponując partie pianistyczne (np. teraz w kwintecie fortepianowym, nad którym aktualnie pracuję), korzystam z faktu, iż mam takie a nie inne warunki fizyczne. Muszę przyznać, że nie piszę na fortepian dużo. Niemniej jest to instrument, który towarzyszył mi długo przed tym, nim zacząłem komponować. Grałem wówczas sporo Bacha, Beethovena, Chopina, Rachmaninowa i Liszta. Obecnie funkcje pianisty i kompozytora zazwyczaj oddzielam.
M.B.: A koncertujesz jeszcze jako pianista?
A.S.: Gram czasem recitale. Uwielbiam syntezatory, grywam na organach sakralnych, ale tylko w domu. Poza tym fortepian zawsze traktuję jako odskocznię od pisania i innych zajęć.
M.B.: Co zwykle ćwiczysz dla przyjemności?
A.S.: Zazwyczaj jest „na warsztacie” jakiś Bach, czy Beethoven. Obecnie jako swoistą fanaberię traktuję fakt, iż usiłuję się nauczyć "III Koncertu d - moll op. 30" Segiusza Rachmaninowa. Stara miłość nie rdzewieje.
M.B.: Co czujesz, gdy występujesz na scenie, a co, gdy piszesz w domowym zaciszu? Podejrzewam, że obie te sytuacje dają Ci poczucie spełnienia, ale każda z nich w inny sposób.
A.S.: Satysfakcja z dobrze zagranego koncertu solowego jest dość duża, ale nie ma tego wymiaru duchowego, co uczucie po ukończeniu pisania symfonii, czy requiem. Wymiar spełnienia po napisaniu utworu odczytuję jako głębszy, bardziej introwertyczny, duchowy, wewnętrzny. A po zagraniu koncertu z orkiestrą czuję taką dziecięca radość i mam poczucie ulgi, że dobrze zagrałem. Pamiętam, że kiedyś niezmiernie się cieszyłem ze swojego wykonania "Ballady g-moll" Fryderyka Chopina. Ale co w tym oryginalnego? I tak nie zagrałem jej jak Krystian Zimerman, czy Janusz Olejniczak, ale zagrałem ją na miarę tego, co sobie założyłem - bez zatrzymań, bez luk pamięciowych, w miarę sterylnie i zgodnie z tekstem chopinowskim. I to było dla mnie satysfakcjonujące, a brawa były szczere, emocje prawdziwe. Tymczasem po napisaniu utworu, pojawia się uczucie pustki. Następnego dnia nie ma już do czego wracać. Napisanie utworu to „pożegnanie z własnym marzeniem” - jak mawiał Lutosławski. Ale chcę też podkreślić, że jestem daleki od mitologizacji procesu komponowania i duchowych przeżyć w trakcie i po stworzeniu utworu. Często jest to męka nad jednym taktem przez całą noc, nic miłego czy wzniosłego: duszny pokój, brak jedzenia od wielu godzin, resztka wody w butelce, pot i łzy, bolące palce, gdy nie da się zapisać tego co w głowie lub w palcach i co zaraz powinno się pojawić w nutach. Do satysfakcjonującego zapisu, który odwzoruje dokładnie to, co mam w myślach, dochodzi się często żmudną drogą - powtórzeń, skreśleń, kolejnych prób, poszukiwań nowych wariantów. Po skończonej pracy prędko trzeba sobie wymyślić jakąś kolejną aktywność, by nie popaść w nostalgię i marazm.
M.B.: Z którego swojego utworu jesteś szczególnie dumny?
A.S.: Nigdy nie używam tego określenia. Raczej mówię: jestem zadowolony, podbudowany, usatysfakcjonowany, przepełnia mnie radość, a czasem potocznie „będą ludzie” (o jakimś utworze). Ale dobrze - dumny jestem, że udało mi się wejść w świat muzyki, której nie lubiłem, która mnie „kąsała”. Kąsały mnie "II i III Symfonia" Witolda Lutosławskiego, a teraz jest inaczej. Teraz ich dźwięki są dla mnie wysoce wysublimowaną intelektualną rozrywką.
M.B.: Ale gdybyś miał wybrać ten jeden swój utwór, do którego masz specjalny stosunek, to który by to był?
A.S.: Suita symfoniczna "States of the matter", czyli dość świeża kompozycja. Jest to muzyka intelektualna, ale z dużą dozą postmodernistycznego humoru i nawiązań do romantyzmu, choć słyszy się też tam współbrzmienia i faktury rodem z muzyki charakterystycznej dla festiwalu „Warszawska Jesień” (co u mnie niezbyt częste) i mikropolifonii Ligetiego. Jestem dumny, że udało mi się coś takiego w sobie stworzyć, pogodzić we własnym utworze obce mi światy dźwiękowe i przyjąć jak swoje, co zaowocowało solidną partyturą i koncepcją, z której mogę być dumny. Chciałem zobrazować przemiany stanów skupienia materii.
M.B.: Czy coś jeszcze przychodzi Ci na myśl?
A.S.: Mój system „ujednoliconych skal kolorystycznych”, który wcieliłem już w trzech częściach właśnie powstającej symfonii na orkiestrę. To jest oddzielny utwór – specjalny, bo napisany we wspomnianym systemie skal wywiedzionych z faktu przeliczenia długości fal światła widzialnego, przełożenia wartości liczbowych tych skal na herce i transpozycji do zakresu słyszalnego. Skale uszeregowano kolorami, każda w jednym kolorze i jego odcieniach. Nie jest to taki system jak u Aleksandra Skriabina, że każdy klawisz ma inny kolor. Tutaj wszystko zostało ściśle wyliczone i z tych działań wynikły konkretne wysokości dźwięków, które uszeregowałem w ujednolicone skale.
M.B.: Brzmi groźnie.
A.S.: Ale to bardzo naturalna muzyka i brzmi dość konwencjonalnie, chociaż w moim odczuciu też intrygująco.
M.B.: Wydajesz się być człowiekiem o bardzo wszechstronnych zainteresowaniach. Co poza muzyką… ?
A.S.: Wiele z moich zainteresowań ma związek z muzyką, a z tych niezwiązanych z nią bezpośrednio wymieniłbym na pewno astronomię, astronautykę, kino science-fiction, motoryzację i stare komputery. Lubię także nowinki techniczne i dobre jedzenie: kuchnia polska i włoska (śmiech). Nieobce są mi też pewne zagadnienia z dziedziny filozofii. Jeszcze na studiach nauczono mnie, żeby zawsze zadawać pytania, myśleć i dyskutować na różne tematy.
M.B.: I na koniec: kompozytorem jest się z natury, czy kompozytorem można się stać - to pierwsza część pytania. A druga: jakim kompozytorem chciałbyś być w przyszłości, jak chciałbyś być postrzegany?
A.S.: Kompozytorem bywam. A w przyszłości chciałbym być w miarę rozpoznawalny i dobrze kojarzony, tzn. zarówno jako twórcza muzyki koncertowej jak i użytkowej. Marzy mi się współpraca przy dużej hollywoodzkiej produkcji.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |