ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (77) / 2007

Krzysztof Ociepa,

CZESKI KOMPLEKS

A A A
Twórczość Jana Hrebejka nie jest w Polsce tak znana jak filmy Petra Zelenki, Davida Ondricka czy Jana Sveraka. Reżyser najczęściej wymieniany jest w tym towarzystwie jako jeden z reprezentantów grupy młodych twórców kina czeskiego. Wypada tylko się cieszyć z tego, że dzięki kolejnej premierze polscy widzowie mają coraz pełniejszy obraz nowego kina czeskiego. Jeszcze w bieżącym roku na nasze ekrany trafią dwa obrazy tego reżysera: „Pupendo” z 2003 roku oraz „Piękność w opałach” z 2006 roku. Teraz możemy oglądać jeden z wcześniejszych filmów Hrebejka – „Pod jednym dachem” z 1999 roku.

Twórczość tego reżysera wpisuje się znakomicie w pewien obiegowy stereotyp czeskiego kina, którego głównymi wyznacznikami są: plebejskość, absurd, groteska, a także bezpośrednie podejście do ludzkiej seksualności. Wydaje się, że są to swego rodzaju słowa-klucze za pomocą których, definiuje się całą czeską kinematografię nie zwracając uwagi na to, że każdy z twórców pretenduje do tego, aby traktować go jako reżyserską indywidualność. Dla Jana Hrebejka ważna jest historia Czechów. W „Musimy sobie pomagać” zmierzył się z problemem II Wojny Światowej, w „Pupendo” ukazał sytuację artysty w czasach reżimu komunistycznego, zaś „Pod jednym dachem” to przypomnienie 1968 roku, najbardziej bolesnego momentu w powojennej historii Czechosłowacji.

Dla Hrebejka historia zawsze rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Pierwszą stanowi doświadczenie wspólnoty, drugą płaszczyzną są wydarzenia z życia prywatnego bohaterów. Z resztą takie ujęcie wydaje się być charakterystyczne dla czeskich filmowców w ogóle – wystarczy przypomnieć nieśmiertelne „Pociągi pod specjalnym nadzorem”. Tym co wyróżnia twórcę „Pupenda” spośród jego kolegów po fachu jest próba stworzenia w miarę pełnego obrazu postaw, jakie przyjęli jego rodacy w obliczu wyzwań, które przyniosła historia. W „Pod jednym dachem” mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym – dwie rodziny zamieszkujące ten sam blok. Ich krewni, znajomi, pracodawcy... Można odnieść wrażenie, że mała społeczność stanowi odpowiednik całego narodu. Ojciec jednej rodziny jest wojskowym, który bezkrytycznie wykonuje rozkazy przełożonych i wierzy w swoją socjalistyczną ojczyznę, jego sąsiad ma piękną kombatancką przeszłość – w trakcie okupacji był więziony i torturowany przez Niemców, obecnie zaś marzy tylko o tym, aby ktoś pogonił komunistów z kraju, za który on przelewał krew. Partyjni nie lubią się z opozycjonistami, młodzi nie cierpią starych – w tym niewielkim bloku wszyscy żyją ze sobą jak pies z kotem. Jest tylko kwestią czasu, kiedy odmienna wizja rzeczywistości zaowocuje prawdziwym konfliktem. Nie trzeba długo czekać awantury wybuchają o byle co. Reżyser mnoży sytuacje konfliktowe i czasem odnosi się wrażenie, że powstają one niejako samoistnie, jak w scenie rodzinnego spotkania, kiedy najmniejsza różnica zdań między braćmi kończy się zakładem i realizacją najbardziej absurdalnych pomysłów. W charakterystyczny dla Czechów sposób Hrebejk, każe obydwu stronom przejść przez szereg absurdalnych perypetii i zakończyć każdy spór wspólnym pijaństwem. Dla nas Polaków takie rozwiązanie sytuacji najczęściej świadczy o czeskiej mądrości i pragmatyzmie. Czesi różnią się od siebie, ale ostatecznie stanowią jedność i więcej ich łączy niż dzieli. Wrażenie to pogłębia komiczny ton, w który co chwila uderza reżyser, nie szczędząc przy tym sympatii dla swoich postaci, nawet kiedy przybierają rysy tak odrażającej figury jak domowy tyran – pułkownik Kraus, typ partyzanta, musztrujący całą rodzinę i co chwila wybuchający niekontrolowanymi atakami wściekłości.

Jednak wydaje mi się, że spod tej komicznej powierzchni wydostają się na światło dzienne prawdziwe problemy i kompleksy Czechów. Rok 1968 mógł być najpiękniejszą kartą w historii naszych południowych sąsiadów. Piękny sen o wolności skończył się w momencie najazdu wojsk układu warszawskiego. Jednak reżysera nie interesują najeźdźcy – całą swoją uwagę poświęca miejscowym, tworząc portret narodu wiecznie politykującego. Tylko, że to politykowanie zamknięte jest we własnych czterech ścianach, tylko pułkownik Kraus wybiegnie czasem na balkon, żeby nawymyślać komunistom. Jednak jego akt cywilnej odwagi przechodzi bez echa. Nie tylko nikt się nie przyłącza do jego protestu, ale co (chyba) gorsze na zasłużonego weterana, za jego antypaństwowe wybryki, nie spadają żadne konsekwencje. Pozorne zainteresowanie bieżącymi sprawami, pozorna aktywność wszystko to zostaje obnażone pewnej sierpniowej nocy, kiedy wojska układu warszawskiego przekraczają granice Czechosłowacji, aby przynieść „braterską pomoc”.

Dla polskiego widza ostatnie sceny filmu mogą wydać się znajome. Oto wszyscy bohaterowie zbierają się na weselu. Hucznie świętują i tęgo popijają, a w tym samym czasie czołgi „zaprzyjaźnionych” państw socjalistycznych przejeżdżają pod ich oknami. Nie wiem czy Hrebejk zna „Wesele” Andrzeja Wajdy, ale podobieństwo jest uderzające. Nie ma chocholego tańca, ale jest ogromne poczucie bezsilności i zwykłego wstydu. Nikt się nawet nie ruszy, tylko pułkownik wybiegnie na balkon nawymyślać najeźdźcom, tym razem dla odmiany zrobi to po rosyjsku, ale warkot czołgów sprawi, że nikt go nie usłyszy. Wydaje mi się, że w tym momencie reżyser dotyka wrażliwego miejsca, wydobywając na światło dzienne coś, co można określić jako czeski kompleks. Wydarzenia roku 1968 zostawiły trwały ślad w świadomości Czechów, przeorały nie tylko ich umysły, ale także życiorysy. Nostalgiczny ton przenikający cały film jest nie tyle wołaniem o powrót dawnych czasów, ile raczej wyrazem tęsknoty za ludźmi, z którymi trzeba było się rozstać. A może także marzeniem o powtórce z historii, dzięki której można by było spojrzeć w oczy przyszłym pokoleniom.
„Pod jednym dachem” (Pelisky). Reż.: Jan Hrebejk. Scenariusz: Petr Jarchovsky. Obsada: Miroslav Donutil, Jiri Kodet, Simona Stasova, Emilia Vasaryova, Bolek Polivka. Gatunek: komediodramat. Czechy 1999, 115 min.