ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (302) / 2016

Katarzyna Szkaradnik,

CHIŃCZYCY TRZYMAJĄ SIĘ MOCNO (AMERYKAŃSKIE SNY W CHINACH)

A A A
Przed dwoma laty miałam okazję przedstawić na łamach „artPAPIERu” kilka chińskich filmów fabularnych wyświetlanych podczas IX Wakacyjnych Kadrów w Cieszynie. Można powiedzieć, że cykle obrazów z Państwa Środka wpisały się na stałe w program tego niewielkiego, acz interesującego przeglądu, i znacząco go wzbogacają. Mieszkańcy Śląska i przyjezdni dostają wszak szansę obejrzenia – za darmo – produkcji zasadniczo nieznanych, pokazywanych raczej na festiwalach lub w kinach studyjnych. Dlatego tym bardziej ubolewam, że na większości seansów frekwencja (kolejny raz) pozostawiała sporo do życzenia.

Podczas tegorocznej edycji Wakacyjnych Kadrów, trwającej od 7 do 10 lipca, w cyklu nowych chińskich filmów prezentowano cztery tytuły: „Nawet góry przeminą” (reż. Zhangke Jia, 2015), „Tacy młodzi” (reż. Wei Zhao, 2013), „Pomaluj mnie, kochanie” (reż. Alexi Tan, 2010) oraz „Amerykańskie sny w Chinach” (reż. Peter Chan, 2013). Przy ostatnim z wymienionych chciałabym się zatrzymać, gdyż próżno szukać o nim informacji na polskich portalach filmowych, tymczasem jego brak w szerszej dystrybucji (w każdym razie u nas) zdaje się przeoczeniem, spowodowanym najpewniej ślepym zapatrzeniem w dorobek Hollywoodu. Paradoksalnie, komediodramat Petera Chana również z tego dorobku czerpie i mógłby zagościć w multipleksach jako typowy film do oglądania z kubełkiem popcornu i colą, film, który – jak to obraz American dream – bawi, wzrusza i podbudowuje. Przynajmniej w założeniu.

O jego rozrywkowym charakterze przesądzają dość wartka akcja, baśniowa konwencja oraz elementy komizmu sytuacyjnego i sensacji. Już w pierwszych scenach zaintrygowanie budzi, sam w sobie nienowy, zabieg inwersji czasowej i suspensu, czyli przedstawienie dramatycznego zawęźlenia tuż przed momentem kulminacyjnym i stopniowe odsłanianie, co do niego doprowadziło. Ta obszerna retrospekcja sięga roku 1980 i obejmuje prawie trzy dekady z życia głównych bohaterów, a przy okazji (choć z perspektywy wymowy filmu: przede wszystkim) ich kraju. Protagonistami są trzej przyjaciele, jak łatwo zgadnąć, o diametralnie różnych osobowościach, korzeniach społecznych i celach. Te ostatnie jednak z początku wydają się identyczne. Oto ścieżki powściągliwego, aroganckiego perfekcjonisty Menga (w tej roli Chao Deng), romantycznego, długowłosego lekkoducha Wanga (Dawei Tong, znany z „Kwiatów wojny”) oraz ubogiego, fajtłapowatego, ale bystrego prowincjusza Chenga (Xiaoming Huang) przecinają się na uniwersytecie w Pekinie. Wszystkich łączy niemal obsesyjne dążenie do zdania egzaminu językowego dla obcokrajowców, uzyskania wizy i wylotu za ocean (oficjalnie dla dalszej nauki, nieoficjalnie w poszukiwaniu szczęścia i lepszego losu), a „skazują ich na siebie” dwie bójki – we własnym gronie i w obronie wspólnych idealistycznych wyobrażeń o Ameryce.

Okazuje się, że Chiny opuszcza tylko Meng, który czuje się w obowiązku kontynuować rodzinną tradycję, lecz w przeciwieństwie do ojca i dziadka nie zamierza po studiach wracać do rodzinnego kraju. Wang, amator zarówno amerykańskiego kina, jak i tamtejszych kobiet, postanawia pozostać w Pekinie z Amerykanką, z kolei trzeciemu z paczki – mimo wykucia na pamięć pękatego słownika – urzędnik konsularny kilkukrotnie odmawia upragnionego pozwolenia na wyjazd. I właśnie nieudacznik Cheng jest głównym narratorem, aczkolwiek każdy z przyjaciół ma w tej roli swoje pięć minut.

Klepiąc biedę jako nauczyciel angielskiego, prowincjusz zaczyna pokątnie dawać korepetycje, co przysparza mu kolejnych kłopotów. Wyrzucony z pracy i porzucony przez piękną, z wielkim poświęceniem zdobytą ukochaną (w tej roli modelka Juan Du), która – jakżeby inaczej – ucieka do USA, Cheng właściwie przypadkiem zaczyna uczyć języka prywatnie pod kątem starań o wizę i szybko rozkręca interes pod wymowną nazwą „Nowy Sen”. Dołącza do niego niefrasobliwy Wang, by uczyć amerykańskiego sposobu myślenia na podstawie… filmów, a później wracający ze Stanów na tarczy, ale też zahartowany i obrotny Meng. Studentów w tej swoistej „fabryce snów” przybywa w postępie geometrycznym (nic dziwnego, zważywszy, ilu Chińczyków marzy o wyjeździe…), a „Nowy Sen” przeradza się w olbrzymi biznes. Oczywiście, przeszkody się piętrzą: od sporu założycieli nielegalnej szkoły z policją po zarzuty amerykańskiej rady oświatowej dotyczące kopiowania materiałów dydaktycznych oraz oszustw na egzaminach. Większym wyzwaniem staje się jednak rywalizacja o wpływy i udziały, lecz także o idee i priorytety między właścicielami korporacji edukacyjnej, zbudowanej wprawdzie na wspólnym marzeniu, ale przez każdego odmiennie rozumianym. Sprawdza się stare porzekadło, że spółki nawet diabeł nie chce.

Frustracje, dawne animozje i napięcia między protagonistami nadają akcji dynamikę, a spersonalizowanie narracji dodatkowo angażuje widza. Częściowo wynagradza to niedostatki filmu, w którym brak ciekawych rozwiązań artystyczno-montażowych (trudno za takie uważać kilkukrotne przeskoki między planami czasowymi), zdjęcia również nie robią wyjątkowego wrażenia. Mogą też nieco razić pewne nieprawdopodobieństwa, chociażby finał konfrontacji z policją (w Chinach lat 80.!) czy przemiana Chenga z ofermy i nudnawego belfra w charyzmatycznego oratora i niezłomnego szefa. Ponadto, całość opiera się na ogranych motywach: wystawienia na próbę męskiej przyjaźni, dojrzewania do wielkich spraw, kolizji sukcesu zawodowego i osobistego szczęścia, a przede wszystkim kariery „od pucybuta do milionera”.

Dlatego godne uwagi wydają się chińskie realia – pozornie stanowiące zaledwie tło historii „Nowego Snu”, de facto jednak decydujące o wydźwięku filmu Chana. Jak podkreślają zachodni recenzenci, znamienny jest wybór wydarzeń-migawek ilustrujących transformację Państwa Środka w ciągu rzeczonych trzech dekad: otwarcie w stolicy lokalu KFC (służącego Chengowi za pierwszą klasę szkolną), trafienie przez amerykańską rakietę ambasady chińskiej w Jugosławii w 1999 roku i rozruchy skierowane także przeciw właścicielom „Nowego Snu” jako sługusom „wuja Sama”, a wreszcie zbiegnięcie się w czasie okresu prosperity szkoły z powierzeniem Pekinowi organizacji igrzysk olimpijskich. Za równie znaczące trzeba uznać przemilczenie masakry na placu Tiananmen.

Zakładanymi odbiorcami filmu są niewątpliwie sami Chińczycy, ponieważ trudno nie dostrzec jego propagandowego wymiaru. Hongkoński reżyser wykorzystał nie tylko rozmaite konwencje fabularne kina hollywoodzkiego (z myślą o komercyjnym sukcesie), ale też przekaz o mocarstwowości USA, tylko z odwróconym wektorem: nie będzie jankes pluł nam w twarz, bo teraz to Chiny potęgą są, i basta! Trzej młodzi przyjaciele, mogący liczyć jedynie na własną ambicję i samozaparcie, dają pstryczek w nos Amerykanom, pognębiając przeciwników (notabene, grono żałosne także pod względem gry aktorskiej). Cheng, Meng i Wang pokazują, że mieszkańcy ojczyzny Konfucjusza potrafią działać z amerykańskim rozmachem. Co więcej, również w domenie kapitalistycznych rozgrywek – wedle twardych reguł ustalonych przez USA – nie można już traktować ich jak popychadeł. Uczeń przerósł mistrza. Stosunek do Stanów jest jednak w filmie ambiwalentny i reżyser jakby zatrzymuje się w pół drogi. Z jednej strony ironicznie portretuje wzajemne uprzedzenia obu narodów, rozwiewa złudzenia na temat nieograniczonych możliwości, jakie przed każdym otwiera Nowy Świat. Z drugiej strony, rzecz jasna, nie dokonuje wnikliwej analizy czy demaskacji tytułowego zjawiska (gdyż nie o nią tu chodzi), przeciwnie – podtrzymuje wiarę, że the sky is the limit. Tyle że – i na tym polega przewrotność obrazu Chana – to nie bezduszne USA okazują się idealnym miejscem, by realizować „amerykański sen”.

Ideologiczne uwypuklenie wzrostu rangi Chin, dumy z własnego rozwoju i determinacji zapewne buduje morale publiczności chińskiej, chociaż dla nas ukazanie komunistycznego Państwa Środka jako miejsca, gdzie jednostka może realizować idee wolności i stworzyć własną „fabrykę snów”, zakrawa na ponurą groteskę. Niemniej reżyser robi wszystko, by wciągnąwszy widza w opowieść, ukołysać go do własnego „amerykańskiego snu”. Obiekcje natury politycznej czy artystycznej łagodzone są apelującym do emocji, „uniwersalnym” przekazem, że strach przed porażką jest gorszy niż porażka, że co cię nie zabije, to cię wzmocni, że wszystko zależy od motywacji i odwagi. Cóż, pomarzyć dobra rzecz. „Amerykańskie sny w Chinach” temu właśnie sprzyjają. Warto jednak dodać, że film powstał na kanwie prawdziwej historii gigantycznej prywatnej spółki edukacyjnej New Oriental Education & Technology Group. A więc można? Można! Ty też masz swoją szansę. Choć po zimnym prysznicu, jaki przyniósł światowy kryzys gospodarczy, American dream przypomina American nightmare i nawet Chińczycy nie trzymają się mocno. Ale wszak nie od dziś kino służy do zaklinania rzeczywistości.
„Amerykańskie sny w Chinach” („American Dreams in China”). Scenariusz: Zhou Zhiyong, Zhang Ji. Reżyseria: Peter Chan. Zdjęcia: Christopher Doyle. Obsada: Chao Deng, Dawei Tong, Xiaoming Huang i in. Gatunek: komediodramat. Produkcja: Chiny, Hongkong 2013, 112 min.