
FIOLET - CÓRKA GWIEZDNEGO DRWALA (KOSMICZNE RUPIECIE)
A
A
A
Chodzenie do podstawówki nie jest ulubionym zajęciem Fiolet Marlocke. Kiedy więc budynek szkoły zostaje pożarty przez kosmicznego wieloryba, dziewczynka wprost nie posiada ze szczęścia – przynajmniej na początku. Dla troskliwych rodziców bohaterki jej przyszłość jest najważniejsza, choć każdy z nich widzi ją nieco inaczej. Mama Fiolet, Ceruleana, jest projektantką pracującą dla szalenie wymagającego i równie zmanierowanego modowego guru Adama Arnolda, posiadającego pracownię na terenie stacji O-SŁONIA – symbolu komfortu i bezpieczeństwa, ale także bezdusznych norm pracy oraz boleśnie odczuwalnych podziałów społecznych. W tym samym elitarnym miejscu znajduje się placówka oświatowa o wysokich standardach wychowawczo-edukacyjnych, gdzie dzieci są przysposabiane do osiągnięcia akademickiego sukcesu już od chwili narodzin. Nic dziwnego, że Garnett Marlocke – nie w ciemię bity drwal pracujący dla Międzygwiezdnego Opału (firmy przetwarzającej samorodki paliwowe dla czołowych korporacji energetycznych) – krzywym okiem patrzy na pobyt swoich ukochanych w tym osobliwym tyglu. Ale to nie jedyne wyzwania, jakie czekają tę sympatyczną rodzinkę. Okazuje się bowiem, że destrukcja szkoły była zaledwie preludium nadciągającej katastrofy ekologicznej o wdzięcznej (choć w pełni zasłużonej) nazwie „wielorybia biegunka”.
Kiedy fale toksycznych nieczystości zalewają kolejne pasy asteroid, Fiolet – bez wiedzy matki – rusza na ratunek ojcu, który zaginął podczas tajemniczego zlecenia. Na szczęście w tej pełnej niebezpieczeństw eskapadzie protagonistka może liczyć na wsparcie Elliota Marcela Opgenortha (chętnie cytującego Pismo Święte oraz doznającego eschatologicznych wizji antropomorficznego kurczaka, będącego przy okazji wyśmienitym guzikoszukaczem – ot, chłopak ma oko do rzadkich, trudnodostępnych guzików), jak również lekko narwanego Bryłkowca Zacheusza, któremu czasem bardzo doskwiera Weltschmerz.
W „Kosmicznych rupieciach” Craiga Thompsona znajdziemy multum czytelniczych atrakcji, począwszy od galerii bezbłędnie skonstruowanych charakterów, przekonująco zarysowanych relacji między postaciami, przez skrzące się od humoru dialogi (niepozbawione jednak poważniejszej refleksji), skończywszy na sążnistej porcji intertekstualnych przysmaków (nawiązania do „Moby Dicka” Hermana Melville’a to zaledwie wierzchołek góry lodowej). Amerykański twórca brawurowo snuje opowieść o różnych modelach rodzicielstwa, odpowiedzialności oraz gotowości do szeroko rozumianego poświęcenia. Przy okazji autor „Habibi” mówi o tym, że warto odkrywać własną indywidualność i trzymać się tego, co daje nam poczucie satysfakcji i spełnienia – w przypadku bohaterów komiksu będzie to zdobywanie wiedzy (Elliot), naprawianie tego, co zepsute (Fiolet), tworzenie czegoś nowego (Ceruleana) bądź mozolna, brudna, choć uczciwa praca (Garnett). Przygody kosmicznej rodzinki – chwilami z trudem, ale zawsze razem – radzącej sobie z przeciwnościami losu (jak i z prozą życia), stanowią ciekawy przyczynek do nie zawsze humorystycznych rozważań nad ewolucją społeczeństwa, kulturą konsumpcjonizmu czy kampaniami marketingowymi żerującymi na ludzkich dramatach.
Abstrahując od świetnie skrojonego scenariusza, koronnym atutem dzieła Thompsona jest jego aspekt wizualny. Obłędna kompozycja plansz, kapitalna dynamika kadrów oraz skala subtelnych emocji rysujących się na cartoonowych obliczach to jeszcze nie wszystko. Dodajmy do tego pieczołowitą panoramę galaktycznych zakątków i bogatą scenografię wnętrz, design pojazdów (vide: wygląd Tartaku czy uzbrojonej po zęby placówki naukowej GWIAZD-LAB), projekty przedziwnych mechanizmów (OPIEKUNDRON – akronim słów Opiekuńczy Przemiły i Ewentualnie Karmiący Unikalny Niebywale Dojrzały Robot Oferujący Niańczenie), fantazyjne kostiumy, szkaradne bestie czy unikalną technologię militarną – z każdą przewracaną stroną rośnie w czytelniku zdumienie, szacunek dla trudu włożonego w tę niebotyczną pracę oraz prawdziwa radość z obcowania z komiksem nie z tej Ziemi. Zaznaczmy jednak, że euforyczny odbiór tego dzieła nie byłby możliwy bez wprost szalonej palety barw przygotowanej przez Dave’a Stewarta. Przepiękne wydanie albumu w twardej oprawie wraz z imponującym objętością zestawem graficznych bonusów sprawia, że recenzowany tom jest prawdziwym kolekcjonerskim rarytasem. Żywiołowa wyobraźnia, epicki rozmach, niebanalna zabawa konwencją, humor i nade wszystko ciepła familijna opowieść dla czytelników w każdym wieku. Mówiąc krótko: Craig Thompson zabierze was w jedyną w swoim rodzaju odyseję ko(s)miczną, której długo nie zapomnicie.
Kiedy fale toksycznych nieczystości zalewają kolejne pasy asteroid, Fiolet – bez wiedzy matki – rusza na ratunek ojcu, który zaginął podczas tajemniczego zlecenia. Na szczęście w tej pełnej niebezpieczeństw eskapadzie protagonistka może liczyć na wsparcie Elliota Marcela Opgenortha (chętnie cytującego Pismo Święte oraz doznającego eschatologicznych wizji antropomorficznego kurczaka, będącego przy okazji wyśmienitym guzikoszukaczem – ot, chłopak ma oko do rzadkich, trudnodostępnych guzików), jak również lekko narwanego Bryłkowca Zacheusza, któremu czasem bardzo doskwiera Weltschmerz.
W „Kosmicznych rupieciach” Craiga Thompsona znajdziemy multum czytelniczych atrakcji, począwszy od galerii bezbłędnie skonstruowanych charakterów, przekonująco zarysowanych relacji między postaciami, przez skrzące się od humoru dialogi (niepozbawione jednak poważniejszej refleksji), skończywszy na sążnistej porcji intertekstualnych przysmaków (nawiązania do „Moby Dicka” Hermana Melville’a to zaledwie wierzchołek góry lodowej). Amerykański twórca brawurowo snuje opowieść o różnych modelach rodzicielstwa, odpowiedzialności oraz gotowości do szeroko rozumianego poświęcenia. Przy okazji autor „Habibi” mówi o tym, że warto odkrywać własną indywidualność i trzymać się tego, co daje nam poczucie satysfakcji i spełnienia – w przypadku bohaterów komiksu będzie to zdobywanie wiedzy (Elliot), naprawianie tego, co zepsute (Fiolet), tworzenie czegoś nowego (Ceruleana) bądź mozolna, brudna, choć uczciwa praca (Garnett). Przygody kosmicznej rodzinki – chwilami z trudem, ale zawsze razem – radzącej sobie z przeciwnościami losu (jak i z prozą życia), stanowią ciekawy przyczynek do nie zawsze humorystycznych rozważań nad ewolucją społeczeństwa, kulturą konsumpcjonizmu czy kampaniami marketingowymi żerującymi na ludzkich dramatach.
Abstrahując od świetnie skrojonego scenariusza, koronnym atutem dzieła Thompsona jest jego aspekt wizualny. Obłędna kompozycja plansz, kapitalna dynamika kadrów oraz skala subtelnych emocji rysujących się na cartoonowych obliczach to jeszcze nie wszystko. Dodajmy do tego pieczołowitą panoramę galaktycznych zakątków i bogatą scenografię wnętrz, design pojazdów (vide: wygląd Tartaku czy uzbrojonej po zęby placówki naukowej GWIAZD-LAB), projekty przedziwnych mechanizmów (OPIEKUNDRON – akronim słów Opiekuńczy Przemiły i Ewentualnie Karmiący Unikalny Niebywale Dojrzały Robot Oferujący Niańczenie), fantazyjne kostiumy, szkaradne bestie czy unikalną technologię militarną – z każdą przewracaną stroną rośnie w czytelniku zdumienie, szacunek dla trudu włożonego w tę niebotyczną pracę oraz prawdziwa radość z obcowania z komiksem nie z tej Ziemi. Zaznaczmy jednak, że euforyczny odbiór tego dzieła nie byłby możliwy bez wprost szalonej palety barw przygotowanej przez Dave’a Stewarta. Przepiękne wydanie albumu w twardej oprawie wraz z imponującym objętością zestawem graficznych bonusów sprawia, że recenzowany tom jest prawdziwym kolekcjonerskim rarytasem. Żywiołowa wyobraźnia, epicki rozmach, niebanalna zabawa konwencją, humor i nade wszystko ciepła familijna opowieść dla czytelników w każdym wieku. Mówiąc krótko: Craig Thompson zabierze was w jedyną w swoim rodzaju odyseję ko(s)miczną, której długo nie zapomnicie.
Craig Thompson: „Kosmiczne rupiecie” („Space Dumplins”). Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski. Wydawnictwo Timof i cisi wspólnicy. Warszawa 2016.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |