ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (311) / 2016

Natalia Grabka-Lubojańska,

POCZTÓWKA Z FUKUSHIMY (FUKUSHIMA, MOJA MIŁOŚĆ)

A A A
Doris Dörrie nie jest jedyną niemiecką reżyserką zafascynowaną egzotyczną kulturą. Jej najnowsza opowieść o budowaniu życia na nowo, głównie za sprawą osobistej kobiecej narracji z offu, kojarzy się z historią „Białej Masajki” Hermine Huntgeburth czy wspomnieniami Reginy Redlich z „Nigdzie w Afryce” Caroline Link.

Droga, jaką przemierza bohaterka „Fukushimy, mojej miłości”, znacznie bardziej przypomina jednak „Dziką drogę” Jeana-Marca Vallée. Schemat fabularny jest tu bardzo podobny. Oto młoda kobieta, poniekąd z własnej winy, rozstaje się ze swoim ukochanym (bohaterka „Dzikiej drogi” dodatkowo traci matkę) i żeby uciec przed żalem, rozpaczą i widmami przeszłości, udaje się w podróż. Żadna z bohaterek nie jest jednak przygotowana na wędrówkę: Cheryl Strayed (Reese Witherspoon) w za ciasnym obuwiu trekkingowym, Marie (Rosalie Thomass) w groteskowo dużych butach klauna. Początkowo podróż rzeczywiście ma być tylko ucieczką. Marie dołącza do organizacji Clowns4Help i jako wolontariuszka leci do Fukushimy, japońskiej miejscowości, która w 2011 roku została doszczętnie zniszczona za sprawą efektu domina – najpierw trzęsienie ziemi o magnitudzie 9 stopni w skali Richtera wywołało falę tsunami, która zalała miasto, chwilę później ludzki błąd doprowadził do serii tragicznych awarii jądrowych.

Z wymalowanym na twarzy uśmiechem klauna Marie wspólnie z Moshe Cohenem (we własnej osobie) próbuje wnieść odrobinę zabawy w życie ewakuowanych z zony mieszkańców zastępczych domów. W końcu nic tak nie koi cierpienia, jak pomoc potrzebującym. Czym jednak jest terapia śmiechem w kraju, gdzie uśmiech zamiast radości oznacza ból, wstyd i rozczarowanie? Kiedy rozkręcony hula-hop europejskiej clownady uderza o ziemię, Marie zmywa z twarzy makijaż i decyduje się wrócić do Niemiec. Bliska rezygnacji dziewczyna zmienia zdanie w trakcie podróży na lotnisko. Po przekroczeniu bramy „strefy zero” kobieta nie wraca na osiedle, a dołącza do jednej z ofiar, gejszy Satomi (Kaori Momoi), która pragnie odbudować zrujnowany dom i na nowo zamieszkać na swojej ziemi. Wspólne stawianie kolejnych ścian na wciąż skażonym terenie staje się pokutą dla kobiet wywodzących się z innych – ale, jak twierdzi reżyserka, silnie powiązanych – kultur (zob. Lee 2016). Zaś ich wzajemna relacja przybiera formę terapii. To w tym momentcie Marie niczym Cheryl Strayed rozpoczyna prawdziwie mityczną wędrówkę zwieńczoną doświadczeniem inicjacji.

Miłość, ludzkie szczęście czy strach przed śmiercią to wątki często powracające w twórczości Doris Dörrie, podobnie jak fascynacja Japonią. Już w poprzednich filmach autorka sięgała po motywy i elementy kultury Kraju Kwitnącej Wiśni. Na szczególną uwagę zasługuje nominowany do Złotego Niedźwiedzia „Hanami – kwiat wiśni”, w którym reżyserka wykorzystała taniec butō jako klucz bohatera do odnalezienia samego siebie. Posługiwanie się przez niemiecką autorkę odniesieniami do japońskiego kontekstu wydaje się jak najbardziej świadome. Już w drugiej połowie XX wieku znany choreograf tańca butō, Tatsumi Hijikata, twierdził, że tańczyć może każdy, kto jest gotowy na spotkanie z własnym „ja”. Choć w „Fukushimie…” bezpośrednie nawiązanie do azjatyckiego tańca znajdziemy zaledwie w występie współczesnych gejsz, to najnowszy film Doris Dörrie sam w sobie wydaje się niczym taniec butō. Dotykając takich tematów, jak cierpienie, szaleństwo, choroba, starość czy śmierć, w efekcie staje się afirmacją życia takiego, jakim ono jest. A zgodnie z japońskimi wierzeniami, życie i śmierć to jeden kosmiczny cykl, piękno natomiast nierozerwalnie złączone jest z ulotnością i przemijalnością. W butō przejawia się zatem mentalność Japończyków, która w „Fukushimie…” pozostawia nadzieję na nowe życie i pokrzepia bohaterki niczym wybrzmiewające na „dzikich” wertepach Ameryki dźwięki folku czy poezja Emily Dickinson.

Siłę kontrastu wyraźnie widać m.in. w powracającym jako leitmotiv zniszczonym drzewie, stojącym nieopodal gruzów domu Satomi. Drzewo, które jest symbolem życia, jednocześnie stanowi obraz śmierci. Ekspresjonistyczne ukazanie ciemnych konarów na czarno-białych zdjęciach przywołuje na myśl fotografie Japonii po kataklizmie, wykonane przez innego artystę, Kishina Shinoyamę. Fotograf, podobnie jak Doris Dörrie, odwiedził zniszczone japońskie miejscowości z aparatem, naciskając spust migawki w chwili, gdy dostrzegał ambiwalentną moc natury, gdy strach i zniszczenie łączyło się z wspaniałością stworzenia. Szczególnie pozostające w pamięci zdjęcie – wykorzystane w materiałach promujących serię zatytułowaną „Atokata” (jap. „Ślady”) – przedstawia gałąź drzewa z niezwykłej perspektywy – ucięta i wygięta ponad zatopionymi pozostałościami domów, wygląda niczym grom z jasnego nieba, jak samolot obniżający kurs i przymierzający się do nalotu bombowego. Fotografia Kishina Shinoyamy odwołuje się do pamięci zbiorowej Japończyków i może kojarzyć się z atakiem nuklearnym na Hiroszimę i Nagasaki.

Tragiczne wydarzenia z Hiroszimy i Fukushimy wydaje się łączyć również sama reżyserka. Drzewo nie bez powodu wielokrotnie powraca na ekranie – to obraz bolesnych wspomnień Satomi i związanej z nimi traumy. Nocą przy wysuszonym już konarze pojawia się duch tragicznie zmarłej uczennicy gejszy, która prawdopodobnie z jej winy spadła z drzewa do wody. Choć wizyjne sekwencje śpiewającej Toshiko niestety pozbawione są jakiejkolwiek metafizyki, z powodzeniem wybrzmiewają w filmie niczym refren i pozostawiają u widza niepokojące wrażenie halucynacji. Tłumaczenie niemieckiego tytułu filmu („Grüße anu Fukushima”, dosłownie: „Pozdrowienia z Fukushimy”) jako „Fukushima, moja miłość” czy „Fukushima mon amour” jest wyraźnym nawiązaniem do nowofalowego, opartego na motywie traumy obrazu Alaina Resnais sprzed ponad pół wieku. Podobieństwo obydwu filmów występuje również w relacji zawiązującej się między bohaterami – Francuzką, która wspomina swój romans z zabitym przed zakończeniem wojny niemieckim żołnierzem (Marie w podobny sposób przeżywa swój osobisty dramat) oraz Japończykiem, który stracił rodziców w wyniku ataku atomowego na Hiroszimę (tak jak Satomi straciła dom podczas kataklizmu w Fukushimie).

W obydwu filmach tragizm wzmacniają archiwalne zdjęcia katastrofy, które zmontowane z aktualnymi ujęciami, powracają na ekranie jak niechciana pocztówka. Rozpacz i cierpienie w „Fukushimie…” nie przybierają jednak kształtu okaleczonego czy odmrożonego ciała bohaterki, jak w „Dzikiej drodze”. Ból i niepokój, choć przez dłuższą część seansu ukryte w minimalizmie słów i gestów postaci, wychodzą na wierzch w formie czarno-białych zdjęć surowego krajobrazu czy alarmującego co jakiś czas licznika Geigera. O ile jednak „Hiroszima, moja miłość” przepełniona jest patosem, o tyle Doris Dörrie zdobyła się na odrobinę subtelnego humoru, który spod gruzów powagi i dramatu potrafi wnieść uśmiech nie tylko na twarze Japończyków. Humorystyczne sceny mają dodatkowy atut – w bezpretensjonalny sposób oddają kontrast obyczajowy między Niemką a Japonką. Kiedy obie kobiety siedzą przy stole, popijając herbatę, Marie z podziwem zachwala Satomi: „You are so elegant”, na co gejsza z refleksem odpowiada: „You are an elephant”.

Stosunkowo lekki ton opowieści utwierdza nas w przekonaniu, że reżyserka z premedytacją nie podąża za Andriejem Tarkowskim, zaś w połączeniu ze spuścizną Resnaisa pozwala odświeżyć klasyczną już historię. Na szczęście Doris Dörrie nie rezygnuje z powolnego tempa narracji. Choć wielbiciele zawrotnej akcji mogą czasami ziewnąć, kontemplacja doskonałych zdjęć Hanno Lentz sama w sobie sprawia prawdziwą przyjemność.

LITERATURA:

Lee E.: „Fukushima, Mon Amour is shot through with the shadow of Hiroshima”, 2016. http://www.scmp.com/culture/film-tv/article/2022636/fukushima-mon-amour-shot-through-shadow-hiroshima.
„Fukushima, moja miłość” („Grüße anu Fukushima”). Scenariusz i reżyseria: Doris Dörrie. Zdjęcia: Hanno Lentz. Obsada: Rosalie Thomass, Kaori Momoi, Aya Irizuki i in. Produkcja: Niemcy 2016, 104 min.