ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (311) / 2016

Marek Mikołajec,

INTENSYWNE AFEKTYWNOŚCI (SZCZEPAN TWARDOCH: 'KRÓL')

A A A
Gangsterska zła nowina

Mamy tu boks, bandyckie życie i PPS, domy publiczne, flaki po warszawsku, walkę polityczną i o wpływy na mieście. Mamy powinności względem pryncypała, żony, synów, dawnych kochanek, niepisany kodeks ulicy, lojalność, czarne namiętności, samozniszczenie i marzenia o innym losie. Wreszcie życie według żądzy i życie według ducha. Mamy Żydów i mamy falangistów oraz sanacyjne rządy. Nad wszystkim tym unosi się kolejny stwór z czarnej ewangelii Twardocha, wieloryb Litani. Pisarz znów sięga po metafizyczną deus ex machinę, mającą wyrażać jego przeświadczenie o wiecznym powrocie, wiekuistym triumfie śmierci i „tego samego”, przed którym nie ma ucieczki. A wszystko to w Warszawie.

„Król”, nowa powieść Szczepana Twardocha, jest kontynuacją wstrząsającego, ale manierycznego „Dracha” na poziomie świato(p)oglądu prozy, znaków rozpoznawczych charakterystycznych dla stylu autora. Znów, jak swojego czasu zauważył Janusz Cyran, pomimo gangsterskich klimatów Twardochowi najbliżej do literatury religijnej. Książkę rozsadza dziwne napięcie kryminałów noir, mrocznej, brunatnej strony międzywojennych czasów i profanacji. Uogólniając, cechą literatury Szczepana Twardocha jest hiperboliczność rozumiana dwojako: jako transgresja, nasycenie, powtórzenia, czarna, brutalna estetyka i jako dążenie do niebanalnej przypowieściowości (tzn. próby ukazania nie wprost kondycji ludzkiej, w odniesieniu do kategorii i zasad dobra i zła). Dobro tylko pozornie nie występuje w światopoglądzie tej prozy. Jego szatańskim, przewrotnym „szafarzem” i gwarantem są instancje metafizyczne (w „Królu” wieloryb Litani), na które część krytyków się zżyma. Postaci Dracha i Litaniego nadają wymiaru kosmogonicznego, mitycznego opowieściom autora „Wielorybów i ciem”. Ze względu na swoją dominację stają się ramą/prawidłem (takim jak do butów, formującym ramę przedstawienia) powieściowego świata.

Jakub Szapiro varsaviensis rex

Żyd królem – skądś to znamy? Jednak nie jest to Mesjasz Pan. Chodzi o królowanie w warszawskiej Niniwie, mieście grzechu. Nie bez przyczyny Twardoch przywołuje tu kontekst Jonasza, uciekającego przed swym przeznaczeniem i wolą Boga. Z podobną nieuchronnością walczy główny bohater Twardocha – Jakub Szapiro, który po śmierci swojego bossa staje się na 21 miesięcy królem polsko-żydowskiej Warszawy. Nie będę wnikał w fabułę, opisali ją przede mną inni w zatrważająco wielkiej liczbie recenzji. Blisko setka opinii na lubimyczytac.pl, wiele tekstów zawodowych i amatorskich recenzentów zrobiło swoje. O książce wiele się mówi. Powieści tej na poziomie fabuły nie wypada też streszczać, by nie psuć czytelniczych emocji towarzyszących lekturze. Być może mój tekst dla tych, którzy jej nie czytali, nie wyda się specjalnie frapujący. Niemniej w swoich wrażeniach po lekturze zajmę się kilkoma tropami i rozpoznaniami, które być może umkną czytelnikowi. Jedno jest pewne, czasu spędzonego przy „Królu” nie można uznać za stracony.

Epifanijna spowiedź płynie z Górnego Śląska

Myli się recenzent „Gazety Wyborczej” Witold Mrozek, mówiąc, że w tej książce nie ma nic o Śląsku. Przeoczenie. Opowieść głównego bohatera wybrzmiewa z katowickiego osiedla 1000-lecia, w ocenie narratora książki zamieszkanego przez górników mówiących cudaczną, koślawą polszczyzną. Co na to wskazuje? Nie ma tego zbyt wiele. Osiedle w pobliżu stawu Maroko jest zagadką, która dla ogólnopolskiego czytelnika nie jest łatwa do rozwiązania, jednak dla lokalsa nie stanowi wielkiej łamigłówki. Epifanijny ton tak swoisty dla Śląska, obecny przecież w „Drachu”, tym razem odzywa się w innej scenografii, w innych kostiumach. Jest to jednak „inny”, choć ten sam świat problemów duchowych i cielesnych, który znamy z wcześniejszych książek autora „Prawem wilka”.

Sklerotyczny skowyt

Osią problemową przy całej ciekawej, zajmującej i sensacyjnej architekturze tej powieści znów jest temat zła. Rozumiany jako bardziej wysublimowany, przekorny modus vivendi wobec banalności, nieciekawości i oportunizmu dobra. W nowej książce widzimy zasłonę widzialnego wykonaną ze stuprocentowej fallocentrycznej męskiej brutalności, za którą skrywa się główny plan dramatu – problem sumienia. Oczywiście ten lament ciała i lament ducha, w cieniu zmarnowanych lat, które przyszły po okresie awanturniczych przygód i królowania, jest skryty za zasłoną pełną akcji, przemocy, płci i upodobania do makabry.

Pisarz, sięgając po wehikuły narracyjne (termin Janusza Cyrana), metafizyczne instancje, ponadludzkich obserwatorów (tak nazwał je w swej recenzji w „Dwutygodniku” Maciej Jakubowiak – w prozie pisarza to m.in. prapolskość, ta trzecia, Drach, Litani), ustanawia jakiś deterministyczny światopogląd swej twórczości, który wyrażony czarną poetyką i estetyką makabry ma wprawić czytelnicze ciało w drżenie, a duszę w pełną trwogi i podniecenia, ale jednak bojaźń. W powieściach Twardocha pośrednią, ale dla zrozumienia tego świata dominującą rolę odgrywają panteistyczne czy nawet panateistyczne bestie, dyktujące zasady i symbolizujące nieuchronność ludzkiego losu. Tak było z Drachem, tak jest też z Litani/lewiatanem/wielorybem. Litani przy tym raz unosi się nad ulicami, innym razem nad Wisłą, poluje i brzuch ma biały jak nasienie. Łączy się wówczas z jeszcze innymi tematami, na przykład z przypominającą go posturą Wenus z Wilendorfu, uosabiając także płodność/życie/śmierć. W tym kontekście blisko mu do wieloryba ze „Zdarzeń na brygu Banbury” Witolda Gombrowicza, w którym ssak staje się obiektem westchnień dla coraz to bardziej przeginających się marynarzy. Bawi się pisarz tymi alegoriami i kulturowymi odnośnikami.

Te wehikuły narracyjne są dysponentami reguł dynamiki powieści oraz jej aksjologii i estetyki. Drach lubi bezwolne, poddające się bez sprzeciwu przemijaniu i rytmowi natury podmioty. Litani lubi zbrodnię, śmierć, łowi dusze bohaterów, niechybnie zmierzających do zatracenia lub do wypełnienia tajemniczego ofiarniczego rytu, wpisanego w jakąś wielorybią-boską ekonomię. Nie uważam, że Litani jest zbędny, wydumany. Stanowi w mojej ocenie na głębszym poziomie znak rozpoznawczy Twardochowego świata, nad którym czuwa wielka cenzura nadświadomości. Pozornie królująca podświadomość/tętniące życie jest neutralizowana przez symbolizujące życiowy determinizm zwierzęco-metafizyczne instancje.

Quentin Tarantino według Twardocha?

Kino gangsterskie ma swoją estetykę, estetyka w książce o bokserze-gangsterze też musi trzymać się pewnych konwencji. Czy pytamy Quentina Tarantino, po co epatuje przemocą? No dobra, reżyser wydatnie puszcza do nas oko, pokazując autotematyzm, filmowość i fikcjonalność swojego dzieła. Twardoch zdaniem krytyków jest jednak na serio. Na pewno? A czy za poważne można uznać postaci takie jak redaktor Bobiński, prokurator Ziembiński i inne sanackie ciotki?

Gruntownie nie zgadzam się w ocenie tej książki z większością znanych mi recenzji: Macieja Jakubowiaka, Michała Sowińskiego, Łukasza Kowalczyka oraz wielu innych. Będę go bronił z takim samym uporem, z jakim on okazuje wierność „powszechnej mizantropii podlanej śląskim resentymentem, najżałośniejszą z ksenofobii, przy której trwam bohatersko, tak jak naiwne kobiety trwają przy złych mężczyznach i w kłótniach o zupę tracą kolejne zęby” („Wieloryby i ćmy. Dzienniki”). Nie jestem jego tajnym agentem. Trudno mi wskazać innego znanego pisarza (oprócz Łukasza Orbitowskiego), który w mojej ocenie zasługuje na uwagę i pełne emocji wyczekiwanie kolejnych jego dzieł.

Ciotunie

Niewątpliwej dynamiki i humoru dodaje powieści przedstawianie przeciwników politycznych i klasowych Kaplicy i Szapiry jako homoseksualistów. Zwłaszcza czarujący w dandy Wilde'owskim stylu redaktor Bobiński sprawia, że książka nabiera rumieńców, ironii, aura powieści się ociepla. Scena konfrontacji supersamca Jakuba Szapiry i pedałkowatego redaktora przechodzi moim zdaniem do klasyki literatury. Podobnie przyłapanie prokuratora Ziembińskiego na harcach u Madame de Potocki stanowi sublimowaną inwektywę pełną humoru i czytelniczej rozkoszy. Czy czułość i przykładność Jakuba w byciu ojcem, przy całej swej powadze i dramatyzmie, również nie bywają ironiczne i śmieszne?

Martwy Mussolini i Clara Pettaci na stacji paliw

Ktoś powie, no dobra, może tak jest, ale w „Królu” nieznośna jest komiksowość bohaterów („BANG, BAM!!! w pysk!”), fallocentryczna męskość (rozumiana też jako wszechobecność prącia: wzwiedzionego, wiszącego, odciętego). Zgoda, ale są to z jednej strony wymagania gatunkowe, a z drugiej kilkakrotnie podnoszona przez krytyków fiksacja pisarza. By znaleźć więcej cielesnych uciech, warto przeczytać zbiór opowiadań „Tak jest dobrze”. Twardoch stara się te grube kreski przykrywać wymienionymi wtrętami oraz biblijno-symboliczno-jonaszowo-wenusianym-seksualnym-śmierciouobecniającym wielorybkiem.

Zgoła niepotrzebne jest umniejszanie roli tej książki jako czytadła, literatury gatunkowej. Myślę, że taka łatka z jednej strony przekona szersze rzesze, ale zniechęci literaturoznawców. Kto zresztą się dziś z nimi liczy? Zwłaszcza przy tak zaawansowanej machinie promocyjnej tej książki? Czy podziały na literaturę artystyczną i gatunkową mają jakikolwiek sens poza tym, że są porządkujące? Mam kilka innych wątpliwości.

Co to za socjaliści, panie?

Jakub Szapiro to bokser, ochroniarz Kuma Kaplicy, który pomimo że obnosi się z sympatiami socjalistycznymi i w ich imieniu wraz z pryncypałem działa, to zajmuje się lichwą i dokonuje wraz z pomocnikami bezwzględnych, wyszukanych zbrodni na najuboższych i życiowo nieporadnych dłużnikach swojego szefa. Co to za socjaliści, którzy trudnią się haraczem od najbiedniejszych, pomniejszych sprzedawców, szynkarzy, rzemieślników? Mało przekonujący. Nie spotkamy na kartach tej książki mariażu Kena Loacha i Quentina Tarantino. Kaplica i Szapiro opływają w luksusach, mieszkają w willach lub w rozległych mieszkaniach, zażywają kokainę, nieustannie piją i przebywają w pufach. Twardoch zdaje się chce przez to powiedzieć, że PPS-owcy szemrani bohaterowie używają szczytnych idei emancypacji do swoich prywatnych celów.

Robotnicza kuchnia

Jedyny socjalistyczny anturaż Jakuba Szapiry stanowią proletariackie kulinaria: flaki po warszawsku, serdelki, kiełbaski, parówki z musztardą, golonko, pasztety oraz kaszkiety, hiperbolizowane pierwszomajowe dwudniowe pijaństwa i orgietki. Klasyczna książka Erica Hobsbawma „Bandits” jest tu bezużyteczna, nie znajdziemy dobrego typu dla naszych bohaterów, bo ani to resistant fighters, ani robbers. Emancypacja jest tylko sztandarowym hasłem, którym Kaplica i Szapiro wycierają sobie gęby. Zamiast o wyzwalaniu biedaków spod władzy ciemiężycieli, Szapiro marzy o byciu Królem tego miasta, Warszawy. Kreacje socjalistycznych gangsterów uważam za niezbyt przekonujące, wewnętrznie sprzeczne, jednakże niepozbawione, dzięki swej paradoksalności, uroku. Tak jakby idea była tylko ornamentem, a clue stanowiły akcja, seks, alkohol i radosne, kozackie łubudu. Kum Kaplica socjalizmu używa jako hasła, którym po prostu szermują wrogowie publiczni, komunizm i socjalizm pełni w tej książce taką samą rolę, jak bycie komunistą w „Pamiętniku Stefana Czarnieckiego” Witolda Gombrowicza. Oznacza „niewiadomoco”, które napełnia obrzydzeniem i strachem wszystkich bez reszty: polityków posiadaczy, konserwatystów, rodziców, dzieci z dobrych domów i schludnych mieszczan.

Zwierzęce dupczenie

Drugim takim głośnym, ale pustym znaczącym obok socjalizmu/komunizmu jest chora płeć, wyuzdana, libertyńska chutliwość. Jej nośnikami są m.in. impotent, psychopata o przybranym nazwisku Radziwiłłek Janusz, Kum Kaplica – pedofil, król miasta, ojciec rodziny, Ziembiński – morderca żony, sado-masochista, ojciec oenerowca i zepsutej, emancypowanej panienki z rzekomo dobrego domu, Jakub Szapiro – przykładny ojciec, „niekończący” z „panienkami” (cnotliwość w tym zakresie to być może echo opowiadania pod tytułem „Ręka św. Felicjana”, w którym główny bohater – agent SB, zachowuje dalej idącą wstrzemięźliwość), kończący z płodną Polką; w oczach kobiet to istna sexual beast, egzotyczny, zakazany Żyd, ale jakby w typie amerykańskiego Murzyna z czasów segregacji rasowej i niewolnictwa. Dla spokoju sumienia pominę inne przykłady z tekstu, egzemplarze „Króla” z bibliotek publicznych z pewnością same będą się na nich otwierały.

Gerd warszawski i koniec

Gdyby zapytać, o czym jest „Król”, to można pokusić się o odpowiedź, że jest to awanturnicza, makabryczna, nasycona symboliką melvillowsko-biblijną opowieść starego Żyda z Nalewek, obecnie mieszkańca osiedla Tysiąclecia w Katowicach o swoim życiu, trapiących go wyrzutach sumienia, mrocznym losie z widmem Holokaustu lub o starczej demencji, w której teraz miesza się z burzliwą, przygodowo-skandalizującą przeszłością.

Narrator, jak okazuje się w trakcie jego opowiadania, konfabuluje, oddając początkowo głos swojej narracyjnej protezie, uosobieniu wyrzutu sumienia. Opowieść starego Szapiry jest majakiem o bardziej fortunnym rozegraniu swojej przeszłości, swego życia. W której główny bohater przeżyłby życie w zgodzie ze swoim sumieniem: z żoną, dziećmi, a nie dawną awanturującą się „jałową” flamą z przeszłością burdel mamy gdzieś w górnośląskim bloku. Życie – powiada między wierszami Twardoch – należy i nie należy do nas. Można się rzucać, walczyć, a i tak wyjdzie jak wyjdzie. Mieszanie przeszłości i teraz przypomina narrację „Gerda” opowiadania z tomu „Tak jest dobrze” z 2011 roku, nowela ta zresztą, podobnie jak „Epifanie wikarego Trzaski”, jest przygotówką do „Dracha” oraz „Króla”.

Nie roszczę sobie prawa do dysponowania racją dostateczną ani ostateczną co do interpretacji tej książki. Uważam, że epatowanie i ulubienie makabry, seksu, przemocy jest w „Królu” scenografią dla etycznych rozliczeń, podsumowań i wyznań. Stanowi też pisarską fantazję o transgresji i bezpośredniości życia poza zasadą dobra i zła. Duch profanacyjnej spowiedzi unosi się nad tą książką i brata się w locie z innymi męskimi fantazjami trzydziestolatków rozdartych pomiędzy życiem statecznym, odpowiedzialnym, a światem samczych rywalizacji, ekstremalnych przygód, awantur, pożądań, lęków i zagrożeń przedstawionych jakby były hollywoodzkim filmem. Historia Jakuba Szapiry na poziomie etycznej lektury jest w mojej ocenie głęboko i wstydliwie schowaną formą pouczenia Czytelnika, który już sobie z autorem poświntuszył, pobił, popił, ale teraz niech zastanowi się nad odpowiedzialnością za to. Z niczego nie ma nic.
Szczepan Twardoch: "Król". Wydawnictwo Literackie. Kraków 2016.