ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (313) / 2017

Jakub Skurtys,

SZYBKO, PRZEZ WSZYSTKO*

A A A
Zapanowała w ostatnich latach moda na literackie, zwłaszcza poetyckie podsumowania i rankingi, czynione ponadto równo z końcem roku, choć to właśnie grudzień przynosi nam zalew nowych książek, domykających roczną księgowość w skazanych na publiczne finansowanie wydawnictwach. W dobie Internetu i notek recenzyjnych nie ma ponadto czasu ani miejsca na podsumowania w stylu Ryszarda Matuszewskiego, chociaż jakieś resztki humanistycznej rzetelności domagają się obrazu bardziej wyczerpującego niż tylko ulubione czy najważniejsze poetyckie książki roku. Spróbujmy zatem pogodzić przyjemne z pożytecznym i przynajmniej odnotować podstawowe fakty. O niektórych już pisałem, więc w ramach prywaty, skrótów i poluźniania stylu na rzecz internetowych dyskusji, kilkukrotnie odsyłam się.

1.

Najpierw wspomnijmy o nagrodach, w kolejności losowej: „Browar za Debiut” dostał w minionym roku Piotr Przybyła („Apokalipsa. After Party”), poetyckiego Silesiusa i Gdynię zgarnęła Barbara Klicka („nice”), debiutanckiego Silesiusa zaś Aldona Kopkiewicz („Sierpień”), nagrodę im. Szymborskiej otrzymał Jakub Kornhauser („Drożdżownia”), nagrodę Iłłakowiczówny za debiut Dawid Mateusz („Stacja wieży ciśnień”), a Nike przypadło poetyckiej mimo wszystko Bronce Nowickiej za „Nakarmić kamień” (choć autorka twierdzi, żeby jej z poezją na siłę nie łączyć, bo ma swój świat i swoje zabawki). Nagrodę im. Tuwima odczarował prof. Michał Głowiński, Orfeusza dostał tymczasem dla równowagi Jarosław Marek Rymkiewicz („Koniec lata w zdziczałym ogrodzie”). Złoty Środek Poezji za debiut przypadł Dominikowi Piotrowi Żyburtowiczowi („Żaglowce”), a XXII Bierezin na wydanie książki Katarzynie Michalczak.

Nagroda dla Przybyły wydaje mi się słuszna i oczywista, a o serca młodoliterackiej publiki rywalizował z nim chyba tylko Michał Pranke. Tym samym nagrodzenie we Wrocławiu „Sierpnia” było dość zachowawcze i na pewno równie zaskakujące, jak Szymborska (mimo wszystko krakowska) dla „Drożdżowni”, choć to poemat na naszym gruncie innowacyjny, również konstrukcyjnie, wyrosły z obcej nam tradycji surrealistycznej. Klicka pokonała szereg znakomitych tomów, w tym „Wiersze organiczne” Bartczaka i „Wodę na marsie” Jarniewicza, i trudno stwierdzić, czy ten marsz przez salony wyjdzie jej na dobre (mam nadzieję, że tak). W porównaniu do nieświadomie archaicznej Nowickiej, u której widać podobne fascynacje „plastycznością” słowa, co u Bianki Rolando, Klicka tworzy wiersze z najwyższej czytelniczej półki, zarazem intymne i filozoficzne, wzruszające, ale nie wolne od ruchu negacji („nicowania”, jak to się ładnie przyjęło).

2.

Ze zbiorów i wyborów odnotować trzeba dalsze działania WBPiCAK, a tam „Dziennik pokładowy” Mariusza Grzebalskiego w wyborze i z posłowiem Piotra Śliwińskiego oraz „Zmienia to postać legendarnych rzeczy”, czyli Andrzej Sosnowski przeczytany od tyłu przez Grzegorza Jankowicza. W Poznaniu ukazały się również wyczekane, monumentalne „Wiersze zebrane” Juliana Korhnausera, a jeśli odnotujemy, że Biuro Literackie zaproponowało w minionym roku wznowienie debiutu Ryszarda Krynickiego „Pęd pogoni, pęd ucieczki”, to nowofalowy tort uznać można za podzielony. BL wydało też zebrane wiersze Łukasza Jarosza („Święto żywych”) oraz kontynuowało serię „22 wierszy podróżnych” w wyborze samych autorów, czyli Roman Honet („Rozmowa trwa dalej”), Julia Szychowiak („Naraz”), Jacek Dehnel („Seria w ciemności”) i Justyna Bargielska („Selfie na tle rzepaku”). W podsumowaniu Biurowych książek 2016 w kwestii tej serii więc tylko wątpliwość powtórzę. Sosnowski z Poznania też wnosi raczej niewiele i wcale nie zmienia postaci legendarnych rzeczy, a posłowie do Grzebalskiego jest nazbyt czołobitne, bo krytyk oddaje pole samym wierszom i chronologii tomów, zamiast dokonać na nich jakichś interpretacyjnych operacji. Oba jednak dobrze prezentują się na półce, a nowy Sosnowski wręcz rzuca wyzwanie „Pozytywkom i marienbadkom”, wpasowując się w kolorystykę ostatnich tomów autora. Żeby nie było jednak tak różowo, Znak uraczył nas wyborem wierszy Anny Piwkowskiej „Wyspa Nieborowska”, Iskry książką „Pocałuj światło” Wojciecha Kassa, czyli cmoknij mnie pod słońce luba, Instytut Książki zaś zachwala na swoich stronach (piórem Sławomira Matusza) „Kładkę”. „Wiersze duchowe” Krzysztofa Kuczkowskiego, retorycznym pytaniem „Czy można mówić piękniej i prościej o poezji?”. Nie można.

Nie można też nie wspomnieć o dwóch antologiach „młodej poezji”: gorąco dyskutowanej „Zebrało się śliny” (BL) oraz praktycznie niedyskutowanej „Warkoczami” (SDK). Pierwsza miała w założeniu przedstawiać młodą lirykę lewicowo zaangażowaną i koncentrować się na jej formalnych (by nie powiedzieć: formalistycznych) właściwościach, pokazując, że nie ma poetyki bez polityki, a przy tym trzymając się jak najdalej od agitacyjności, wciąż kojarzonej z „politycznością literatury”. Zamiast przekroju wyszedł projekt, w którym dużą rolę odegrała krytyka towarzysząca, przypominając tym samym, że projektowanie obrazu literatury to również jedna z jej ról (jeśli nie najważniejsza). Stosunek do antologii mam mieszany, do wyboru poetów również, parafrazując Annę Kałużę – z jednymi bym zatańczył, z innymi nie.

Na drugim biegunie jest antologia „Warkoczami”, o której już prawie napisałem, a potem rozjechały się wydawnicze terminy. Z założenia feminizująca, powtarzająca i ulepszająca gest z „Solistek”, zawierająca pełniejszy obraz, ta antologia nie projektuje, ale zdaje relację z liryki pisanej dziś przez kobiety. Żeby nie było zbyt laurkowo, założenia redaktorek do pionu ustawiają dwa akademickie posłowia (Monika Glosowitz i Katarzyna Szopa), pisane z chłodnym dystansem i unikające mizdrzenia się, jakie znamy choćby z wywiadu, wieńczącego „Solistki”. Antologia zawiera mnóstwo ciekawych wierszy, uszeregowanych tematycznie, ale podobnie jak w przypadku „Zebrało się śliny”, jej działanie będzie można ocenić dopiero po czasie.

Pomyślmy: w BL zaangażowany formalizm wrocławsko-śląski, w SDK warszawskie głosy feminizujące, eksplorujące ideę „wspólnego pokoju” (z cyklu feminariów) jako nowej republiki poetek; tu na lewo i tam na lewo, powinno się więc uzgadniać (Glosowitz pisze posłowie do jednej i szkic do drugiej, a w obu dublują się choćby wiersze Kamili Janiak). Ale się nie uzgadnia, na kilku poziomach. „Warkoczami” to doskonała robota edytorska i graficzna, której towarzyszy koncept tożsamościowy i środowiskowy (pracownia przy SDK). „Zebrało się śliny”, zdominowane mimo wszystko przez mężczyzn, to edytorsko i graficznie robota znacznie gorsza, ale zamiast kategorii tożsamościowych (ja-kobieta, ja-działaczka, ja-czytelniczka), stara się zaproponować bardziej egalitarne pojęcie zaangażowanych poetyk, a nie poetów/poetek. Czy to wychodzi? Po lekturze licznych recenzji mam wrażenie, że nie, a przywiązanie czytelników raczej do haseł osobowych, niż stricte stylistycznych, jest zbyt silne, by mówić o pracy wiersza zamiast kolektywu aktywistów oraz o zależnościach między językiem i systemem zamiast tego, jak system uwiera konkretną podmiotkę. Obie antologie trzeba jednak docenić, bo to przede wszystkim dwa silne gesty krytyczne, próbujące po swojemu przeorganizować pole literackie.

3.

„Stara gwardia” wpisała się w 2016 rok nowymi tomami Julii Hartwig („Spojrzenie”), Urszuli Kozioł („Ucieczki”), Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej („Paraliż przysenny”), Janusza Szubera („Rynek 14/1”), Jerzego Kronholda („Skok w dal”), Bogusława Kierca („patchwork Karawadżje”) i Mirki Szychowiak („Jakie to życie jest krępujące”). Było jak zawsze humanistycznie, sentymentalnie, wzniośle, codziennie, z pietyzmem i bez poczucia humoru, czytane raczej w kategoriach: szanujemy, podziwiamy, jak wspaniale, że kolejna książka. Najlepiej z tego grona wypada Jakubowska-Fijałkowska, odpowiednio dozując starzenie się i dystans wobec niego, erotyzm i liryzm, humor i prowokację, a wręcz bluźnierstwo. To najbardziej dramatyczna relacja ze starości, pozbawiona hamulców, momentami wręcz nieprzyjemna, a przy tym uniwersalnie antypedagogiczna, wolna od wszelkiego moralizatorstwa. O każdej z powyższych książek można by jednak napisać, że nie rozczaruje swojej grupy czytelników, a jest to na ogół grupa oddana, choć pozostająca dziś na marginesach poetyckiej pracy nad polszczyzną.

4.

Poeci „średniego pokolenia”, w tym pozostałości dawnego „bruLionu” oraz wszystkie satelity lat dziewięćdziesiątych, również nie dali o sobie zapomnieć, a nawet kilka razy zaskoczyli. Nowe tomy wydał Marcin Świetlicki („Drobna zmiana”), Jacek Podsiadło („Włos Breugeta”), Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki („Nie dam ci siebie w żadnej postaci”), Adam Wiedemann („Metro na Żerań”), Dariusz Suska („Ściszone nagle życie”) i Cezary Domarus („Cargo, fracht”). Ukazał się też pierwszy od dziesięciu lat tomik Marka Krystiana Emanuela Baczewskiego („Projekt Orfeusz”). Odnotować trzeba nowe tomy Macieja Meleckiego („Inwersje”) i Janusza Drzewuckiego („Rzeki Portugalii”) oraz Marka Czuku („Igły i szpilki”). Ponowny debiut jako Tytus Żalgirdas zaliczył podobno Olgerd Dziechciarz obrazoburczym, ale szybko wyczerpującym się tomikiem „Mityfikacje”. Prócz tego w Łodzi wyszedł „Pański płaszcz” Krzysztofa Kleszcza oraz „Śruba Archimedesa” Piotra Gajdy, o jednym już pisałem, o drugim jeszcze zamierzam.

I co? Suska znacznie obniżył loty i spatetyczniał w Znaku jeszcze bardziej, aż do granic tolerancji. Podsiało z WPBiCAK jest za to intymny, zadziorny, witalny jak nigdy i czyta się go z anarchistyczną przyjemnością (tutaj). Kleszcz i Gajda konsekwentnie robią swoje, krytykując ponowoczesność i współczesną pauperyzację świata, ideologiczne zaślepienie i intelektualny banał, na szczęście z poziomu ulicy, nie z ruin katedr (tutaj). Dycki zmienia się z każdym tomem, coraz więcej w nim historii, a i gra z samą koncepcją od-dawania się jest przednia, ale to wciąż Dycki. Za to poemat prozą Świetlickiego autentycznie mnie wzruszył (franaszkowo podejrzane...) i uważam go za rzecz bardziej udaną niż „Jeden” czy „Delta Dietla”. Chociaż ten zestaw zabaw z podmiotem i rzeczywistością dobrze znamy, to momenty ponure przypominają chwilami „Zimne kraje”, czyli najlepsze czasy Marcina, momenty prania brudów, zaś „Niskie pobudki”, czyli czasy najgorsze. Na ostatni akcent roku BL zapowiedziało też nową książkę Marcina Sendeckiego „W”, która może wywrócić moje własne hierarchie. Gdzieś z tyłu głowy kołacze też pytanie: gdzie były w minionym roku poetki? Czy to tylko moje zaniechanie, wracające niby echo silesiusowych protestów Justyny Bargielskiej, czy rzeczywiście jakaś realna niedoreprezentacja w tym akurat „pokoleniu”?

Najwięcej problemów sprawił mi tym razem Adam Wiedemann: z początku byłem niechętny do wpisanego w jego książkę kampu, z każdą kolejną lekturą coraz bardziej przekonywałem się jednak do wyjątkowości tego tomu. Między tytułowym „Metrem na Żerań” a kończącym „Tramwajem na Lido” mamy kalejdoskop poetyk, od pastiszów piosenek popowych, przez miniatury oparte na językowym żarcie, dłuższe wiersze narracyjne, aż po fragmenty niemalże filozoficznych traktatów. Jak zawsze nic się nie dzieje, a zarazem cały świat przetacza się przez te utwory pokracznym, przekrzywionym krokiem. Jedno pozostaje niezmienne: styl Wiedemanna, mający w sobie tyleż skrywanej rozpaczy, co bezpretensjonalnej obojętności, pozwalającej z pozycji trickstera obnażać absurdy rzeczywistości politycznej, społecznej i komunikacyjnej. To wciąż ten sam zgrywający się erudyta, który po hipstersku słucha Prokofiewa: niby na serio, z atencją, a jednak z ironiczną rezerwą do niego, siebie i świata. „Wielki finał naszej ostatniej poetyckiej współczesności, zamknięcie epoki rozpoczętej w okolicach Okrągłego Stołu przez «Życie na Korei»” – napisał Zbigniew Machej, a ja nie mam pojęcia, co z tym zdaniem zrobić. Bo jeśli potraktować „Metro...” jako rodzaj rozrachunku z polską poezją nurtu o’harystycznego i ashberiańskiego, z wszechmocną Ironią oraz z kręgiem „Literatury na Świecie”, to Sosnowski „Domem ran” zrobił już krok poza taką periodyzację, a Wiedemann pozostaje wciąż w jej granicach i doskonale się bawi. Ale najwięcej radości sprawia właśnie nieoczywistość „Metra...”, możliwość śledzenia narracyjnych zmian w wierszach, tego, w jaki sposób temat lub motyw znikają nam z oczu, by powrócić w konceptualnym kluczu. „Skłania do wyznań, wydłubuje z nich treść” (to Grzegorz Strumyk, z kiełbasą, w wierszu swego imienia).

Drugi punkt, przy którym chciałbym się zatrzymać w tej grupie, to Cezary Domarus, twórca wciąż za słabo przeczytany, piszący raczej z marginesów naszej sceny poetyckiej, a przecież niezwykle ciekawy. „Cargo, fracht” rozwija wiele z konceptów Sosnowskiego, pozostaje – jak cały Domarus – w orbicie poezji intelektualnej i językowej. Ostatnio wyławiał Domarusa Rafał Wawrzyńczyk na Dwutygodniku, zbierając go wespół z nowym Wiedemannem i Sosnowskim właśnie jako zwiastuny zmiany, powrotu rodzimej poezji na pozycje polityczne, tzn. krytyki kapitalistycznego systemu produkcji i dystrybucji znaczeń (bo nie chodzi tu przecież o zaangażowanie na barykadach ani socjalistyczny wydźwięk). To, co Wawrzyńczykowi objawiło się nagle i retrospektywnie, dla wielu krytyków towarzyszących było jasne już kilka lat wcześniej, a kierunek zmiany wyznaczał tu raczej odczytany raz jeszcze Darek Foks. Ale zostańmy przy najnowszym tomie Domarusa: wciąż bada się tu granice języka, ale nie jako abstrakcyjnego tworu, któremu można dowolnie poprzestawiać elementy, a raczej jako wszechobecnego medium, które ulega alienacji na rzecz procesów produkcyjnych, a zamiast łączyć w różnorakie wspólnoty, wytwarza podziały i hierarchie, złudzenie stabilizacji i komunikacyjne protezy. Postmodernistyczny eksperyment coraz bardziej ustępuje miejsca wierszowi pisanemu na serio, poważnie traktującemu zarówno własne tezy, jak i czytelnika, który z należnym szacunkiem wystawia za drzwi Derridiański bagaż.

Trzeci, najbardziej niespodziewany akcent tego roku, to powrót Baczewskiego. Część z wierszy „Projektu Orfeusz” można było przeczytać wcześniej, sam styl autora nie uległ zresztą diametralnej zmianie (nieco mniej wulgarny, turpistyczny, rzadziej operuje kontrastami). Wciąż jest to jednak poeta doctus, największy erudyta naszej najnowszej literatury (może poza Sosnowskim), mierzący się z pustką współczesnego świata za pomocą znanych sobie technik: pastiszu, cytatu, kolażu, tautologii, retorycznego pytania, ironii i sarkazmu. Quasi-traktatowe wiersze Baczewskiego, kontynuujące dobrze znane już cykle (choćby jego „Ars poetica”), najbardziej przypominają twórczość Wirpszy, który wypalił kilka skrętów i zarył twarzą w bruk, a następnie uniósł się w intelektualne przestworza, akceptując własną porażkę. Skoro śmiech, ironia i sarkazm rozbijają u Baczewskiego każdy argument, trudno przywiązywać się do jego medytacyjnych dialogów z Parmenidesem, Celanem, Leśmianem, a przede wszystkim Rilkem, trudno też potraktować poważnie iście postsekularne mierzenie się z Nicością i Bogiem. A jednak pozostaje wrażenie, że te, doprowadzone często do absurdu, językowe próby okiełznania „tematów wysokich”, nie są wyłącznie zgrywą, a raczej celową z(a)grywką, spojrzeniem z ukosa na klęskę poetyckiego języka nowoczesności, na „ten katafalk, te słowa” („Ars Poetica XLV: Słowa”). W związku z tytułem nasuwa się oczywiście pytanie: kim jest dla Bacza Orfeusz oraz czy on sam może (chce?) być postrzegany jako poeta orficki? Mamy do czynienia z „projektem”, a zatem idziemy co najwyżej po śladach, wpisani w czyjś plan, powtarzamy zejście do piekieł. W tym wypadku będzie to piekło Czesława Miłosza: ostateczne oddzielenie języka od rzeczy, pojęć od referentów, wartości od znaczeń. W tytułowym wierszu wędrówka Orfeusza zostaje ponadto spleciona z ucieczką Lota przed śmiercią i realnym cierpieniem, z rozpaczą wywołaną samą świadomością odwrotu od świata. Jest to więc Orfeusz kaleki, pozbawiony nadziei, piewca nicości, poeta-łotr, który za możliwość własnej pieśni płaci alienacja i utratą nadziei. Widzę w tym tomie godnego następcę nie tylko rozważań Wirpszy, ale przede wszystkim Aleksandra Wata z „Wierszy” (1957) czy „Ciemnego świecidła”, spadkobiercę „ciemnej mowy” w jej XXI-wiecznym wydaniu.

5.

Tzw. (nieistniejące przecież) „roczniki 70.” również obrodziły dobrymi, chyba nawet najlepszymi w tym roku tomami: to m.in. świetna książka Macieja Roberta „Nautilus” (zachwyty tutaj), bardzo (nie)przyjemne „Co jest nie tak z tymi ludźmi” Adama Kaczanowskiego (tutaj) oraz wybitne „Nie” Konrada Góry, a oprócz tego choćby „Stojąc na jednej nodze” Przemysława Owczarka, „Wszystko jest inaczej” Ewy Olejarz, „Mullaghmore” Małgorzaty Południak, „Noc w Nome” Kariny Stempel, „Litery” Tomasza Różyckiego, „kreska” Pawła Tańskiego, „Noc czerwi” Tomasza Hrynacza, „Odpowiedź retoryczna” Mirosława Mrozka, „13 sztuk” Piotra Janickiego, wyczekiwane (niestety) „Mów” Sławomira Elsnera, „Clarity” Renaty Senktas, „Schrony” Michała Sobola, „Stacja pomiarowa” Sławomira Płatka, przekombinowana „Pascha” Bianki Rolando oraz niezrozumiały w kontekście wcześniejszych działań poety „Jasnopis” Krzysztofa Siwczyka (jest jasno, świetliście, tak przejrzyście i czytelnie, że aż do bólu nudno, idealnym miejscem dlań staje się zatem wydawnictwo a5).

Bardzo przypadła mi do gustu klarowność „Nautilusa” Roberta, konsekwencja pisania, które autor rozwija od dawna, ale któremu nadaje coraz szerszy kontekst historyczny i filozoficzny. Krążenie podmiotu po Łodzi, mieście-molochu, a zarazem po własnych meandrach pamięci, wpisane jest w ruch podwodnej łodzi kapitana Nemo oraz opisane przez strukturę muszli i ciąg liczb Fibonacciego. To szkielet tej książki, a wypełniają go spostrzeżenia na temat uciekającego czasu, tkanki miejskiej, nie-miejsc i nie-pamięci. Tom zdecydowanie uśmiechający sie w stronę nagrody Kościelskich.

O Nie” Góry napisałem dłuższą recenzję, więc w czterech tylko zdaniach i nieco od innej strony: ukazała się właśnie ciekawa książka Andrzeja Kopackiego „Rozmowa o drzewach”, która streszcza i zarazem przekłada na nasz grunt słynny niemiecki konflikt o pamięć po 1945 roku, zainspirowany wierszem Brechta „Do potomków”. Poemat Góry również jest o drzewach jako świadkach pamięci, jednak bez moralnego ułatwiacza, bo oprócz drzew traktuje też o resztkach, gruzach i ścinkach, o poszarpanym rytmie produkcji i poszarpanej wyobraźni, o katastrofie budowlanej w Bangladeszu oraz o śmierci jako wyrwie i milczeniu. To kolejny poemat totalny, pokaleczony jak przystało na język świadectwa, nie pozostawiający złudzeń ani w kwestii natury kapitalizmu, ani w kwestii śmierci jako ostateczności i granicy mowy. To też moim zdaniem najważniejsza (choć nie rozstrzygam, czy najlepsza) książka minionego roku.

6.

Ciekawie było u autorów jeszcze młodszych. Ukazały się: wyczekiwany tom Tomka Bąka „[beep] Generation”, słabsze „z a b i c” Szczepana Kopyta, „Matecznik” Małgorzaty Lebdy, „Tarapaty” Bartosza Sadulskiego i „Trans” Joanny Lech, sprzedające się jak świeże bułeczki, przepisane z FB „Całe życie z moim ojcem” Julii Szychowiak, „©” Tomasza Dalasińskiego, „zwęglona jantar” Kamili Janiak, „Pogodna biel dobrego samopoczucia” Pauliny Korzeniewskiej, „Jonestown” Karola Samsela, uprawiającego nadal swoje katedralne łowy na literackie sacrum, a także niedawno wydane „Państwo przodem” Rafała Różewicza (książka lepsza, bardziej dojrzała niż debiut), „Latakia” Szymona Słomczyńskiego, a w ramach grudniowej ofensywy z Poznania jeszcze: „Antologia hałasu” Rafała Skoniecznego (czyli spóźniony od dwie książki debiut, a dawniej arkusz BL) oraz „Ruje i wyciszenia” Marcina Ostrychacza (konsekwentna, ekologiczna wariacja nad zwierzęcością człowieka).

Z tej grupy najwyżej oceniam tom Bąka (tutaj), który zdał trudną próbę drugiej książki, nie tracąc nic ze swojej beznadziejnej zadziorności. Nie zdołała mnie za to zaskoczyć „Latakia” Słomczyńskiego. „Szymon przestał być chłopcem” napisała na FB Lea Pradziński, rekomendując książkę, i taka rekomendacja pasuje lepiej niż jakiekolwiek blurby, bo przecież wszyscy czekali na ten moment, by na oczach spragnionych czytelników wreszcie przeistoczył się on w mężczyznę. „Latakia” nadal nie pozwala stwierdzić, czy akcenty radykalnie prawicowe lub lewicowe są u Słomczyńskiego świadomie zaplanowane, czy to raczej wynik przeoczenia lub nadmiernego skoncentrowania się na jakimś koncepcie, ekfrazie czy innym, czysto estetycznym fakcie. Ale przynajmniej nie jest już on tak oderwany od świata i zrzuca z ramion płaszcz cudownego chłopca polskiej poezji. Estetyzm miesza się z tym, co można by uznać za wynik pewnej wrażliwości społecznej, a poezja staje się dziedziną beznadziejnego konfliktu i zawoalowanej gry w bezradność i nieskuteczność literackiego gestu. Czasami brzmi to tak, jakby Słomczyński krytykował nazbyt naiwne, jednostronne zaangażowanie, czasami jakby próbował dać pstryczka w nos innemu krakusowi: Dawidowi Mateuszowi, ale w kluczowym momencie chybiał celu i trafiał sobie w oko. Można za tym estetycznym trybem nie przepadać, ale „Latakia” (z Syryjskim tłem i postawionym poezji zarzutem programowej obojętności), prócz sprawnego warsztatu, mieści przynajmniej pewien konflikt, choć konflikt ten wciąż zabezpiecza silny podmiot (a nawet coś nad nim), ograniczający ruch samego wiersza. Jak w starym porzekadle, Słomczyński nadal daje tam, gdzie jesteśmy, a ja bym wolał tam, gdzie nas nie ma...

Po ponownych lekturach wróciła do mnie za to zwęglona jantar Kamili Janiak. O poezji autorki miałem przyjemność napisać w minionym roku dla BL, ale trzeci tom czytałem na gorąco, w wersji komputerowej, korygując tylko gdzieniegdzie wcześniejsze rozpoznania. Gdyby zastanowić się nad nim w całości, to świetnie sprawdzi się jako opowieść o współczesnej, trzydziestoletniej już podmiotce, zbyt nowoczesnej, by dać się nabrać na tani sentymentalizm i banał zwierzeń, a zarazem nadwrażliwej i przeżywającej każdy konflikt, jakby wciąż miała lat naście. Janiak opowiada o sobie, ale to „ja” zostaje na różne sposoby ograne, wystawione na widok publiczny i przetestowanie szeregiem formalistycznych zabiegów (głównie powtórzeń i ich wariantów). Kałuża dopatrywała się w jej pisaniu elementów „postekspresjonistycznych”, ja widzę przede wszystkim niebanalną wyobraźnię i zdolność tworzenia wizualnych, malarskich wręcz ekwiwalentów stanów psychicznych, które płynnie wtapiają się w postindustrialny krajobraz. Nie ulega wątpliwości, że chodzi w tych wierszach o podmiot, doprowadzany do skrajności, osuwający się w szaleństwo, afektywnie motywowany, ale zarazem wolny od wyznaczonych mu z góry ról. W „Latakii” Słomczyńskiego jest taki wiersz-maska „Przesłanie”, brzmiący trochę jak parafraza Tuwimowskiego „Wiersza”, w którym autor grzecznie, ale stanowczo... Wieńczy go bezpretensjonalny gest odmowy bycia wpisaną w jakąkolwiek narrację: „mój smukły, środkowy palec”. Taki wiersz mogłaby wypowiedzieć właśnie Janiak, gdyby nie to, że sama napisała lepszy („królowo”).

7.

Wymieńmy jeszcze tegoroczne debiuty, te przynajmniej, do których udało mi się w porę dotrzeć, bo i tu grudzień postanowił obsypać książkami: Anna Adamowicz – „Wątpia”, Dominik Piotr Żyburtowicz – „Żaglowce”, Ewa Jarocka – „Nie ma dobrych ludzi”, Dawid Mateusz – „Stacja wieży ciśnień”, Marcin Marchwicki – „Wyboito”, Adrian Sinkowski – „Raptularz”, Radosław Jurczak – „Pamięć zewnętrzna”, Grzegorz Hetman – „Putzlaga i inne wiersze”, Iwona Puchała – „Puch na niełupce”, Wit Pietrzak – „Stabilne”, Marcin Tomczak – „Weno wej”, Karol Ketzer – „Pięszczoty”, Joanna Żabnicka – „Ogrodnicy z Marly”, Zuzanna Bartoszek – „Niebieski dwór”, Damian Kowal – „Najmniejsze przeboje z Tristan Da Cunha”, Michał Banaszak – „Piosenka o rozpadzie” (nagroda konkursu im. Świrszczyńskiej, z przedmową Bronisława Maja, jako pierwszy tom w historii Universitasu).

O najważniejszym debiucie już pisałem: „Stacja wieży ciśnień” Dawida Mateusza należy do najciekawszych, najsprawniej zrobionych książek ubiegłego roku, a nagroda Iłłakowiczówny wydaje się w pełni zasadna. Trochę przyćmiła jednak, choćby z powodu rangi wydawnictwa, równie ciekawy i chyba równie wyczekiwany w młodoliterackim środowisku debiut Radosława Jurczaka (doceniony w tym samym konkursie, wespół z „Weno wej” Tomaczaka). Skoro o „Stacji...” napisałem sporo, a oPamięci zewnętrznej” nie zdążyłem, zatem kilka słów w tę stronę. Czym wyróżnia się tom Jurczaka? Choćby olbrzymią, podobną do samego Mateusza, samoświadomością poetycką. Pojedynek z autorytetami (np. z Miłoszem, ale i Keatsem, i Mickiewiczem, i Ginsbergiem, i z Miłoszem Franaszka przetworzonym przez Macieja Taranka, bo przecież „każdą składnię znaliśmy i smutne były inwersje”) nie jest agoniczny i nie odbywa się tu na prośbę wstępującego adepta, ale jakby mimochodem: między dwoma obrazami świata, dwiema formami jego istnienia i pisania o nim. Ze starych relacji, z porażki i „kłamstwa klasyków” (w motcie z Tomka Pułki, jednym z dwóch), z dziwnej instytucji Poezji, wyciąga Jurczak lekcję na przyszłość, dla świata wirtualnego i post-, lekcję nieustającej, pracującej nostalgii. Tytułowa kategoria „pamięci zewnętrznej” stawia nas bowiem w sytuacji radykalnie posthistorycznej i postludzkiej: wiedza zostaje przepisania, przekodowania i przeniesiona na zewnątrz, poza nas samych. Wszystko to, co czyniło nas ludźmi, a więc wspomnienia i stosunek do nich, upodabnia nas teraz do maszyn, bo okazuje się rodzajem technicznej, często wirtualnej protezy. Tyle i aż tyle można wyciągnąć już z pierwszego rozdania kart przez Jurczaka. O ile w serialu „Westworld” pamięć stanowi bazę dla uzyskania świadomości, o tyle u poety technologicznie motywowane zapomnienie jest podstawą dla nowej epoki, jej religią. To epoka pendrive’a, contentu, hashtagów, randomowej i pozycjonowanej obecności, chmury i livestreamingu, ale powracają w niej te same problemy, co zawsze: pokoleniowości doświadczenia, etyczności literatury, zaangażowania w dzieje świata, krytyki przemocy, wojny, terroryzmu, alienacji i pomieszania (się) języków. Jurczak jest osadzony we wszystkich istotnych punktach przecięć interesów, w konfliktach zbrojnych i etnicznych, które dręczą współczesną „twierdzę Europę”, nie traci ich z oczu, ale miksuje je, przepuszczając przez streamingowe zwierciadło. Ekran (dotykowy), lustro i szyba są najczęściej powracającymi słowami tomu, bo to za ich pośrednictwem obserwowany jest dziś świat (choć nie Ty patrzysz), a stary dylemat „wysokich okien” odżywa w nowej wersji. Jest to jednak inny świat, niż ten, jakiego poszukiwał Miłosz: sztuczny, zmultiplikowany w kolejnych wariacjach, jeszcze bardziej zakodowany, ale też przepełniony tęsknotą. A upraszczając: żaden z młodych piewców klasycyzmu nie zdołał dotąd napisać tak przejmującej elegii na odejście literatury od świata.

Z przeciwnej strony barykady, pośród różnorakich „zwierzaczy”, „melancholijków” oraz kontynuatorów „ośmielonej wyobraźni”, warto zwrócić uwagę naNiebieski dwór” Zuzanny Bartoszek, czyli drugą propozycję Disastra Publishing (wydawnictwa Marcina Czerkasowa). Autorka rzeczywiście idzie pod prąd bardziej i mniej modnym nurtom współczesnej poezji, proponuje wiersze intymne, z definicji „niezaangażowane”, skupione na jej własnej podmiotce, która odgrywa przed sobą samą różnorakie społeczne role. Kluczowym aspektem tomu okazuje się choroba, to ona organizuje wyobraźnię i alienuje bohaterkę, i tu coś różni Bartoszek od charakterystycznego dla młodzieńczych debiutów rozprawiania o własnej, zranionej cielesności: ma się wrażenie, że choroba osiągnęła stan kliniczny, że nie jest już powierzchownym nadgryzaniem ciała, dotknęła całego świata i podważyła jego prawa, a przede wszystkim wiarę w jego trwałość. Otrzymujemy zatem wiersze zbudowane na swobodnie krążących refleksjach, filtrowane często przez dziecięcą wrażliwość, skore do tworzenia porządkujących definicji, a ponadto zanurzone w teraźniejszości. „Jest” okazuje się kluczowe dla podmiotu Bartoszek: nie grzęźnie on w melancholii, nie patrzy w przyszłość, zaczepia się wyłącznie w konkretnych momentach, buduje obraz świata wokół siebie i równocześnie obserwuje się z zewnątrz, jakby był tylko projekcją z domku dla lalek. Im mniej tęsknoty i powrotów do przeszłości, tym więcej intelektu i chłodu: stają się te wiersze na swój sposób obojętne, nie mizdrzą się do czytelnika, nie podejmują z nim gry, tak jakby autorce w ogóle nie zależało na wciągnięciu go w tekst. Jeśli czytać je w kluczu tożsamościowym, a tak chyba chcą być czytane, mamy tu do czynienia z tożsamością na tyle nieoczywistą, że zdecydowanie wyróżnia się na tle tegorocznych debiutantów, nawet w momentach potknięć.

8.

Bardzo skrócona lista hot&not roku 2016:



+ „Nie” Konrada Góry;

+ „Stacja wieży ciśnień” Dawida Mateusza;

+ „Pamięć zewnętrzna” Radosława Jurczaka;

+ „Nautilus” Macieja Roberta;

+ „[beep] Generation” Tomka Bąka;

+ „zwęglona jantar” Kamili Janiak;

+ „Metro na Żerań” Adama Wiedemanna;

+ „Projekt Orfeusz” M.K.E. Baczewskiego;



– „Jasnopis” Krzyszofa Siwczyka (nagroda za pierwsze olśnienia tacierzyńskie);

– seria „wierszy podróżnych” Biura Literackiego (nagroda im. Smutnego Wędrowca);

– nieustępliwość wydawnictwa Mamiko: 31 tomów w minionym roku (nagroda Dzielnego Przodownika Pracy);

– debiutancki tomik Dominika Piotra Żyburtowicza „Żaglowce” oraz przyznana mu nagroda Złotego Środka Poezji w składzie jury: Maliszewski&Kuczkowski&Kudyba (nagroda zdziwaczałych i przeegzaltowanych czytelników);

– Nike dla Bronki Nowickiej za „Nakarmić kamień” (wyróżnienie w kategorii „Nowy kanon na nowy wiek” według GW);

– decyzja o zakończeniu działalności „2Miesięcznika” przez Rafała Różewicza (nagroda pocieszenia im. Tadeusza Peipera za wytrwałość redakcyjną).



* Pożyczam tytuł od Bargielskiej.