ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (327-328) / 2017

Hanna Kocur,

PRZEMYTNICY NĘDZY (KONRAD JANCZURA: 'PRZEMYTNICY')

A A A
Historia zawarta w „Przemytnikach” Konrada Janczury mogłaby zostać skonstruowana w konwencji kina akcji, powieści sensacyjnej, albo w najgorszym wypadku dość przewidywalnego kryminału. Autor oparł się jednakże pokusie czyhających na niego pułapek gatunkowych konwencji i zamiast tego przedstawił portret podkarpackiej wioski w formie relacji o rzeczywistości, która niczego nie udaje i nawet nie próbuje nikogo zwieść dobrym pierwszym wrażeniem. Świat ten obnaża się przed czytelnikiem z bezwzględną bezwstydnością, z każdym swoim nawet najbardziej upokarzającym momentem. Opowieść o dwóch tytułowych przemytnikach: Zoli i Ferym, ich szefie Senseju, rodzinach, znajomych, wrogach z wioski i spoza składa się bowiem na narracje o miejscu, które istnieje jakby wbrew własnej woli i ludziom, którzy mimo wszystko trwają razem z nim. Brutalny, cyniczny i tonący w litrach przemycanego alkoholu świat przemytników jest po prostu pozbawiony nadziei i zły w swojej najbardziej odrażającej, bo banalnej, swojskiej i codziennej odsłonie.

Nie to jednak uderza w narracji Janczury. Beznadzieja polskich prowincji nie jest bowiem ani tematem nowym, ani też specjalnie oryginalnym w literaturze. Wrażenie robi natomiast język, jakim opowiadana jest ta historia albo raczej jej brak. Na całą powieść składają się fragmenty i scenki rodzajowe, które rejestrują kolejne etapy destrukcji bohaterów. Chociaż w przypadku tytułowych przemytników znacznie bardziej adekwatne byłoby użycie określenia „antybohaterowie”, bowiem ich działalność w dużej mierze ogranicza się do przemytu i mniej lub bardziej przypadkowych zachowań, które w znikomy sposób posuwają akcję do przodu. Ani przestępcza działalność, ani kłopoty, w które wpadają, nie są spektakularne, trzymające w napięciu czy budzące w czytelniku pokłady współczucia i empatii. W świecie przemytników emocje, o ile się pojawiają, są mocno wyblakłe i sprawiają wrażenie kopii zapożyczonych z jakiś innych powieści lub filmów. To nie namiętności gubią ludzi, ale samo życie, w którym – jak się zdaje – nie ma dobrych decyzji, a losy człowieka, któremu się udało, od tego, który poniósł klęskę, często trudno jest odróżnić. W gruncie rzeczy w powieści Janczury wszyscy przegrywają, włącznie z samym narratorem, który nawet samego siebie nie jest w stanie przekonać o zasadności swojej historii na tyle, aby ułożyć ją w płynna całość.

Odbiorca staje zatem wobec świata, którego zasady są proste, jasne i wyłożone na pierwszych stronach książki. Od razu na wstępie bowiem następuje zderzenie z rzeczywistością niemal post-apokaliptyczną, w której nawet sami bohaterowie nie czują się pełnoprawnymi ludźmi, definiując się zgodnie z opiniami mieszkańców wioski jako „nieludzkie pijaki”. Jak wieść gminna niesie, początkiem owej degradacji i dehumanizacji miało być wejście polski do Unii Europejskiej, ale tak naprawdę nie wiadomo, kiedy było owo mityczne lepiej, okres szczęśliwości i dobrobytu w przygranicznej Rzeczpospolitej. Pewne jest natomiast to, że teraz jest źle i prawdopodobnie tak już zostanie, wiedzą o tym bohaterowie, wie narrator, więc pora, by i czytelnik się dowiedział.

Jednocześnie jednak ten świat w całej swojej beznadziei, brutalności i biedzie nie tyle wydaje się zły co źle zrobiony, albo raczej niedokończony, niedopracowany w szczegółach i prowizoryczny. Ludzie nie do końca wiedzą, co mają w nim robić, więc powtarzają ciągle te same nieporadne ruchy, układające się w jeden, monotonny rytm dnia, w którym równie automatycznie i bezrefleksyjnie przemyca się alkohol zza ukraińskiej granicy i upija na ławce przed sklepem. Ani tragedia, ani miłość, ani zbrodnia nie są tutaj napędzane wielkimi namiętnościami czy misternie zaplanowanymi intrygami, ale pojawiają się niejako z konieczności, żeby historia mogła posuwać się do przodu, a interes się kręcił.

Obraz ten pogłębia narracja prowadzona z realistyczną czy wręcz naturalistyczną surowością, w której nawet opowiadający zdaje się nie widzieć i nie dociekać sensu w tym wszystkim, co go otacza. Odsuwa się on na bok, nijako umywa ręce i pozwala swoim bohaterem gadać do woli, większą część powieści prowadząc w mowie pozornie zależnej. Przy czym określenie „gadać” jest trochę na wyrost, bowiem narracja oparta jest przede wszystkim na swobodnym przebiegu myśli głównych bohaterów, co też skutkuje luźną i fragmentaryczną strukturą całego tekstu. Tym samym powieść niejako opowiada się sama głosami tytułowych przemytników: Fery’ego i Zoli, ich dziewczyn Basi i Karoliny i każdego, kto w jakiś sposób zaistnieje w toku akcji. Autor jednak nie indywidualizuje w żaden sposób tych poszczególnych monologów wewnętrznych. Zmienia się perspektywa, ale nie sposób patrzenia na świat i jego obraz, który koniec końców zawsze jest ten sam. Niezmienny jest również język opisu, wulgarny i potoczny, pełen wykrzyknień i kolokwializmów, nastawiony jakby na dialog czy może raczej zwrot do bliżej nieokreślonego adresata, któremu ta historia jest opowiadana. Nie wiadomo jednak dokładnie, po co.

Narrator pozbawiony własnego, autonomicznego języka w żaden sposób nie ingeruje w ten świat i nie wartościuje go. Jego obecność ogranicza się w zasadzie do zapisu rozważań i spostrzeżeń bohaterów, o których nawet nie wiemy, czy są trafne. Nigdy też nie wychodzi z fabułą poza obręb tej ciasnej wspólnoty, jak gdyby nie było nic poza Podkarpaciem, Ukrainą i granicą, przez którą można szmuglować tanie towary. Jeżeli pojawiają się wieści z zewnątrz, to w zasadzie tylko jako echo tego, co dzieje się tu na miejscu i na potwierdzenie tezy, że wszędzie jest tak samo źle. Narratora jednak to wszystko nie interesuje, jego omnipotencja nie obejmuje tego, co wychodzi poza zarysowany grubymi liniami świat przemytników. Historia i polityka pojawiają się co prawda w rozmowach bohaterów, ale zawsze w formie uproszczonych formułek o Ukraińcu – Banderowcu, Siczy i Kozakach. Polski, Zachodu i Unii Europejskiej mogłoby tak w zasadzie w ogóle nie być, gdyby tylko nie trzeba było tam czasem pojechać, żeby sobie dorobić.

Realizm Janczury nie wynika jednak z jego reporterskiej potrzeby dokumentowania problemów polskich przygranicznych miast i wiosek. Narrator nie wprowadza ram czasowych, nie kreśli tła społeczno-politycznego i nie sili się na pogłębione analizy socjologiczne. Wszystkie elementy świata przedstawionego zostają sprowadzone do koniecznego minimum, które najczęściej obejmuje jedynie sygnalizowanie pory dnia i sprecyzowanie, jaki rodzaju trunku w danym momencie spożywają bohaterowie. Te informacje służą jako rekwizyty i scenografia do prawdziwej treści powieści rozgrywającej się w samej narracji, której język dosadny i brutalny, ale też żywy i czujny na paradoksy i klisze naszej codziennej mowy, stanowi najciekawszy element prozy Janczury. To w niej autor zawarł najbardziej autentyczny obraz mentalności przemytników i rzeczywistości widzianej ich oczami. Nie uczynił przy z nich egzotycznych okazów przeznaczonych do oglądania w zamkniętych gablotach, ale ludzi niepokojąco swojskich i dobrze nam znajomych.
Konrad Janczura: „Przemytnicy”. Korporacja Ha!art. Kraków 2017.