
TRWAJĄC W MICIE. WĘDRUJĄC PRZEZ CODZIENNOŚĆ (MATEUSZ MARCZEWSKI: 'KOLISTE JEZIORA BIAŁORUSI')
A
A
A
„Białorusi nie można definiować w taki prosty sposób. Białoruś to nie kwestia kraju położonego między Rosją a Europą, którym rządzi dobry lub zły prezydent. To o wiele szersza perspektywa, która – wydaje się – nikogo poza niewielką grupą Białorusinów nie interesuje” (s. 39).
Zdawać się może, że dla artystów różnych profesji bagniste tereny, podmokłe łąki czy kształty jezior wykrojone w leśnym pejzażu przedstawiają się nade wszystko jako romantyczne podniety twórcze czy przestrzenie symboliczne. Przyrodnicy z kolei widzą w nich środowisko naturalne setek istot, a geologowie – ślady historycznych przemian. Białorusin, spoglądając w toń jeziora, jest każdym po trochu. Dostrzega nie tylko siebie, ale zarówno legendarne zatopione wsie, podania o podziemnych miastach, jak i stalinowską rzeczywistość, trud kołchozów czy rządy Łukaszenki. Książka Mateusza Marczewskiego przybliża tę, bliską nam i daleką zarazem, „umykającą (jak zaznacza w komentarzu na okładce Małgorzata Szejnert) twarz Białorusi”.
Twarz o wielu obliczach, należałoby dodać. Czasem twarz ta przybiera wizerunek starca przemierzającego czarnobylskie ścieżki, czasem studentki protestującej wobec przemocy władzy, a czasem świętej Eufrozyny, prawosławnej mniszki. I choć, co oczywiste, twarz każdej grupy społecznej charakteryzuje mnogość rysów, to wielowymiarowy portret Białorusi przedstawia się niezwykle fascynująco. Marczewski, spotykając na swojej drodze postaci kreślące ów obraz, odsłania kolejne bruzdy na twarzy narodu, którego strategia na przetrwanie brzmi: „Przycupnąć nisko przy ziemi i czekać” (s. 59).
Ciekawy wymiar książki polega na opisaniu przez pisarza prostej, ale często umykającej prawdy życia w micie – takie też motto nadaje Marczewski swojej publikacji (cytat otwierający lekturę to autorskie tłumaczenie frazy Gerardusa van der Leeuw’a „Mit jest życiem, życie jest mitem”). Motywy akwatyczne, mistyka kolistych jezior, pewnego rodzaju baśniowość przywołują na myśl świat oniryczny, wyobrażeniowy, który przetyka koszmar socjalistycznej (i postsocjalistycznej) rzeczywistości, bądź co bądź, mityzowanej.
Wędrówka Marczewskiego pełna jest zboczeń ze „ścieżki głównej” trasy. Obok refleksji nad wizytówkami architektury czy rządami głowy państwa, autor zwraca uwagę na drobne, wydawałoby się, historie – istotne są zarówno opowieści o PEN Clubie, jak o dwóch siostrach zamieszkujących obszary popromienne. Historia Białorusi przypomina bowiem przekaz o zatopionej wiosce. Pewne ślady zostały zatarte, niektóre fakty zmętnione, nadpisane przez inne opowieści, ale wciąż obecne. Stanowią zarówno miejsce kultu, jak przestrzeń sporu. Niezwykle trafna wydaje się także metafora podziemnego miasta, którą podaje autor za opowiadaniem „Labirynty” Łastouskiego. Zapadnięte przestrzenie, kryjące tajemnice i skarby, także te w postaci mądrości przodków, to nie tylko baśniowe relikty, ale trafne nawiązanie do sytuacji geopolitycznej, czy wreszcie – do kultury palimpsestu (owa palimpsestowość „Kolistych jezior Białorusi” została już dostrzeżona przez recenzentów książki Marczewskiego).
Narracja, porwana, fragmentaryczna, dopełnia się w obrazie kraju o chwiejnym poczuciu tożsamości. Białorusini, tkwiący między Europą Zachodnią a gigantem Rosji i Wschodu, wydają się balansować gdzieś na granicy światów. Nie sposób ich prosto zaklasyfikować: mimo obecności kultury Europy Zachodniej w życiu społecznym czy choćby położenia geograficznego („środek Europy”), wyczuwa się pewien dystans, związany również rzecz jasna ze specyfiką polityki; mimo chęci oderwania się od sowieckich kołchozów, zżycie ze wschodnimi Słowianami jest widoczne. Sami obywatele nie są w stanie dokładnie określić własnej tożsamości. Jak przywołuje Marczewski: „Być może Białoruś to jedyne państwo na świecie, które musi przypominać mieszkańcom, kim tak naprawdę są” (s. 98-99).
„Koliste jeziora Białorusi” to bez wątpienia interesująca pozycja i kolejna dobra porcja charakterystycznej prozy podróżniczej wydana przez Czarne (bo nie nazwałabym raczej książki Marczewskiego reportażem). Z pozoru prosta narracja, pozbawiona w zasadzie większych ozdobników, zaciekawia czytelnika nie tylko dzięki zawartości sporej wiedzy historycznej, ale także (a może raczej przede wszystkim) przez dostrzeżenie, zdawałoby się, niedostrzegalnego. Jak pokazuje Marczewski, przestrzeni nie sposób odczytać niczym mapy w pełnym świetle jarzeniówki – o wiele odpowiedniejsza wydaje się lektura pergaminu znaczona atramentem sympatycznym.
Zdawać się może, że dla artystów różnych profesji bagniste tereny, podmokłe łąki czy kształty jezior wykrojone w leśnym pejzażu przedstawiają się nade wszystko jako romantyczne podniety twórcze czy przestrzenie symboliczne. Przyrodnicy z kolei widzą w nich środowisko naturalne setek istot, a geologowie – ślady historycznych przemian. Białorusin, spoglądając w toń jeziora, jest każdym po trochu. Dostrzega nie tylko siebie, ale zarówno legendarne zatopione wsie, podania o podziemnych miastach, jak i stalinowską rzeczywistość, trud kołchozów czy rządy Łukaszenki. Książka Mateusza Marczewskiego przybliża tę, bliską nam i daleką zarazem, „umykającą (jak zaznacza w komentarzu na okładce Małgorzata Szejnert) twarz Białorusi”.
Twarz o wielu obliczach, należałoby dodać. Czasem twarz ta przybiera wizerunek starca przemierzającego czarnobylskie ścieżki, czasem studentki protestującej wobec przemocy władzy, a czasem świętej Eufrozyny, prawosławnej mniszki. I choć, co oczywiste, twarz każdej grupy społecznej charakteryzuje mnogość rysów, to wielowymiarowy portret Białorusi przedstawia się niezwykle fascynująco. Marczewski, spotykając na swojej drodze postaci kreślące ów obraz, odsłania kolejne bruzdy na twarzy narodu, którego strategia na przetrwanie brzmi: „Przycupnąć nisko przy ziemi i czekać” (s. 59).
Ciekawy wymiar książki polega na opisaniu przez pisarza prostej, ale często umykającej prawdy życia w micie – takie też motto nadaje Marczewski swojej publikacji (cytat otwierający lekturę to autorskie tłumaczenie frazy Gerardusa van der Leeuw’a „Mit jest życiem, życie jest mitem”). Motywy akwatyczne, mistyka kolistych jezior, pewnego rodzaju baśniowość przywołują na myśl świat oniryczny, wyobrażeniowy, który przetyka koszmar socjalistycznej (i postsocjalistycznej) rzeczywistości, bądź co bądź, mityzowanej.
Wędrówka Marczewskiego pełna jest zboczeń ze „ścieżki głównej” trasy. Obok refleksji nad wizytówkami architektury czy rządami głowy państwa, autor zwraca uwagę na drobne, wydawałoby się, historie – istotne są zarówno opowieści o PEN Clubie, jak o dwóch siostrach zamieszkujących obszary popromienne. Historia Białorusi przypomina bowiem przekaz o zatopionej wiosce. Pewne ślady zostały zatarte, niektóre fakty zmętnione, nadpisane przez inne opowieści, ale wciąż obecne. Stanowią zarówno miejsce kultu, jak przestrzeń sporu. Niezwykle trafna wydaje się także metafora podziemnego miasta, którą podaje autor za opowiadaniem „Labirynty” Łastouskiego. Zapadnięte przestrzenie, kryjące tajemnice i skarby, także te w postaci mądrości przodków, to nie tylko baśniowe relikty, ale trafne nawiązanie do sytuacji geopolitycznej, czy wreszcie – do kultury palimpsestu (owa palimpsestowość „Kolistych jezior Białorusi” została już dostrzeżona przez recenzentów książki Marczewskiego).
Narracja, porwana, fragmentaryczna, dopełnia się w obrazie kraju o chwiejnym poczuciu tożsamości. Białorusini, tkwiący między Europą Zachodnią a gigantem Rosji i Wschodu, wydają się balansować gdzieś na granicy światów. Nie sposób ich prosto zaklasyfikować: mimo obecności kultury Europy Zachodniej w życiu społecznym czy choćby położenia geograficznego („środek Europy”), wyczuwa się pewien dystans, związany również rzecz jasna ze specyfiką polityki; mimo chęci oderwania się od sowieckich kołchozów, zżycie ze wschodnimi Słowianami jest widoczne. Sami obywatele nie są w stanie dokładnie określić własnej tożsamości. Jak przywołuje Marczewski: „Być może Białoruś to jedyne państwo na świecie, które musi przypominać mieszkańcom, kim tak naprawdę są” (s. 98-99).
„Koliste jeziora Białorusi” to bez wątpienia interesująca pozycja i kolejna dobra porcja charakterystycznej prozy podróżniczej wydana przez Czarne (bo nie nazwałabym raczej książki Marczewskiego reportażem). Z pozoru prosta narracja, pozbawiona w zasadzie większych ozdobników, zaciekawia czytelnika nie tylko dzięki zawartości sporej wiedzy historycznej, ale także (a może raczej przede wszystkim) przez dostrzeżenie, zdawałoby się, niedostrzegalnego. Jak pokazuje Marczewski, przestrzeni nie sposób odczytać niczym mapy w pełnym świetle jarzeniówki – o wiele odpowiedniejsza wydaje się lektura pergaminu znaczona atramentem sympatycznym.
Mateusz Marczewski: „Koliste jeziora Białorusi”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2017 [seria Sulina].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |