NIE NAJWIĘKSZA JEST 'MIŁOŚĆ' (IGNACY KARPOWICZ: 'MIŁOŚĆ')
A
A
A
„Miłość” znalazła się na liście 10 książek roku „Książek. Magazynu do czytania” dwa dni przed oficjalną premierą, co wywołało liczne nieprzychylne komentarze, niekoniecznie związane z oceną jakości literackiej. Przed lekturą sądziłam, że trudno było „dobrymi chęciami” zrobić nowej książce Ignacego Karpowicza większą krzywdę – nawet jeśli przy tym osiągnięto efektywną promocję. „Podkręcenie” oczekiwań, a równocześnie wzbudzenie podejrzeń wokół tej „reklamy” odciągało uwagę od samego tekstu. Jednak jako że jestem fanką wielu wcześniejszych książek Karpowicza, postanowiłam otoczkę zignorować i rozkoszować się powieścią jednego z moich ulubionych polskich prozaików.
W małym dworku
Postanowienie to przetrwało we mnie nawet po lekturze okładkowej zapowiedzi, chociaż gdyby nie nazwisko autora, nie sięgnęłabym po książkę zapowiadaną takim nagromadzeniem wielkich słów: „W dworku wczesnych lat powojennych, w dystopijnej Polsce przyszłości, w baśniowym królestwie toczonym zarazą, w krzywym zwierciadle tu i teraz – ścierają się ludzkie namiętności. Każdy pragnie spełnić swoją powinność. Nikt nie chce być samotny. Każdego czeka ból”. Niestety, przez większość powieści ból może i czekał – ale głównie mnie.
Gdybym nie przeczytała tej książki, uznałabym za nieco żartobliwą deklarację Karpowicza w wywiadzie: „No i »Miłość« to kolejny krok. Dość radykalny. Wraz z nim opuściłem ironiczny świat” (ksiazki.onet.pl). Niestety, nowa powieść autora świetnych „ości” naprawdę jest boleśnie serio. Szkoda, bo był tu potencjał na coś rewolucyjnego, pisarz podjął ważne tematy, skorzystał z czekających na odnowienie wzorców.
Jedyna część, którą mogę z czystym sumieniem polecić, to otwierające tom „Piękno”. Karpowicz proponuje konwencję dworkowej opowieści osnutej wokół życia Iwaszkiewiczów (przede wszystkim sytuacji Anny wobec homoseksualizmu Jarosława), opowieści podszytej iście bergmanowskim napięciem między przebywającymi w majątku bohaterami. Ta część też jest raczej na poważnie, ale ma świetną stylizację, pełnokrwiste postacie, celne psychologiczne obserwacje typu „(…) ona zaś przyglądała się mężowi z czujnością, nieraz braną za czułość” (s. 21), a także ożywiające całość metateatralne wstawki. „Piękno” imponuje językiem i porusza treścią. I tu jeszcze Karpowicz chwilami się bawi, pisząc choćby: „Nie znosiła tych chwil oczekiwania. Za ostatniej wojny czekała dwa lata, aż przyjdą Niemcy, zarekwirują, spalą. I przyszli, sytuacja powstała, rozumie się samo przez się, niemiła, jednak niewarta dwuletniego czekania, ani nawet anegdoty do kolacji na pogodniejsze czasy” (s. 15).
Język neofity
Oduczając się ironii, Karpowicz nie oduczył się na szczęście konstruowania powieści. Trzeba przyznać, że na poziomie sprytnego zazębiania się poszczególnych historii (pod względem postaci, fraz, rekwizytów) nie można autorowi nic zarzucić. Dobrze zna wykorzystywane konwencje. Ciekawie oscyluje między retro a futuro (Ryszard Koziołek na okładce nazywa „Miłość” powieścią „retrofuturystyczną”). Spójna – czy aż nie za spójna? – jest też warstwa ideologiczna, przekaz dotyczący najważniejszych dla „Miłości” tematów, z tytułowym na czele. Ale przywołane zalety zostają przytłoczone przez wady.
W cytowanym już wywiadzie Karpowicz stwierdza: „Oczywiście nie chcę być bon mociarzem jak Coelho, ale z drugiej strony nie możemy pozwolić, żeby tacy kiepscy pisarze przejęli te słowa” (ksiazki.onet.pl). Idea słuszna, ale należałoby przy takich buńczucznych przeciwstawieniach siebie „kiepskim pisarzom” zadbać o to, by fragmenty „Miłości” nie brzmiały jak z Coelho właśnie. Dwa przykłady do quizu „Karpowicz czy Coelho?”: 1. „Człowiek rodzi się po to, żeby przeżyć życie, a jeśli los się do niego uśmiechnie – żeby zrobić coś dobrego. Ale żeby zrobić coś dobrego, musi kochać i być kochany”. 2. „Człowiek z własnej woli nigdy świadomie nie wybierze samotności”. Oba Karpowicz (s. 97, 122).
„Kiedy mozolnie, po latach kończyłem »Sońkę«, czułem, że dokonał się we mnie przełom. Moi bohaterowie odważyli się mówić bez – jak to Szymborska radziła – cudzysłowienia” (ksiazki.onet.pl) – twierdzi pisarz. Nie sądzę, żeby noblistka miała na myśli efekty takie, jakie przyniosła „Miłość”. Tymczasem po „przełomie” Karpowicz, niczym w duchu świeżego nawrócenia, mówi językiem jeśli nawet niekoniecznie Coelho, to choćby znacznie słabszej wersji Pieśni nad Pieśniami albo Hymnu o miłości.
Nuda, dobro i prawda
O ile „Piękno” dzięki dobrze zrealizowanemu językowo, interesującemu pomysłowi na konwencję i fabułę jakoś wymknęło się absolutyzującym zakusom pisarza, tak części „Prawda” i „Dobro” nie miały szans się obronić.
Pierwsza z nich to dystopijna opowieść – i jak to w dystopijnej opowieści, trudno nie dostrzec wpływów George’a Orwella (ewentualnie modnej na fali niedawnego serialu „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood). Znajdziemy tu parę dobrych pomysłów. Jedno z ministerstw to Ministerstwo Komunikacji i Godności, wszystko ma pozornie narodowe nazwy (tabletki uspokajające to chillpol), a „systemy inwigilujące” to przestarzałe (czy raczej „poprzednie” [s. 184]) określenie na „systemy bezpieczeństwa”. Równocześnie jednak nawet przeciwnicy dobrej zmiany mogą się skrzywić na płytkie, za łatwe aluzje w rodzaju „Agata Zmiana”, „Prawo i Swoboda”. Powieść Karpowicza w „Prawdzie” skręca w stronę ideologii tak mocno, że literatura zostaje gdzieś w tle.
Nieco inne proporcje są obecne w części „Dobro”. Tu z kolei pisarz bardzo mocno wykorzystuje konwencję baśni, konsekwentnie buduje opowieść i tkankę języka (chociaż obok baśni jako takiej da się tu dostrzec ślady „Tristana i Izoldy” czy „Dżumy” Camusa). Poza uczynieniem głównymi bohaterami księcia i parobka płci męskiej (kłania się przy okazji Gombrowicz) Karpowicz nie robi tu jednak niczego, co jakoś szczególnie by baśń rewolucjonizowało. Podobnie jak w „Prawdzie” sięga po utarty schemat literacki, by dać kolejną ilustrację tezy.
Powieść z tezą
A teza, którą wyczytać można także z przeplatających wspomniane trzy części fragmentów „2”, „4” i „6, dotyczących życia fikcyjnego pisarza, który zdobył się na coming out i zapłacił za to wysoką cenę, okazuje się tyleż ważna, co nieodkrywcza. Otóż wykluczenie jest złe, a życie w zgodzie ze sobą – dobre. Samotność jest zła, a miłość – dobra. Może spłycam, ale Karpowicz też spłyca. Szkoda, bo potrzebny jest literaturze inny język do mówienia o miłości homoseksualnej – inny niż sublimacje Iwaszkiewicza, inny niż przerysowanie Witkowskiego. Niestety – inny też niż kaznodziejstwo Karpowicza.
Tyle w „Miłości” ważnych i w większości zmarnowanych w takim literackim kształcie tematów. Dylematy miłosne (tu całkiem ciekawie zasygnalizowana krzywda kobiet będących w przedstawionych układach na straconej pozycji), samoświadomość, pogodzenie się ze sobą i z innymi, potrzeba tolerancji, wpływ polityki na jednostkę, rola pisarza w społeczeństwie. Wszystko istotne – i prawie wszystko poprowadzone z nieznośnym patosem. Każde głębsze wciągnięcie się w losy bohaterów gwałtownie przerywał mi jakiś górnolotny bon mot. A zanim zdążyłam sformułować myśl, że może to jednak niezła powieść, jakiś fragment wbijanego czytelnikowi do głowy wykładu o miłości kazał mi zmienić zdanie.
„Piękno? Prawda? Dobro? Bez miłości karlały, stając się własnym przeciwieństwem, rozkłączającym się w ciemną ziemię” (s. 79). Może. Ale literatura bez śladu ironii, cała na wysokim C, też tu skarlała. Strach pomyśleć, jak będą czytać tę powieść ideowi przeciwnicy wartości, o które Karpowicz walczy – skoro jako zwolenniczka państwa, które nie reguluje, kto z kim sypia, nie narzuca religii, nie wyklucza, a przy tym wielbicielka „ości”, „Balladyn i romansów” czy (nieco mniej bałwochwalczo) „Gestów” i „Cudu” nie jestem w stanie docenić „Miłości”. Im więcej mówienia o miłości w taki „bezpośredni” (na ile pośredniość literatury pozwala) sposób, tym mniej jej czułam na kartach tej książki. Konwencjonalność myśli, jeszcze wzmocniona konwencjonalnością dystopijnej i baśniowej formy, nie pozwoliła mi się przejąć losami postaci. Poza postaciami z pierwszej części oraz parą z partii „2”, „4” i „6” bohaterowie są papierowi, przypowieściowi. A jeśli się chce dziś napisać przypowieść, to też trzeba by mieć na nią jakiś pomysł – nie tylko taki, że „amor vincit omnia”, a jeśli akurat nie, to na pewno powinna.
„Miłość. Serio”. Serio?
Mimo dobrych fragmentów odradzam „Miłość”. Z bólem (cóż, ostrzegali na okładce), bo lubię i pisarza, i gry z konwencją, i śledzenie powiązań, i antyprawicowe nastroje. Czytamy w powieści: „Tego wstydziłem się najbardziej – tkliwości czy czułości. Takie słowa nie istniały w moim prywatnym słowniku. Były w nim tkliwostka i czułostkowość” (s. 118). Znów: może i racja. Ale w tej książce Karpowiczowi nie udało się tak opisać tkliwości i czułości, żeby nie brzmiało „tkliwostkowo” i czułostkowo. Deklaruje: „Ten tytuł w dzisiejszej rzeczywistości to hardkor. Powieść powinna mieć podtytuł »serio« – »Miłość. Serio«” (ksiazki.onet.pl), ale za odwagą odejścia od niepowagi nie idzie przekonująca propozycja. Pisarz chciał być oryginalnie nieironiczny, ale stał się tylko nieoryginalny.
Najgorszy jest tu zmarnowany potencjał i tematu, i talentu. Bo tylko talentowi zawdzięcza Karpowicz to, że mimo wymienionych mankamentów można przebrnąć przez „Miłość” całkiem szybko. To się, wbrew brakom (czy też może wbrew nadmiarom), płynnie czyta, nawet zgrzytając zębami przy „złotych myślach”. Ale potem się odkłada tę książkę i zostaje z przekonaniem, że szkoda Karpowicza na taką prozę. Że „Miłość” nieprzekonanych nie przekona, za to może zrazić przekonanych. A powieść, która kończy się zdaniem: „I tak to trwało: katamaran z pasażerami, otoczony stadem wielorybów, i droga dokądś, choć bez określonego kierunku, za to razem” (s. 286), może w tym potraktowanym serio kulcie prawdy, dobra, piękna i MIŁOŚCI okazać się dla kogoś receptą na szczęśliwsze życie. Ale dla literatury to jednak nieszczęście.
LITERATURA:
„Ignacy Karpowicz: jestem nadzorcą obozu literatura”. Z Ignacym Karpowiczem rozmawia Emilia Padoł. https://kultura.onet.pl/wywiady-i-artykuly/ignacy-karpowicz-jestem-nadzorca-obozu-literatura-wywiad/d88c2cw
W małym dworku
Postanowienie to przetrwało we mnie nawet po lekturze okładkowej zapowiedzi, chociaż gdyby nie nazwisko autora, nie sięgnęłabym po książkę zapowiadaną takim nagromadzeniem wielkich słów: „W dworku wczesnych lat powojennych, w dystopijnej Polsce przyszłości, w baśniowym królestwie toczonym zarazą, w krzywym zwierciadle tu i teraz – ścierają się ludzkie namiętności. Każdy pragnie spełnić swoją powinność. Nikt nie chce być samotny. Każdego czeka ból”. Niestety, przez większość powieści ból może i czekał – ale głównie mnie.
Gdybym nie przeczytała tej książki, uznałabym za nieco żartobliwą deklarację Karpowicza w wywiadzie: „No i »Miłość« to kolejny krok. Dość radykalny. Wraz z nim opuściłem ironiczny świat” (ksiazki.onet.pl). Niestety, nowa powieść autora świetnych „ości” naprawdę jest boleśnie serio. Szkoda, bo był tu potencjał na coś rewolucyjnego, pisarz podjął ważne tematy, skorzystał z czekających na odnowienie wzorców.
Jedyna część, którą mogę z czystym sumieniem polecić, to otwierające tom „Piękno”. Karpowicz proponuje konwencję dworkowej opowieści osnutej wokół życia Iwaszkiewiczów (przede wszystkim sytuacji Anny wobec homoseksualizmu Jarosława), opowieści podszytej iście bergmanowskim napięciem między przebywającymi w majątku bohaterami. Ta część też jest raczej na poważnie, ale ma świetną stylizację, pełnokrwiste postacie, celne psychologiczne obserwacje typu „(…) ona zaś przyglądała się mężowi z czujnością, nieraz braną za czułość” (s. 21), a także ożywiające całość metateatralne wstawki. „Piękno” imponuje językiem i porusza treścią. I tu jeszcze Karpowicz chwilami się bawi, pisząc choćby: „Nie znosiła tych chwil oczekiwania. Za ostatniej wojny czekała dwa lata, aż przyjdą Niemcy, zarekwirują, spalą. I przyszli, sytuacja powstała, rozumie się samo przez się, niemiła, jednak niewarta dwuletniego czekania, ani nawet anegdoty do kolacji na pogodniejsze czasy” (s. 15).
Język neofity
Oduczając się ironii, Karpowicz nie oduczył się na szczęście konstruowania powieści. Trzeba przyznać, że na poziomie sprytnego zazębiania się poszczególnych historii (pod względem postaci, fraz, rekwizytów) nie można autorowi nic zarzucić. Dobrze zna wykorzystywane konwencje. Ciekawie oscyluje między retro a futuro (Ryszard Koziołek na okładce nazywa „Miłość” powieścią „retrofuturystyczną”). Spójna – czy aż nie za spójna? – jest też warstwa ideologiczna, przekaz dotyczący najważniejszych dla „Miłości” tematów, z tytułowym na czele. Ale przywołane zalety zostają przytłoczone przez wady.
W cytowanym już wywiadzie Karpowicz stwierdza: „Oczywiście nie chcę być bon mociarzem jak Coelho, ale z drugiej strony nie możemy pozwolić, żeby tacy kiepscy pisarze przejęli te słowa” (ksiazki.onet.pl). Idea słuszna, ale należałoby przy takich buńczucznych przeciwstawieniach siebie „kiepskim pisarzom” zadbać o to, by fragmenty „Miłości” nie brzmiały jak z Coelho właśnie. Dwa przykłady do quizu „Karpowicz czy Coelho?”: 1. „Człowiek rodzi się po to, żeby przeżyć życie, a jeśli los się do niego uśmiechnie – żeby zrobić coś dobrego. Ale żeby zrobić coś dobrego, musi kochać i być kochany”. 2. „Człowiek z własnej woli nigdy świadomie nie wybierze samotności”. Oba Karpowicz (s. 97, 122).
„Kiedy mozolnie, po latach kończyłem »Sońkę«, czułem, że dokonał się we mnie przełom. Moi bohaterowie odważyli się mówić bez – jak to Szymborska radziła – cudzysłowienia” (ksiazki.onet.pl) – twierdzi pisarz. Nie sądzę, żeby noblistka miała na myśli efekty takie, jakie przyniosła „Miłość”. Tymczasem po „przełomie” Karpowicz, niczym w duchu świeżego nawrócenia, mówi językiem jeśli nawet niekoniecznie Coelho, to choćby znacznie słabszej wersji Pieśni nad Pieśniami albo Hymnu o miłości.
Nuda, dobro i prawda
O ile „Piękno” dzięki dobrze zrealizowanemu językowo, interesującemu pomysłowi na konwencję i fabułę jakoś wymknęło się absolutyzującym zakusom pisarza, tak części „Prawda” i „Dobro” nie miały szans się obronić.
Pierwsza z nich to dystopijna opowieść – i jak to w dystopijnej opowieści, trudno nie dostrzec wpływów George’a Orwella (ewentualnie modnej na fali niedawnego serialu „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood). Znajdziemy tu parę dobrych pomysłów. Jedno z ministerstw to Ministerstwo Komunikacji i Godności, wszystko ma pozornie narodowe nazwy (tabletki uspokajające to chillpol), a „systemy inwigilujące” to przestarzałe (czy raczej „poprzednie” [s. 184]) określenie na „systemy bezpieczeństwa”. Równocześnie jednak nawet przeciwnicy dobrej zmiany mogą się skrzywić na płytkie, za łatwe aluzje w rodzaju „Agata Zmiana”, „Prawo i Swoboda”. Powieść Karpowicza w „Prawdzie” skręca w stronę ideologii tak mocno, że literatura zostaje gdzieś w tle.
Nieco inne proporcje są obecne w części „Dobro”. Tu z kolei pisarz bardzo mocno wykorzystuje konwencję baśni, konsekwentnie buduje opowieść i tkankę języka (chociaż obok baśni jako takiej da się tu dostrzec ślady „Tristana i Izoldy” czy „Dżumy” Camusa). Poza uczynieniem głównymi bohaterami księcia i parobka płci męskiej (kłania się przy okazji Gombrowicz) Karpowicz nie robi tu jednak niczego, co jakoś szczególnie by baśń rewolucjonizowało. Podobnie jak w „Prawdzie” sięga po utarty schemat literacki, by dać kolejną ilustrację tezy.
Powieść z tezą
A teza, którą wyczytać można także z przeplatających wspomniane trzy części fragmentów „2”, „4” i „6, dotyczących życia fikcyjnego pisarza, który zdobył się na coming out i zapłacił za to wysoką cenę, okazuje się tyleż ważna, co nieodkrywcza. Otóż wykluczenie jest złe, a życie w zgodzie ze sobą – dobre. Samotność jest zła, a miłość – dobra. Może spłycam, ale Karpowicz też spłyca. Szkoda, bo potrzebny jest literaturze inny język do mówienia o miłości homoseksualnej – inny niż sublimacje Iwaszkiewicza, inny niż przerysowanie Witkowskiego. Niestety – inny też niż kaznodziejstwo Karpowicza.
Tyle w „Miłości” ważnych i w większości zmarnowanych w takim literackim kształcie tematów. Dylematy miłosne (tu całkiem ciekawie zasygnalizowana krzywda kobiet będących w przedstawionych układach na straconej pozycji), samoświadomość, pogodzenie się ze sobą i z innymi, potrzeba tolerancji, wpływ polityki na jednostkę, rola pisarza w społeczeństwie. Wszystko istotne – i prawie wszystko poprowadzone z nieznośnym patosem. Każde głębsze wciągnięcie się w losy bohaterów gwałtownie przerywał mi jakiś górnolotny bon mot. A zanim zdążyłam sformułować myśl, że może to jednak niezła powieść, jakiś fragment wbijanego czytelnikowi do głowy wykładu o miłości kazał mi zmienić zdanie.
„Piękno? Prawda? Dobro? Bez miłości karlały, stając się własnym przeciwieństwem, rozkłączającym się w ciemną ziemię” (s. 79). Może. Ale literatura bez śladu ironii, cała na wysokim C, też tu skarlała. Strach pomyśleć, jak będą czytać tę powieść ideowi przeciwnicy wartości, o które Karpowicz walczy – skoro jako zwolenniczka państwa, które nie reguluje, kto z kim sypia, nie narzuca religii, nie wyklucza, a przy tym wielbicielka „ości”, „Balladyn i romansów” czy (nieco mniej bałwochwalczo) „Gestów” i „Cudu” nie jestem w stanie docenić „Miłości”. Im więcej mówienia o miłości w taki „bezpośredni” (na ile pośredniość literatury pozwala) sposób, tym mniej jej czułam na kartach tej książki. Konwencjonalność myśli, jeszcze wzmocniona konwencjonalnością dystopijnej i baśniowej formy, nie pozwoliła mi się przejąć losami postaci. Poza postaciami z pierwszej części oraz parą z partii „2”, „4” i „6” bohaterowie są papierowi, przypowieściowi. A jeśli się chce dziś napisać przypowieść, to też trzeba by mieć na nią jakiś pomysł – nie tylko taki, że „amor vincit omnia”, a jeśli akurat nie, to na pewno powinna.
„Miłość. Serio”. Serio?
Mimo dobrych fragmentów odradzam „Miłość”. Z bólem (cóż, ostrzegali na okładce), bo lubię i pisarza, i gry z konwencją, i śledzenie powiązań, i antyprawicowe nastroje. Czytamy w powieści: „Tego wstydziłem się najbardziej – tkliwości czy czułości. Takie słowa nie istniały w moim prywatnym słowniku. Były w nim tkliwostka i czułostkowość” (s. 118). Znów: może i racja. Ale w tej książce Karpowiczowi nie udało się tak opisać tkliwości i czułości, żeby nie brzmiało „tkliwostkowo” i czułostkowo. Deklaruje: „Ten tytuł w dzisiejszej rzeczywistości to hardkor. Powieść powinna mieć podtytuł »serio« – »Miłość. Serio«” (ksiazki.onet.pl), ale za odwagą odejścia od niepowagi nie idzie przekonująca propozycja. Pisarz chciał być oryginalnie nieironiczny, ale stał się tylko nieoryginalny.
Najgorszy jest tu zmarnowany potencjał i tematu, i talentu. Bo tylko talentowi zawdzięcza Karpowicz to, że mimo wymienionych mankamentów można przebrnąć przez „Miłość” całkiem szybko. To się, wbrew brakom (czy też może wbrew nadmiarom), płynnie czyta, nawet zgrzytając zębami przy „złotych myślach”. Ale potem się odkłada tę książkę i zostaje z przekonaniem, że szkoda Karpowicza na taką prozę. Że „Miłość” nieprzekonanych nie przekona, za to może zrazić przekonanych. A powieść, która kończy się zdaniem: „I tak to trwało: katamaran z pasażerami, otoczony stadem wielorybów, i droga dokądś, choć bez określonego kierunku, za to razem” (s. 286), może w tym potraktowanym serio kulcie prawdy, dobra, piękna i MIŁOŚCI okazać się dla kogoś receptą na szczęśliwsze życie. Ale dla literatury to jednak nieszczęście.
LITERATURA:
„Ignacy Karpowicz: jestem nadzorcą obozu literatura”. Z Ignacym Karpowiczem rozmawia Emilia Padoł. https://kultura.onet.pl/wywiady-i-artykuly/ignacy-karpowicz-jestem-nadzorca-obozu-literatura-wywiad/d88c2cw
Ignacy Karpowicz: „Miłość”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |