ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (336) / 2017

Michał Kazimierczuk,

KOMENTARZE, PYTANIA I NAPOMNIENIA Z LAT 2015-2017, W TROSCE O PODMIOTOWOŚĆ I NOWOCZESNOŚĆ FORMY POLSKI SPORZĄDZONE (DARIUSZ KARŁOWICZ: 'POLSKA JAKO JASON BOURNE')

A A A
Starożytna Grecja, niemalże z biegu

Układając życiorys Talesa, Diogenes Laertios jedną czwartą kompilowanego materiału poświęca genealogii Milezyjczyka, ukazując wywodzącego się z szlachetnego rodu Fenicjan ojca filozofii jako dalekiego potomka Kadmosa. Nie jest kwestią przypadku, że Diogenes tak skrzętnie dokumentuje genealogiczny rys pierwszego filozofa, prezentując go jako potomka tego, który uratował samego Zeusa jedynie przy pomocy „narzędzi umysłu”, nie stosując siły fizycznej. To bowiem Kadmos – jak przypomina Roberto Calasso – obdarzywszy Grecję darami mądrości, na które składają się samogłoski, spółgłoski i znaki tworzące alfabet, nauczył Greków, że bogowie żyją w ciszy umysłu. Boska legitymacja filozofa, uwiarygodniona przez szlachetną genealogię, w życiu Talesa objawia się patronatem boga wiedzy i estetyki, Apolla. W jednej z kilku przywoływanych przez Diogenesa historii o trójnogu, mającym trafić według wyroczni apollińskiej do największego z mędrców, obdarowany nim Tales zrzeka się boskiego ekwiwalentu, by ten ponownie do niego wrócił, co potwierdza wyróżnioną pozycję i autorytet mędrca.

Czy zrzekając się rzeczonego trójnogu, Tales postępuje nieracjonalnie, a jego gest jest tylko późniejszą, mitotwórczą grą tradycji i wygładzającej kurtuazji? Tak sprawę odczyta demistyfikacyjny dyletant, być może dodając w żarze dekompozycyjnej musztry, z miną pełną powagi i dezaprobaty, uwagę o fallicznym charakterze przekazywanego insygnium, będącego z pewnością misternym zabezpieczeniem kulturowej gry dominacji płci bezpiecznie skrywającej się pod płaszczem plastycznego wędzidła starożytności. Jak to dobrze, że reaktory późnej nowoczesności działają prężnie i pozostaną skłonne wysyłać do retorycznych stajni Augiasza wrażliwych szpiegów marginesów, niepodatnych na uwodzicielskie sztuczki zakamuflowanej symbolicznej przemocy… Dajmy na chwile tamę podejrzeniom i poniechajmy kpin ze zwierzeń skorpiona, wszak – parafrazując Cycerona – czytamy i rozpoznajemy mit, by wrócić na ziemię. Robimy to od trzech tysiącleci wyłącznie po to. Kto odrobił lekcję ze studium greckiego formowania człowieka i nie uczynił z interwału własnego pokolenia trybunału dziejowej prawdy i matrycy gustu literackiego, w mig dostrzeże, że podobnie karykaturalnie zapatrująca się na Grecję schematyczna pooświeceniowa podejrzliwość więcej zaciemnia, niż wyjaśnia z przekazanego obrazu.

Spiesząc z odpowiedzią: nic bardziej mylnego. Zrzekając się boskiego daru, Milezyjczyk postępuje w pełnie racjonalnie, zgodnie z formułą wykutą w pronaosie świątyni Apolla: poznaj samego siebie. To samozwrotne wezwanie nie zakładało akcesu do wszczęcia psychologicznego aktu terapeutycznego i nie oznaczało eksploracji własnego wnętrza emocjonalnego, co jako oczywiste podpowiedzi podsuwa nam kognitywna mentalność ponowożytna. Nie roszcząc sobie prawa do odkrywczości, rzekłbym nawet więcej. Poznanie samego siebie nie było także powiązane z żadnym produktem, marką i metką. I co więcej, skandaliczne musi pozostać także to, że nie kryje się pod nim tani fetyszyzm autentyczności, nachalnie wykuwany w efemerycznym haśle „bądź sobą”, które katorżniczo drenuje introspektywne jaźnie współczesnych. Nic z tych rzeczy. W swym pierwotnym, apolińskim wydźwięku maksyma wyryta w przedsionku świątyni delfickiej wyroczni sygnowała konieczność dostrzeżenia właściwej miary rzeczy(wistości), bowiem tylko ten, kto sobie uświadomił, że jest zwierzęciem rozumnym, acz śmiertelnym, i boskość pozostanie dlań hegemonią nieprzekraczalnego dystansu, odkrywał warunek otwierający wrota mądrości.

Zajrzyjmy do innego klasycznego europejskiego metadoświadczenia, które zapisane zostało w wersetach „Agamemnona” Ajschylosa, gdzie z pieśni chóru dowiadujemy, że Zeus ustanowił prawo człowieka do mądrości poprzez cierpienie. „Chcesz wiedzę posiąść –wprzódy cierp: oto Prawdy wiecznej sąd” (Ajschylos 1989: 259). Ten motyw cierpienia jako negatywnego warunku episteme przypominał Gadamer w „Prawdzie i metodzie”, gdzie podkreślał, że pokorna lekcja przekazana przez Ajschylosa polegać ma przede wszystkim na uwydatnieniu warunków granic ludzkiego bycia. „Tym, co jest, nie są jednak te czy inne rzeczy, lecz to »czego nie można już się pozbyć« (…). Zwykłym złudzeniem okazuje się możność odwracania biegu wszelkich spraw, czas na wszystko i perspektywa powrotu wszystkiego w jakiś sposób” (Gadamer 2013: 487). Dla pozornie oddalonej od antycznego źródła hermeneutyki szyfr skończoności przekazany przez umarłych to nie pokutny wór nostalgii, lecz prymarny wyznacznik nieodwołalności horyzontu i pieczęć dla moralności. Nieodwracalność wszak nadaje naszemu życiu rys odpowiedzialności, ciężar ogromu i temporalną ekstatyczność, bowiem ślad podejmowanych decyzji pozostawia w bycie „wieczny” ślad, tkając egzystencji nieusuwalną szatę tragiczności.

Przyznajmy, że dla obywateli – używając warsztatu pojęciowego Charlesa Taylora – świeckiej epoki ton pogłosów umarłych brzmi srogo, niemal okrutnie, pozostawiając na obliczu idyllicznego karnawału wsobnej samorealizacji gorzki grymas. Magiczne przeświadczenie, że można bezkolizyjnie ułożyć sobie zawsze życie na nowo, a rynek rozsądzi triumfalnie w mirażu końca historii ścieżki emancypacji i komfortu, to zlewki nektaru gościnności Lotofagów, krainy, w której żywiony owocami lotosu przybysz zapominał o Itace, a poniechawszy treści własnego losu, poczynał grzęznąć w odurzającym nie-miejscu. Nie każdy znajdzie wokół siebie ratunek w postaci Odysa, który pamięta, po co przybył i gdzie podąża. Pomimo iż pokusa kulturowego ostania się w baśniowej krainie młodości i nieustannego reglamentowania dzieciństwa, w którym nie odróżnia się fantazji od zewnętrznej miary, każdy zdaje się sobie kosmosem, a pytanie o wiek staje się policzkiem dla ludzkiej godności, jest przemożna, to jej klientela prędzej czy później musi zderzyć się z oporem materii.

Wnuczęta dzieci kwiatów, konsumenci ducha epoki i adepci retoryki beztroski, choć na sztandar wyciągają fetysz mobilności, rzadko gotowi są na to, aby faktycznie eksplorować odwiedzane miejsca, bowiem wymagałoby to uprzedniego studium. Pasja pasją, ale to nadmierna ruchliwość, kalejdoskop zmiennych pejzaży i wrażeń jest celem samym w sobie, a na lekturę topografii miejsca i zrozumienie szkoda czasu! Z historii wydłubie się garść ciekawostek, które dobrze brzmią, lecz niczego nie rozjaśniają, a jeśli quasi-mieszczańscy nomadzi pokuszą się o przewodnik, to z reguły pochwycą hasłowy skrypt, koniecznie skromnych rozmiarów, wszak w podróż, która nie ma być elementem poznania, lecz eksploatacji siebie, najistotniejsze miejsce w bagażu podręcznym zajmuje nowe „insignium” – selfie-stick. Czy przesadzam? Proszę spróbować na chwilę przystanąć w bazylice Grobu Pańskiego w Jerozolimie bądź muzeum watykańskim, aby przypatrzeć się szczegółom architektury, gracji fresków Michała Anioła czy wyrazowi twarzy na jednej z setek zachowanych rzeźb. Prawdopodobieństwo, że zatknięty na zwieńczeniu dzirytu „bystryfon” niesiony przez anonimowe kohorty syndromitów elektronicznego oka ugodzi państwa w skroń, plecy, czoło, jest niemal gwarantowane.

Miejsca się zatem najczęściej bez gracji omiata, czyni się to na tyle akrobacyjnie, aby wyłuskać tych kilka cennych chwil na fotografię na tle rozpoznawalnej architektury. Jedziesz do Francji? Prędko zatem, ku wieży Eiffla! Flaubert, Proust, Pascal, Hugo, Balzac, Sorbona, republika, rewolucja francuska, reforma Hausmanna, kardynał Richelieu, Ludwik XIV, ancien régime – a daj pan spokój, później, a na ostatnie to ewentualnie poczekamy, aż wyjdzie DVD… Nie ma czasu na przechowywanie zakurzonych staroci, a przecież nie zająknąłeś się nawet słówkiem o koronacji Chlodwiga i królestwie Franków. Paradoks amnezji skracającego się horyzontu doświadczenia historycznego sprawi, że absorbująca rama współczesności każe niedługo gonić nawet późną nowożytność. Redukcja to córa pośpiechu, a pośpiech, jak uszczypliwie zaznaczał Umberto Eco, czerpie silne wsparcie z myślenia magicznego, bowiem gdy brakuje czasu na oczekiwanie jutra, suflerem staje się byle znachor, wydarzeniem – byle ciekawostka, przeszłość zastyga w krainę marzeń, a polityka przepoczwarza się w tandetny serial o ministerialnych przepychankach. Wydawać by się mogło, że nie ma na to rady. Biegnąć muszą wszyscy i to obowiązkowo z uśmiechem, poczuciem dumy i najlepiej cywilizacyjnej misji i osobistym przesłaniem.

Na fali powszechnego imperatywu ruchu zarówno młodzi, jak i starcy zobowiązani są świadczyć nieustanną pogodę ducha, chociaż poziom życia seniorów w Polsce wciąż pozostawia wiele do życzenia. Ale starość, z jej witalnym zanikiem sił, ochrypłym głosem, drżącą ręką, nadwątlonym wzorkiem, puchnącymi nogami, wielkimi dawkami drogich substancji leczniczych, męczącymi schodami, dłużyznami w kolejkach do lekarzy i trwożnym stosunkiem do świata, zdaje się rzeczą utopijną, gdy obiecane są złota jesień i relaks… W fanklubie Piotrusia Pana prawdziwa starość zaczyna się gdzieś po śmierci. Kto choć raz zanurzył się w korytarze polskich szpitali, obserwował wzrastającą liczbę ogłoszeń pomocy dla samotnych seniorów i nie traktował własnego dziadka i babci jedynie jako dozowników kapitału, zdaje sobie sprawę, że pogodna wizja błogostanu to w większości przypadków mrzonka smarkacza. Ale musztra ruchu zobowiązuje, nie narzekaj, jęczysz jak starzec…

Biegną wiec zaangażowani aktorzy, cwałują celebryci, w pochód ruszają co niektórzy dziennikarze, rytmicznie, w smukłym kombinezonie, obowiązkowo blokując wielkomiejskie centra. Pędzi się z newsami, komentując wydarzenia, nim te na dobre zaczną swój bieg. Ten feeryczny peleton wytwarza w telewizyjnych studiach wokół dziennikarskich stołów zagęszczony opar retorycznego profetyzmu, psychoanalizy i skandalu, w którym zaciera się granica pomiędzy relacją i twardym faktem politycznym a opinią, mniemaniem czy interpretacją. Wydarzenie niespuentowane analogią historyczną z dyktaturą (stalinizm, hitleryzm, stan wojenny, ewentualnie zamach majowy – do wyboru i zawsze w pogotowiu) czy populizmem uznać trzeba wręcz za nieistotne.

Przesada to trwały komponent retoryki delirium, obecnej po obu stronach barykady politycznej, w której nieustannie goni się nowoczesność, zamiast faktycznie w niej uczestniczyć. Zadajmy sobie pytanie bazowe: czy kogoś w istocie obchodzi to, co dzieje się pomiędzy jednym ministrem a drugim, kto i u kogo zabiega o względy wewnątrz rządowego układu władzy? Co ta nadprodukcja infantylizmu faktycznie przynosi, gdy w trwającym do znudzenia kilkumiesięcznym medialnym serialu o rekonstrukcji miejsce i czas na uprawianie realnej polityki i uchwalanie reform gospodarczych znikają, a dzienniki zajmuje analiza wewnątrzpartyjnych koterii? Ostatni dziennikarze, ta garstka rozproszonych samozwańczych wybrańców, to ci, którzy opierają się emancypacyjnemu: „odważ się biegać!” i wciąż, cierpliwie czytają programy wyborcze, a pisząc, skrzętnie sprawdzają źródła. Nie próżnując na kursie politologii, nie sprowadzili historyczności do bicza przydatnego na wydarzenia ostatniego tygodnia. Przejrzeli badania map społecznych nierówności, zamiast ulec w tym czasie sondażom popularności. Pozostali niewrażliwi na powab przekładania kuluarowych plotek nad ekonomię i politykę fiskalną. Nie zajmuje ich opis grymasu twarzy i ułożenie rąk – ci skrupulatni naiwniacy pytają o projekty ustaw, skrzętnie pilnując składanych obietnic. Odrzucili nakrywanie wszystkiego słowem populizm, być może chcąc zrozumieć racje stojące wśród pojawiających się postulatów i niezadowolenia. À propos słowa klucza ostatniego roku, które pada już drugi raz, mianowicie populizmu: publicystyczna szermierka słowna, sążniście okładając tym zwrotem każdy aspekt tkanki społeczno-politycznej, po długiej batalii powinna już wyleczyć się z natręctwa, które Isaiah Berlin określił mianem kompleksu Kopciuszka. O co chodzi? O to: „(…) mamy pantofelek – jest nim słowo »populizm« – a gdzieś istnieje stópka, na którą ten pantofelek pasuje. Jest mnóstwo stópek, na które pantofelek prawie wchodzi. (…) Książę ciągle wędruje z pantofelkiem w dłoni, bo gdzieś – jesteśmy tego pewni – czeka nań stópka, którą będzie »czysty populizm«. To jest właśnie jądro populizmu i jego istota” (Wysocka 2010: 57).

Swoim torem biegnie również uniwersytet, dostojnie i nieustraszenie, na przekór złym wróżbom i ponurym wynikom, podejmując długodystansowy wysiłek w walce o ministerialne punkty i publikację, których – nie ukrywajmy – i tak specjalnie nikt spoza wąskiego środowiska akademii nie czyta. Nawet zwalniając do truchtu, by przejrzeć pobieżnie badania dla pola humanistyki, widzimy, że pomimo roztaczanej promocji czytelnictwa statystyki, jak dla dumnego 38-milionowego narodu europejskiego, pozostają – przyznać trzeba z bólem – katastrofalne. Jeżeli humanistyka schroni się za szyfr dystynkcji dyskursu, pocznie bezpiecznie petryfikować stan własnej niepopularności w wywyższonej pozie przy cieple zielonych stolików, lekceważąc rolę nierówności społecznego kapitału kulturowego, to zdechnie i uczyni tak na własne życzenie.

Innymi jeszcze koleinami pędzi polska polityka, a w niej prym wiedze od dwóch lat quasi-sanacyjna prawica. Trzymajmy cynizm i ironię na wodzy, gdy nawet postronnemu obserwatorowi musi wydać się rzeczą kuriozalną, że to Polscy konserwatyści, a nie lewica, odpowiedzialni będą za największą reformę socjalną w historii III RP, jednocześnie wciąż pozostając formacją nieustanne gotową na przeprowadzenie rewolucji w imię ludu. Przyznać trzeba, że istnieje w tym jakiś wyraz awangardy. Zakusy rekonkwisty okazują się po dwóch latach rządzenia jednak głębsze, sięgają wizją daleko poza granice kraju, bowiem emisariusze polityczni skorygować pragną życie duchowe całej Europy. Widocznie dopatrując się błędu w miałkiej ewangelizacji papieża i fiasku posługi duchownych, nowy prezes rady ministrów zdobywa się na samozwańczą misję rechrystianizacji Europy Zachodniej. Strukturalny symptom choroby oświecenia, zwany instrumentalnym rozumem, daje o sobie znać niemal na każdym kroku, szczególnie w cynicznej postawie wobec Kościoła Katolickiego, który mimo przebogatego kulturowego posagu raz traktowany jest w kategoriach uciążliwego bagażu, gdy głosi boską naiwność miłosierdzia Galilejczyka, a raz – funkcjonalnej protezy społecznej, gdy nagle potrzeba kleju dla legitymacji narodowej tożsamości. W powodzenie soteriologicznej eskapady nowego premiera delikatnie rzecz ujmując powątpiewam (jako sceptyk trzymam kciuki za reformy gospodarcze), ale – nie drwiąc z wagi, jaką dla cywilizacji europejskiej ma chrześcijaństwo, bez którego tak jak bez Grecji i Rzymu nic zrozumieć zgoła nie można – sama idea, że polityczność zdoła wzniecić i stymulować ewangeliczną wiarę, poświadcza karykaturalne pozycjonowanie chrześcijaństwa. Konstantyn nie powróci, więc pewne pozostaje jedno: misja skądinąd poczciwego ekonoma to signum temporis teologicznej aberracji.

Nie bądźmy jednak nadto uszczypliwi i znajmy rozchwiane proporcje, bowiem optymizm, pośpiech oraz nieuwaga skutkują już od dawna w polityce magicznymi zdolnościami, zwłaszcza zawężaniem czasu. Skoro poprzednio urzędujący prezydent Bronisław Komorowski w czerwcu 2014 roku z dwudziestu pięciu lat transformacji zdolny był zmajstrować semantycznie drugi „złoty wiek Polski” (Dudek 2015: 652), to swym politycznym optymizmem i wachlarzem retoryki możliwości w politycznym żargonie oficjalnie przełamał sojusz arytmetyki i logiki. Nawet nie będąc zagorzałym heglistą, radziłbym następnym razem wstrzymać się z oceną wiekowej świetności i pozwolić podobne sądy wygłaszać dopiero pokoleniom prawnuków. Zmierzch to łoże dziejowej refleksji, która ma swoje prawa ruchu i pomimo gorączkowo rzucanych zaklęć pozostanie drobiazgowym namysłem nad efektem pracy pokoleń, a nie tymczasowym zawołaniem wyborczym. Zwolnijmy tempo.

To jak ta karczma się nazywa?

W peletonie amnezji nadążanie to obietnica kalejdoskopowej zadyszki, gdzie rozważny spacerowicz przyglądający się z krytyczną uwagą wybijającym gejzerom polskiej nowoczesności poczytywany jest jako czysta aberracja, niedostosowane kuriozum, ktoś podejrzany, nie daj Boże anachroniczny inteligent, czytaj: rozwlekający się gaduła, który nie nauczył się jeszcze zamykać każdego zdarzenia w formę krótkiego hasła. Dodajmy do – swoistego przyznaję – opisu tej tajemniczej postaci inne elementy. Pierwszy, niemal znak firmowy, to wkomponowane w plastyczną plątaninę zdań liczne i pełne znawstwa odniesienia do filozofii klasycznej, powlekane inspirującą grą z greckim pejzażem mitu. Drugi to krytyczne, ale silne przywiązanie do republikańskiej formy rządu szlacheckiej demokracji. Trzeci fragment mozaiki to gładkość stylu i dbałość o formę, która pozwala temu zacnemu jegomościowi oblekać złożone tematycznie bloki zagadnień z obszarów kultury, historii, polityki i filozofii w zwięzły felieton.

Czwarty element określić można jako chrześcijański konserwatyzm afirmatywny, niebiorący się za łby z nowoczesnością, lecz sukcesywnie ironizujący z jej karykaturalnych form. Jeżeli słyszę po tym zdaniu chór wzburzenia bądź niesmaku, to doprawdy dyryguje nim ignorancja popleczników pluralizmu. Nawet jeżeli na sam dźwięk słowa „konserwatyzm” dostajesz palpitacji, a skojarzenia nasuwają ci zakamieniałego rzecznika tyranii symbolicznej etc., to zwolnij. Pamiętaj zawczasu, że nie czytasz wszak historyka idei, aby się z nim bezapelacyjnie zgodzić. Taka lektura na dobrą sprawę w ogóle nie ma sensu – wiedzą to nie tylko wszyscy absolwenci filozofii. Jedyne publikacje, jakie sens deskrypcji czerpią z pełnej aprobaty, to nekrologii.

O kim zatem mowa? Mowa o Dariuszu Karłowiczu, który w publikacji „Polska jako Jason Bourne” postanowił zebrać felietony i wywiady, w znakomitej większości publikowane w tygodniku „w Sieci” z lat 2015-2017, w jeden zwarty tom. Mamy tu zatem bogatą tematycznie mozaikę, w której autor stawia bez skrępowania pytania na fundamentalne tematy: o dobro wspólne, o treść i kondycję narodowej wspólnoty, modernizację lat 90., sekularyzację, pamięć pokoleń, aborcję, uchodźców, znaczenie programu 500+, sens reportażu wojennego, Europę po kryzysie finansowym czy o agresywną politykę Federacji Rosyjskiej i konflikt zbrojny na Ukrainie. Streścić zawartości nie sposób, stąd wybiorę tylko co ciekawsze wątki. Kolejność przedstawienia losowa, wybór subiektywny.

Intrygujący jest z pewnością tekst poświęcony tzw. zegarkowi Putina, gdzie analiza planowego spóźnialstwa władcy Federacji Rosyjskiej zinterpretowana zostaje w skali mikropolitycznego wymiaru chronozofii władzy. Na uwagę zasługuje również krótki, acz syntetyczny komentarz „Post-prawda tyranem?”, w którym zdaniem Karłowicza post-prawda zamiast neutralnym technicznym terminem opisu prężnie stała się poręczną pałką w politycznym okładaniu się między reprezentantami ludu (populistami) a arystokracją. Spośród istnego gąszczu tekstów polecam szczególnie „Katechona”, gdzie autor opisuje symboliczne przejście teologicznej figury „ostoi przed Apokalipsą” w funkcjonalny rytm świeckiej polityki. Nie sposób nie zgodzić się z uwagami odnośnie tzw. burkini z „Atol bikini”, która jako symbol zniewolenia stanęła wobec szańca europejskiego dziedzictwa i kulturowej zdobyczy cywilizacyjnej: bikini. Dalej nie pojmuję, jak gołe pośladki kilku Niemek mogą stać się głównym hasłem partii politycznej i przykrywać golizną na bilbordzie świadomość głębszego kulturowego regresu, ale postulat, aby eros stał na straży ładu, każdemu filozofowi dziejów kojarzy się raczej ze zmierzchem projektu cywilizacyjnego niż zapowiedzią wiosny.

Zaś tekst „Czy to nie przesada?” to istny majstersztyk formy. Nie sposób nie zachichotać, kiedy Karłowicz z pasją ukazuje patos i manicheizm królowej retoryki polskiej sceny politycznej, pani Przesady. Również tekst „Koniec Kościoła?”, gdzie autor śmiało daje odpór tezie o postępującej w Polsce sekularyzacji, jest godny polecenia, choć w mojej opinii Karłowicz się myli i zamachując się na łatwo skrojonych przeciwników w postaci amatorów monowektorowych łańcuchów zeświecczenia, nie dostrzega głębszych strukturalnych przesunięć. Po pierwsze, nikt poważny nie stosuje już podobnych schematów, nawet sam Weber, jeżeli dobrze się wczytać, choć przyznać trzeba, że skłaniał się ku ogólnemu, nieuchronnemu ciążeniu ku seaculum. Po drugie, język artykulacji religijnej jest silny w dyskursie społecznym, ale dogmatyka jako treść nauczania niemal nie występuje. Jeżeli brać na warsztat demitologizację Bultmanowską, to mamy z tym obecnie do czynienia, bowiem chrześcijaństwo sprowadza się niemal wyłącznie do narracji o charakterze etycznym. Po trzecie, wyrosło nowe pokolenie i to, że jego reprezentanci często posiadają zapatrywania prawicowe, wcale nie przekłada się na religijną legitymizację. Mogą reprezentować absolutystyczną wiarę w mityczny wolny rynek, żądając większej podmiotowości państwa, a Boga używać w rozumieniu mocy, mimowolnie popierając darwinizm społeczny. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że istnieje tendencja instrumentalizacji Kościoła, który wobec misyjnego wymiaru powszechności będzie poddawany partykularnemu szantażowi moralnemu w miarę absolutyzowania narodu. Mogliśmy dostrzec ten zgrzyt w jednoznacznie odmownej reakcji na apele biskupów i prymasa Polski odnośnie przyjęcia skromnej liczby uchodźców bądź otwarcia korytarzy humanitarnych. Niestety, przyznać trzeba, że stary dobry Hobbes ze swoją ponurą antropologią polityczną zatriumfował – aura bezpieczeństwa okazała się jak na razie silniejsza niż wizja bezpośredniej pomocy. Po piąte, społeczeństwo zaczyna się – powoli, ale jednak – ekonomicznie podnosić i choć do sytości jeszcze długa droga, to nie można całkowicie wykluczyć, że rosnący poziom życia nie wpłynie na zmiany w polu religijnym. Oczywiście odrzucam Cioranowski determinizm, w którym zakłada się, że syci nie wytwarzają świętych, ale trzeba wziąć pod uwagę, że współczesny podmiot będzie słabiej osadzony w silnych tożsamościach grupowych, niż się to potocznie wydaje. Jego identyfikacja treści okazuje się coraz bardzo subiektywna i selektywna, stąd stare kategorie analityczne mogą okazać się za wąskie. Po szóste, dla teologa to kuriozum, ale to, co stanowi o esencji chrześcijaństwa, w radykalnej retoryce coraz częściej traktowane jest jako przejaw słabości – zupełnie jakbyśmy słyszeli zwulgaryzowany, lecz znajomy, krzepki ton krytyki Nietzschego…

Powodów do niepewności da się znaleźć więcej i z pewnością znajdą się zawsze, ale nie czas i miejsce, bowiem tekstów wartych polecenia w „Polska jako Jason Bourne” dostrzec można znacznie więcej. Rześki, zanoszący się optymizmem ton Karłowicza jest zaraźliwy, jednakże chłodny dystans pozwala rozwiać przyjemną mgiełkę jutrzenki „słodkiego ethosu republikańskiego”. Dlaczego? Z prostego powodu. Pytanie o to, jak można budować dobro wspólne i cnotę obywatelstwa w społeczeństwie bijącym na potęgę rankingi permanentnej nieufności, bez próby konserwatywnej inżynierii społecznej, pozostaje w istocie przez autora problemem niepodjętym. Religia jest istotna, nawet dla grupki niezdecydowanych i niewierzących, choćby dlatego, że najważniejsze ryty wspólnotowe i praktyki społeczne odnoszą się do kalendarza liturgicznego. Ale uwzględniając ten stan, wciąż nie znajduję u Karłowicza odpowiedzi na pytanie o praktyczną stronę rozwiązań i agendę codzienności, a to w niej, a nie podczas uroczystej celebry, rozstrzygamy większość decyzji, nawiązujemy kontakty, nabywamy trwałych przeświadczeń o sobie i innych. Pytanie pozostawiam otwarte.

W innych przypadkach, jak to się dzieje podczas lektury tekstu „Czytelnictwo jako fetysz”, można odnieść wrażenie pewnego kolapsu. Autor słusznie krytykuje fetyszyzowanie czytania w kategorii ilościowej, które przybiera postać kolejnej formy bieganiny do nikąd. Ja też uważam, że pełna skupienia i długich dyskusji lektura eseju „Czas światoobrazu” Heideggera daje więcej korzyści, niż zarzynanie własnej wyobraźni tomami kryminałów bądź poradnikiem YouTubera. Zgoda. Ale Karłowicz musi przecież zdawać sobie sprawę, że owe 63% procent abnegatów, którzy w ciągu roku nie przeczytali ani jednej książki, nie wzięło do ręki także jego dzieł.

Dyskurs – amnezja – pytania

Pozostaje jednakże zadać zasadnicze pytanie – o co chodzi z tym tytułowym Jasonem Bourne’em? W miejscu, w którym położony jest ciężar diagnozy, znajduje się lekarstwo. Kim jesteśmy? Krajem między barbarią wschodu i sytym zachodem? Peryferiami z utopijnymi wyobrażeniami dołączenia do centrum czy swojską, niepowtarzalną formą, która dopiero szuka swojej – trzeciej – drogi? Rozgadanymi i porywczymi dziedzicami genotypu sejmików I RP czy może przetrzebioną przez zaborców, dwa totalitaryzmy i satelictwo zagubioną grupą pozytywistów na dorobku infrastruktury i romantyków wydziedziczonych z wizji? Nieudanymi naśladowcami zachodnich wzorców? Zapóźnioną cywilizacyjnie odnogą chrześcijaństwa? Anomalią czy normą, od której spoganiały Zachód powinien brać lekcję? Jakie są faktycznie nasze aspiracje i marzenia? Kim jesteśmy dla najbliższych, wschodnich sąsiadów? Samorzutnym pionierem i opiekunem interesów Europy Środkowo-Wschodniej czy nieznośnym kolonizatorem, który pomimo nowej mapy nie pozbył się manii przywództwa i chęci wypowiadania się za innych? A może wszystkie pytania są po prostu źle stawiane?

Bohater powieści Roberta Ludluma to zdaniem Karłowicza figura naszego losu, w którym brutalne przebudzenie 1989 roku nie wyrwało wszystkich z pożądanego letargu. Co więcej, import drapieżnego neoliberalizmu pogłębił tylko amnezję. Powieściowy agent to ofiara zaniku pamięci. Nie wie, kim jest, ale szybko spostrzega, że umie się bić z niebywałą zręcznością. Jego odruchy zdradzają coś więcej, niż jest w stanie w obecnej chwili dostrzec, pojąć. Czy tak ma się sytuacja z naszą retoryką przesady? Czy to cnota, którą powinno się niczym skansen otoczyć opieką, czy też wada, efekt braku zdolności chłodnej kalkulacji i podjęcia dyscypliny Realpolitik? A może czyściec transformacji uniemożliwił nie tylko przeprowadzenie spokojnego i uczciwego rozrachunku z praktyką poprzedniej władzy, ale spetryfikował mit złotej wolności z rozpasaniem XVII-wiecznej magnaterii, która wszak często przypominała partykularny sycylijski układ mafijny, a nie odpowiedzialnego zarządcę? Może ciągle źle stawiamy pytania i najwyższy czas wyciągać lekcję z rozpadu politycznego kolosa w XVIII wieku, gdzie regres mieszczaństwa, wysoki import i niewydolna gospodarka oraz niewolniczy status chłopstwa zdecydował, że to nie zaborcy byli silni – wiemy to z dokumentów i historycznych analiz – lecz my stawaliśmy się od połowy XVII wieku niepomiernie pazerni i słabi?

A może to całkiem zwyczajne, ludzkie lenistwo i pośpiech sprawia, że najważniejsze strukturalnie reformy dopycha się nocami kolanem z masą błędów, chociaż na potrzeby procesu legislatywy zatrudniony jest cały sztab suto opłacanych ekspertów? Może nie ma w tym żadnej finezji, a jedynie drobiazgowe amatorstwo? Istnieje jeszcze inna możliwość. Może to nieustanne fetyszyzowanie krzywd maskuje brak trwałych rozwiązań i odpycha od realnych problemów? Może retoryka gestu i przerysowanych oskarżeń nie jest odbiciem pożądanego dziedzictwa, lecz skazą, którą zakrywa się nieudolność tworzenia harmonizujących procedur? Może właśnie to sprawia, że Polska nie tyle nierządem musi stać, co osobowościami, bowiem demiurgiczne podchodzenie do personaliów tworzy wiarę w to, że mechanizmu w instytucjach się nie poprawia, lecz wymienia gospodarzy? Bo jak traktować gigantomańskie marzenia polityczne poważnie w kraju, w którym największym wyzwaniem pozostaje reforma służby zdrowia? Że niby nuda i przyziemnie? Pytajmy o wspólnotę, o los i o siebie, bowiem Dariusz Karłowicz ma w tym akurat przemożną rację: jest to punkt wyjścia i dojścia. Polecam zatem lekturę „Polska jako Jason Bourne”.

LITERATURA:

Ajschylos: „Agamemnon”. Przeł. S. Srebrny. W: Ajschylos, Sofokles, Eurypides: „Antologia tragedii greckiej”. Red. S. Stabryła. Kraków 1989.

Albert K.: „Studia o historii filozofii”. Przeł. B. Baran, J. Marzęcki. Warszawa 2006.

Calasso R.: „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią”. Przeł. S. Kasprzysiak. Kraków 1995.

Diogenes Laertios: „Żywoty i poglądy słynnych filozofów”. Przeł. I. Krońska, K. Lesniak, W. Olszewski, B. Kupis. Warszawa 1988.

Dudek A.: „Historia polityczna Polski 1989-2015”. Kraków 2016.

Eco U.: „Pappe, Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa”. Przeł. A. Bruś. Poznań 2017.

Gadamer H.-G.: „Prawda i metoda”. Przeł. B. Baran. Warszawa 2013.

Kubiak Z.: „Mitologia Greków i Rzymian”. Kraków 2013.           

„Populizm”. Red. O. Wysocka. Warszawa 2010.

Przybysławski A.: „Tales i początki refleksji europejskiej”. Kraków 2016.
Dariusz Karłowicz: „Polska jako Jason Bourne”. Teologia Polityczna. Warszawa 2017.