ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (337) / 2018

Rafał Różewicz,

POLSKA MISTRZEM POLSKI

A A A
1 grudnia reprezentacja Polski w piłce nożnej poznała grupowych rywali, z którymi przyjdzie jej się zmierzyć na Mundialu w Rosji. Wylosowaliśmy Kolumbię, Senegal i Japonię. W tym samym czasie przyszło mi się zmierzyć z 24 debiutami poetyckimi roku 2017. Część z nich kupiłem, część przyszła do mnie pocztą. Każde otwarcie koperty z tomikiem było więc jak otwarcie koperty z kartką zawierającą nazwę przeciwnika. I choć umówmy się, że zmagania grupowe sobie podarujemy (debiuty, które nie przeszły fazy grupowej i tak poznamy po zgłoszeniach, choćby do Nagrody Silesius czy Nagrody im. Wisławy Szymborskiej – innymi słowy, jest tego tak dużo, że nie jestem w stanie dotrzeć do wszystkich wydanych w tym roku książek), to przecież największe dramaty i emocje są dopiero przed nami. Przed Państwem… poetycka faza pucharowa.

Na początek lokalnie i patriotycznie. Debiuty Macieja Sowickiego „Dam” i Kamila Galusa „Trzęsawiska” wydane przez noworudzką oficynę Mamiko świadczą o tym, że Piotr Macierzyński ma się dobrze. Obaj autorzy, jak mi się zdaje (i w związku z faktem że Charles Bukowski nie żyje), obficie czerpią z jego dorobku, pompując w swoje wiersze hektolitry zjadliwej ironii, zagranicznych piosenek oraz tytułów książek, tworząc z wierszy zgrabne miłosno-obyczajowe historyjki, niejednokrotnie zwracając się przy tym do czytelnika. Liczą na jego aprobatę? Czy też chcą wyciągnąć go z łóżka i zabrać do klubu, w którym akurat odbywa się slam, a oni „akurat” są gwiazdami wieczoru? Tutaj nie ma złych odpowiedzi. Przy czym Kamil Galus jawi się jako ten mniej przebojowy z zespołu; niczym melancholijny Rahim z Paktofoniki, którego (w przeciwieństwie do Sowickiego-Fokusa) nie interesują pomysłowe, acz często nazbyt efekciarskie porównania w wierszach, a słowa tak jednoznaczne, jak choćby „mama”. Widać u autora „Trzęsawisk” chęć powiedzenia czegoś więcej o sobie, rodzinie, otoczeniu, wreszcie życiu, mimo że warsztatowo radzi sobie gorzej niż Sowicki, który podpatrzył u Macierzyńskiego, jak się wprowadza ciekawostki do wierszy i przegapił moment, w którym powinien wypłynąć na własne terytorialne wody („raper Eminem potrafi wypowiedzieć dziesięć słów w sekundę / aż tak szybki nie byłem” – brzmi jak fraza żywcem wyjęta z twórczości autora „Kwiku”). Tak więc dzięki szczerości, w którą do końca nie wierzę, Kamil Galus zyskał u mnie dodatkowe punkty. Jest w tym wszystkim namacalny problem – czy nawet dramat – a nie ma usilnej chęci zaimponowania czytelnikowi, jak to czasem bywa u Sowickiego. Swoją drogą, mocno zaskoczył mnie fakt, że w dobie tak jasno określonych i narzuconych mód, pojawili się młodzi poeci, którzy mniej lub bardziej świadomie powołują się na Macierzyńskiego, a nie np. na Tomasza Pułkę czy Konrada Górę. Warto odnotować ten „pokoleniowy” fenomen.

Tymczasem „Twarze niedomknięte” Kingi Weroniki de Walli (Fundacja Kultury AFRONT) to debiut bardzo sprawny, a przez to konwencjonalny. Tę poetkę stać na więcej, czuję to. Mityczne słowo „debiut” jakby ją jednak przytłoczyło. Kinga de Walla ani razu nie wychodzi poza pewien sprawdzony model pisania, czując się bezpiecznie w rekwizytach, którymi mogłaby obdarować szereg innych poetek. Jest poprawnie, znajomo i jednoznacznie. Ponadto zbyt często powtarza dobrze znany sposób obrazowania. W „Twarzach niedomkniętych” deszcz zawsze oznacza deszcz, a de Walla nie kwapi się z wyjściem poza słowo, co mogłoby doprowadzić ją do interesujących rozwiązań semantycznych. W tym trochę monotonnym, ale koniec końców przyjemnym tomie, bo mieszczącym się w dobrze znanych rejestrach, brakuje mi jakiegoś błędu, siły, która przekonałaby mnie, że mamy do czynienia z mocnym i niezależnym głosem. Bo „modelowa” sprawność już jest. Oryginalność wraz z większym zdecydowaniem i pazurem przyjdą (mam nadzieję) z czasem. Już niebawem?

Ciekawiej i ze wspomnianym pazurem jest za to u Katarzyny Zwolskiej-Płusy, debiutującej książką „Cud i Anomalia” (K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów). Poetka opowiada w niej dwie równoległe historie: córki (Sary) oraz swoją własną – rozpościerające się od okresu dojrzewania aż po teraźniejszość. Tomik ma znamiona czułej i ujmującej przestrogi, przewodnika po świecie, ofiarowanego córce przez matkę-poetkę. Zamysł przypomina mi trochę debiut Rafała Barona pt. „Listy do nienarodzonego dziecka”. W tomiku Zwolskiej-Płusy – owszem, dziecko już jest, ale tak jak matka – narażone jest na wiele niebezpieczeństw, chorób. Jednak najważniejsze jest tutaj jego istnienie. Cud, któremu – jak szczęściu – należy pomagać, począwszy od porodu („kiedy urodziłam, / lekarz spojrzał z politowaniem”). Najlepszy wiersz? Mimo wszystko nie o córce, ani nie dla niej. O „Chłopcu jakich mało”. Mało? Podsumowując: jestem ciekawy kontynuacji, bo mam wrażenie, że nie wszystko zostało powiedziane. Wszak rany jeszcze się nie zagoiły.

O debiucie Daniela Madeja, czyli pierwszej książce wydanej na papierze przez Fundację Kultury Akademickiej (obecnie pod nazwą Fundacja KulturAkcja) pisałem już w lipcowym numerze kwartalnika „Inter-”. Nie będę więc się powtarzał, ponieważ – wbrew bardzo krytycznej opinii Rafała Gawina (zainteresowanych odsyłam do ostatniego wydania „Afrontu”) – wciąż twierdzę, że „Mała epoka” jest udaną książką, o czym świadczy fakt, że dotychczas spotkała się bodaj z największym zainteresowaniem krytyki ze wszystkich tegorocznych debiutów, choć nie została wydana w dużym wydawnictwie i w dniu premiery nie miała zamówionych, jak to się czasem zdarza, pochwalnych tekstów. Wszystko przyszło z czasem. Zgodzę się z Rafałem, że Madej trochę za często korzysta z tych samych środków porównawczych, ale sprzeciwiam się podnoszeniu tej maniery do rangi nie wiadomo jakich braków warsztatowych. Nie bądźmy piewcami technokracji w wierszach, Rafale. Ten poeta wie, co chce powiedzieć, w dodatku robi to oszczędnie, nie narzucając się, więc nie uważam, żeby jego debiut był przedwczesny. Ponadto dobry start „otwiera” autora, a patrząc na ostatnie dokonania Madeja na Liternecie – to otwarcie było mu potrzebne.

Pozytywnie zaskoczył mnie Marcin Miksza. Wydane przez Mons Admirabilis „Epizody” (dodam że niechlujnie, przez wzgląd na słabą rozdzielczość okładki) okazują się nieźle pomyślane i zawierają ciekawe konstrukty myślowo-językowe, dzięki którym detale przestają być ogólnymi detalami, a stają się skomplikowanymi mikroświatami. W „Epizodach” aż roi się od żywych form, krótkich, lecz mocnych spięć oraz nietuzinkowych, choć z pozoru banalnych obserwacji, które zmuszają do czytelniczej reakcji. I tak jak w przypadku książki Madeja – jest oszczędne i mądrze. Pomimo faktu, że i tutaj zdarzają się słabsze utwory (moim zdaniem jest ich za wiele, co ciekawe w „Małej epoce” było ich za mało), ale poeta ma pomysł na swoje pisanie i konsekwentnie go realizuje, przekazując to, co chce przekazać, i nie wikłając się w tematy, które mogłyby go przerosnąć. A to, w sporządzonym raporcie z wycieczki pod sukienkę świata – doprawdy wiele. I choć nie uważam, tak jak Żaneta Nalewajk, że debiut Mikszy jest jednym z najlepszych debiutów ostatnich lat, to z całą pewnością jest wart powtórnej lektury i większej uwagi. Gdyby wydał tomik w większym wydawnictwie – to kto wie?

A teraz czas na poetów-filozofów niekryjących się ze swoimi inspiracjami. U Marcina Niewirowicza, autora tomiku pt. „Dociekania strefy” (Nisza), jest to rzecz jasna Ludwig Wittgenstein, znany m.in. z „Dociekań filozoficznych”, zaś u Macieja Papierskiego i jego „Zgubionej wizytówki” (Fundacja Duży Format) – Husserl, Kartezjusz, Leibniz. U Niewirowicza podoba mi się docieranie do istoty prozaicznych czynności: leżenia, wstawania, wchodzenia, wychodzenia, wreszcie: podoba mi się tworzenie wariacji na ten temat („Jeśli stół jest stołem, czemu jadam na łóżku? […] Wszystko się jednak komplikuje, gdy wstać i zmienić położenie na bardziej pionowe. […] Podzieliłem więc przestrzeń na pół i tu śpię, a tam jadam. Skąd zatem okruchy w pościeli?”). Lubię takie niewymuszone zagwozdki, przy okazji których padają pozornie błahe, a mimo to – istotne pytania. Właściwie cały tomik można uznać za rodzaj filozoficznego traktatu – dodam, udanego, choć odnoszę wrażenie, jakby autor jeszcze zastanawiał się nad wyborem formy: mamy tu bowiem wiersze podzielone na klasyczne strofy, jak i utwory-cegły zapisane ciągiem, znane choćby z „Centrum likwidacji szkód” Krzysztofa Siwczyka. Myślę więc, że dalsza kariera Niewirowicza zależy od wyboru, jakiego wkrótce przyjdzie mu dokonać.

Z kolei u Macieja Papierskiego takich językowych dociekań, gier nie uświadczymy. W „Zgubionej wizytówce” jest znacznie bardziej poetycko; może i przez to hermetyczniej, lecz nie brakuje na szczęście puent takich jak ta („Witaj w miejscu, z którego by nas wygnano, / gdyby nie to, że wyszliśmy stąd/ dobrowolnie”). To wyciszony, kontemplacyjny tomik: z ptakami, wiatrem, morzem, wsią, domkiem – innymi słowy, z klimatem jak u Thomasa Tranströmera („Nad nami klucz ptaków. / Skupienie i rozproszenie/ na przemian”). Jest więc nieźle i trochę staroświecko, bez fajerwerków, bez zbędnego gadania, choć z drugiej strony bez tego „czegoś”, co pozwoliłoby mi zapamiętać więcej ciekawszych obrazów, fraz – prócz tych wymienionych i jeszcze kilku innych. Bo ciężar (filozoficzny) już jest, wymaga to jednak językowego szlifu, porzucenia pewnych klisz, rekwizytów. Czy wtedy Papierski pozostałby sobą? Ostatecznie stary Szwed otrzymał Nobla. Coś jednak (w języku) należałoby zmienić, odświeżyć.

Powojenny klimat Ziem Odzyskanych (choć osobiście wolałbym nazywać je Ziemiami Uzyskanymi) towarzyszy książkom Anny Nawrockiej „cztery czwarte” (Stowarzyszenie „Alternatywni”) i Jana Szczurka „W poszukiwaniu panaceum” (Komograf). Jak to z debiutanckimi tomikami bywa – u Nawrockiej przeważają wspomnienia z odległej przeszłości, dzieciństwa, jej wiersze zaś są zaludnione przez szereg bliskich jej osób. Część utworów to zresztą poświęcone im portrety. I wszystko to niewymuszone, ciepłe, rodzinne, z pewnością ważne dla autorki. Dlatego należy czytać ten tomik z perspektywy osoby zaproszonej do oglądania rodzinnego albumu. Przyznam, że ja się czułem tutaj gościem, który – choć za wiele nie miał do powiedzenia na przysłowiowych imieninach u cioci – miło spędził na nich czas. Każdy ma podobne historie. Jeśli chodzi natomiast o poetycki warsztat: owszem, jest dość konwencjonalnie, a więc żadnych językowych zaskoczeń – po prostu Nawrocka wie, jak umiejętnie prowadzić narrację od–do i trzyma się tego kurczowo, choć ja bym wolał, żeby czasem poprowadziła ją inaczej, odważniej. Może w prozie? Tak, Nawrocką chciałbym zobaczyć w prozie, bo jej historie mają powieściowy potencjał.

Jak czytam w biogramie Jana Szczurka – książkę „W poszukiwaniu panaceum” autor traktuje jako swój dojrzały debiut literacki. Niestety, doświadczenie i mądrość (choć ja bym z niektórymi fragmentami polemizował, tymi o charakterze politycznym) czasem nie przekładają się na umiejętność artystycznego wyrażania siebie – zwłaszcza w poezji. Przypominam sobie o tym, gdy natrafiam w zbiorze na takie oto frazy („Wasze wcielenia / zbierających skarby miłości, / widząc życie czyste / obok kołowrotu narodzin”). Szkoda, bo tomik jest porządnie, estetycznie wydany, w pomysłowej serii, choć twardą oprawą paradoksalnie nawiązuje do dość archaicznej formy wypowiedzi stosowanej przez Szczurka. Co można zauważyć po datach: współczesne wiersze poety niczym się nie różnią od tych pisanych przez niego w latach 70. Autor ani drgnął, nadal uznaje patos za najważniejszą kategorię estetyczną. Podobał mi się tutaj jednak jeden utwór, a konkretnie „Góry” – z ciekawą myślą, za którą nie do końca podążył język.

Laureatką 5. Ogólnopolskiego Konkursu „Duży Format” w kategorii „debiut” została Julia Niedziejko, młoda poetka z Poznania. Jej „Niebieska godzina” (Fundacja Duży Format) pod względem formy przypomina mi trochę książkę Niewirowicza. Wiersze Niedziejko są jak lustrzane odbicia. Przyglądają się sobie, komentują się wzajemnie, a wszystko to z pomysłem, który ma oparcie w warsztacie: dyscyplinie, rytmie, przerzutniach, czasem w zaskakujących zbitkach znaczeniowych. Tu jest flow – niesie wiersze, jak w przypadku mojego ulubionego utworu „konwalie, sukienka w paski, kompot”. Co jeszcze? Zdawanie raportów ze zmagań z własną cielesnością, otoczeniem, pamięcią, w formie trochę pamiętnikowej, ale na prawie niemalże poematu. Nie nudziłem się w trakcie lektury – a to przy doborze takich a nie innych środków – najważniejsze. Poza tym Niedziejko ma dryg do subtelnych, ale zapadających w pamięć puent („zapowiedziano już koniec świata? / jeśli niebo upadło – nie mówi się o tym ptakom”), innymi słowy wie, o co w tej zabawie mniej więcej chodzi. Choć wiersze takie jak „noc”, moim zdaniem, nie powinny znaleźć się w tomie – zwyczajnie burzą koncept. Tak czy inaczej: całkiem udany debiut. Będę śledził.

Gorzej na tle Niedziejko wypada natomiast Justyna Święcicka. Jej zbiór „Na Zbojskach” (również Fundacja Duży Format) niespecjalnie mnie zaskoczył. Ot, wiersze jakich wiele, niezbyt skomplikowane, konfesyjne, choć zdarzają się w nich interesujące puenty, takie puenty pozornie rozładowujące napięcie, a jednocześnie zatrzymujące na dłużej – właśnie przez swoją niepokojącą lapidarność, à la Ernest Hemingway. Jest ich jednak zdecydowanie za mało. Zresztą, to, w moim przekonaniu, książka o strachu, ale strach ten można z pewnością przedstawić ciekawiej. Nie tak jednoznacznie, dosłownie, i z jakąś niepokojącą mnie, jako czytelnika, naiwnością. Poezja jest jeszcze tym, co mieści się (czasem) między wierszami.

Książka Pawła Nowakowskiego „Między innymi” (Mamiko) miała pierwotnie ukazać się w Instytucie Mikołowskim. To daje do myślenia. Nowakowski jest jednym z nielicznych najmłodszych kontynuatorów dykcji mikołowskiej, stąd jego wiersze kipią od filozoficznych odniesień i nawiązań. Innymi słowy, na szybkim ogniu przyrządzana jest ta poetycka zupa, której składnikami są: długa i gęsta fraza, hermetyczność, ale i tematyczny ciężar, który od razu daje się wyczuć. Tutaj, inaczej niż u Niewirowskiego czy Papierskiego, nie spotkamy się jednak z jasnymi deklaracjami. W grę wchodzi cała filozofia, najlepiej w butach Bertranda Russella z odwiecznych „Problemów filozofii”, i czego nie ukrywam – wchodzi trochę przyciężkawo. Nie dla każdego są traktaty Nowakowskiego, ale wiem, że Nowakowski opublikował tę książkę, mając tego pełną świadomość. Coś tu jest istotnego na rzeczy (istota rzeczy?), jest chęć rozłożenia tejże istoty na czynniki bynajmniej nie pierwsze. Wyczekuję kolejnej książki. Podsumowując: Nowakowski to poetycki taran, Piotr Przybyła z dyplomem magistra filozofii? Polecam czytać od razu całość.

„Obsługiwałem takich co mieli takich / za nieobecność (...)” – tę frazę wciąż mam w głowie po lekturze tomiku Macieja Topolskiego „Na koniec idą” (Dom Literatury w Łodzi). Dodam: tomiku skromnego, oszczędnego w słowach, wręcz na granicy ubóstwa, jeśli chodzi o dobór środków. Tym bardziej jest to zaskakujące, ponieważ poezja Topolskiego-ascety radykalnie różni się od jego działalności krytyczno-literackiej – swego czasu mocno intertekstualnej, erudycyjnie przeładowanej, jak zauważyła Marta Koronkiewicz w recenzji opublikowanej na łamach „Odry”: nawet parodiującej pewien typ akademickiego dyskursu. W „Na koniec idą” na pierwszy plan wysuwają się różne typy ciał: ciało religijne, erotyczne, wreszcie społeczne. Są one wystawiane na wszelkie razy wymierzane przez świat, z pogardą odnoszący się do inności. Podmiot Topolskiego za każdym razem składa któreś z tych ciał w ofierze, zdając krótki raport z rytuału, doskonale wiedząc, że ofiara była, jest i będzie daremna. „Tacy”, których musiał obsługiwać (całkiem zgrabne nawiązanie do Hrabala) dysponują bowiem kapitałem, są beneficjentami określonego systemu i mają takiego jak on – „na podmianę w setkach”. W dodatku mamią go znakami (nadbudową ideologiczną), z którymi nie za bardzo wie, co zrobić, bo za tymi znakami nie podąża znaczenie – w ujęciu Heglowskim – szacunek, uznanie czy prestiż. Angielski król pozostaje więc angielskim królem, a jego poddani – poddanymi pozbawionymi konieczności (i możliwości) istnienia. Dobry, niepokojący tom.

Przyznam, że nie wiem jak ustosunkować się do książek Lidii Lewandowskiej-Nayar „Trzeszczy i trzeszcze...” (Kazimierz Linda/Wydawnictwo Diecezjalne) i Adama Marka „Ptasia korona” (Fundacja Otwartych na Twórczość/Biblioteka Poezji Na Krechę). Pierwsza jest wyborem satyrycznych piosenek artystki kabaretowej, druga zaś – zbiorem ekfraz do prac Statysa Eidrigevičiusa – grafika o międzynarodowej renomie. A ja nie znam się na piosenkach oraz satyrze, to po pierwsze. Po drugie: nie znam się na grafice i malarstwie, toteż trudno mi ocenić jak ekfrazy Marka korespondują z pracami Eidrigevičiusa i jak wypadają na ich tle – zwłaszcza że poeta, jak przeczytałem, tworzy przede wszystkim wspomniane ekfrazy również do prac malarzy: Leszka Kostuja, Beaty Woźniak i fotografika – Pawła Tatarczyka. A więc Marek to specjalista uprawiający swoją malutką działkę. Lepiej (?) z nim nie zadzierać. Kiedy więc brakuje mi odpowiednich narzędzi, wolę obie książki pozostawić bez oceny.

W wydawnictwie Anagram, znanym dotychczas z wydawania miniaturowych tomików klasyków poezji, ukazała się debiutancka książka Marcina Królikowskiego pt. „Opowieść dwunastopiętrowa”. I choć Królikowski klasykiem jeszcze nie jest, to warto zwrócić na niego uwagę. Autor ma wyraźny talent do snucia historii, nawet jeśli zdarza mu się przegadywać utwory i strzelać z kałasznikowa swej mowy w zbyt wiele tarcz naraz. Czuć tu mocną inspirację Białoszewskim (dwunastopiętrowiec niczym słynny mrówkowiec?), w dodatku Królikowski dysponuje godnym do pozazdroszczenia słuchem, co niekiedy przynosi świetne efekty, jak w utworze „Mors w kaloryferze”. Ponadto na jego korzyść przemawiają dystans oraz humor, widoczny w wielu tekstach. Bez napinki, bez spinki, ze swadą i polotem, choć jeśli miałbym się czepiać (a lubię), to lepiej byłoby, gdyby Królikowski w drugiej książce już wybrał: czy idzie, w moim przekonaniu, w mniej zajmującą prozę poetycką, czy w całkiem niezłe wiersze. Bo jak na razie po lekturze mam istny zawrót głowy. Za dużo jak na debiut. A jeszcze są w nim ilustracje Joanny Michalskiej (ciekawie korespondujące z tekstami).

„Jeszcze” Małgorzaty Wójtowicz (Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu) mogę postawić obok tomiku Kingi Weroniki de Walli. Inne pokolenie, ale podobny dobór artystycznych środków. Zlewają mi się obrazy, metafory, tematy w jedną całość. Moim zdaniem brakuje w tekstach Wójtowicz, choć niewątpliwie sprawnych, jakiegoś elementu, punktu zaczepienia, który odróżniłby jej wiersze od innych, podobnych utworów pisanych współcześnie. I niestety – na pęczki. Rzecz jasna, pod względem formy, bo emocji nie powinno się oceniać. Teksty są zatem oszczędne, nieprzegadane, gdzieniegdzie podparte mądrymi cytatami – widać więc, że autorka panuje nad językiem. Z drugiej strony: język jej wierszy jest na tyle skonwencjonalizowany, że trudno mówić tutaj o panowaniu nad warsztatem. Sam już nie wiem. Może inne podejście do wiersza, sposobu prowadzenia narracji przyniosłoby wyrazistszy, ciekawszy tom?

Właśnie tego typu tom, czyli wyrazisty, wręcz świetny opublikował Waldemar Kazubek w ramach zwycięstwa w IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Granitową Strzałę”. „Wchodzę w to” (Strzeliński Ośrodek Kultury) jest książką starannie zaplanowaną: co prawda, śledzimy życie bohatera/bohaterów od dzieciństwa aż po czasy współczesne, czyli niby nic nowego, jednak wiersze te są interesująco poprowadzone, z humorem i językową finezją, by nie powiedzieć: fantazją (mimo odwiecznych tematów, takich jak: pierwsze kontakty męsko-damskie, życiowe sukcesy i porażki, czy śmierci bliskich osób, w tym wypadku kolegi z podwórka – o czym traktuje utwór „Pożegnanie z bramką”). Widać, że Kazubek z niejednego pieca chleb jadł. Ale doświadczenie, które zebrał na kilku konkursach na książkowy debiut, w końcu zaprocentowało w postaci bardzo dobrego zbioru – zbioru, dodam, dojrzałego i intrygującego, pozbawionego uników czy podchodów tak charakterystycznych dla wielu debiutantów. Nie, Kazubek podobnie jak często przywoływany na kartach książki Ernest Hemingway – wali i mówi wprost. Jest zarazem brutalny i delikatny. Bezpośredni i liryczny. Taki jaki winien być świetny poeta. Mam więc nadzieję, że jego książka nie zniknie w tłumie, choć co zauważam ze smutkiem: książki laureatów „Granitowej Strzały” w nagrodach jakoś przepadają. Oby tym razem było inaczej!

Intymnie i zmysłowo jest za to w debiutanckim tomiku Bogumiły Malety „Wiedziona” (Fundacja Otwartych na Twórczość/Biblioteka Poezji Na Krechę). Właściwie każdy wiersz można uznać tu za erotyk – na szczęście niewiele w nich cukierkowatości, czego obawiałem się najbardziej. W utworach Malety zdarzają się naprawdę dobre frazy („są takie poranki / kiedy samotna kawa wymaga / towarzystwa koronkowej czerni”, „od dziś przestań odkładać jutro na później”) czy nawet pojedyncze wiersze („noc”). Całość jest jednak dla mnie zbyt nużąca, monotonna. Innymi słowy, za obfita ta kolacja przy świecach. Gdzie talerz dla wędrowca, którym okazuje się czytelnik?

Biuro Literackie wydało w mijającym roku zaledwie jeden debiut. Jest to jednak długo wyczekiwana książka Agaty Jabłońskiej „Raport wojenny”, w której poetka prowadzi wojnę na wszystkich frontach: tych prywatnych, jak i społecznych, w obu przypadkach nie oszczędzając się. Zarazem są to bardzo intymne zapiski, co rusz przerywane atakiem ze strony coraz agresywniejszego świata: po którym przestaliśmy się czegokolwiek dobrego spodziewać. Spokój i monotonię zastąpiły strach i niepewność. Te wszystkie stany („chore stany”, nawiązując do tytułu wiersza innej poetki: Agnieszki Wojciechowskiej) pobrzmiewają w utworach krakowianki niezwykle plastycznie. Zresztą, odniesień do sztuki, tej na poziomie ogólnym (jej roli rozjemcy w rzeczonych wojenkach i wojnach) i lokalnej, krakowskiej (w wierszach pojawiają się m.in.: Nowosielski, Matejko czy Wyspiański) jest wiele. Tak samo jak książka, która oferuje wiele poziomów odczytań (formalne udziwnienia, jakie można spotkać w części wierszy np. w otwierających tomik „spekulacjach” sugerują, że wszystko obrało już tak zły kierunek, że nic nie jesteśmy w stanie zrobić). Możemy jedynie spekulować, obserwować, dywagować, bo prawda zawsze znajdzie sobie miejsce: choćby w zabiegach językowych, konstrukcjach zdaniowych w ujęciu Wittgensteinowskim czy w wierszach, które stają się powoli raportem z końca. Tylko pisząc je, jesteśmy w stanie usprawiedliwić się przed sobą: jako gatunek. Marna to jednak pociecha. Bo kiedy świat płonie, płoną też rękopisy.

Ciekawie, choć trochę nazbyt przegadanie, jest również u Agnieszki Bykowskiej, autorki tomiku „zgorzej, jaźniej” (Plexus Literature). Poetka często wywraca słowa na lewą stronę (np. „tytułem do kierunku jazdy / tyłem wstępu”), a to w konsekwencji przynosi niezłe rezultaty skojarzeniowe – stąd, nawet w pojedynczych wersach, dzieje się u niej naprawdę wiele. Bo to poezja przede wszystkim mówiona, z elementami nie do końca kontrolowanego chaosu, jakby szarpana, jakby Bykowska chciała na łepku od szpilki zmieścić wszystkie słowa ze słownika języka polskiego. Czasem ma to swój urok, innym razem – ta gadatliwość przeszkadza, zwłaszcza gdy niezła dynamika wiersza nie kończy się na puencie, tylko wcześniej, a my chcielibyśmy, aby to stało się „już”, choć „już” dopiero migocze na horyzoncie. Toteż mam wrażenie, że tomik byłby lepszy, gdyby został porządnie zredagowany. Zaś wiersze w nim zawarte – poddane selekcji. Niemniej młoda poetka ma wyraźny talent do robienia czegoś z niczego. Z humorem, bo przecież najlepsze wiersze są o codzienności, banałach, przypadkowych sytuacjach, czy rozmowach. Podsumowując: dostrzegam w jej nerwowym pisaniu poetycki nerw. I czekam na drugą książkę.

W tworzeniu chaosu, a następnie w jego kapitalnym porządkowaniu ma wprawę Marcin Mokry, autor świeżo wydanego tomu pt. „czytanie. Pisma” (Dom Literatury w Łodzi). Nie wiem, czy w tych kilku zdaniach uda mi się zawrzeć mnogość odczytań, jakie nasunęły mi się podczas lektury. Pod względem kompozycji i graficznych rozwiązań to jeden z najoryginalniejszych debiutów ostatnich lat. Wszystko jest tutaj doskonale przemyślane, wyważone i, co najważniejsze, angażujące czytelnika, który sam musi dokładać swoją cegiełkę do muru z tekstów. Wiersze obficie bazują na kontekstach, kontrastach i zamierzonych błędach językowych. Jest więc bazowanie na opozycjach: śmierć–życie, dosłowność– niedomówienie, chaos–porządek, sens–bezsens – są medialne komunikaty kształtem przypominające szpalty gazetowe, są wreszcie wiersze czytane z prawej do lewej – a wszystko po to, by pokazać złożoność naszego świata i jednocześnie absurd wynikający z tej złożoności, która z kolei ugina się pod własnym ciężarem, na świat wydając absurdalne zachowania czy masową głupotę. Świetna książka, do wielokrotnego czytania z różnych stron w różnym czasie.

Pomimo kilku, lecz wnikliwych czytań, debiut Katarzyny Michalczak pt. „Pamięć przyjęć” (również Dom Literatury w Łodzi), czyli laureatki XXII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina, nie spodobał mi się aż tak bardzo, jak tego oczekiwałem. Michalczak po Silesiusie dla wcześniejszego „Bierezinowca” – Radosława Jurczaka – ma pod górkę, bo i oczekiwania duże i przez ten czas w poezji polskiej sporo się wydarzyło. Toteż jej książka jest przyzwoita, lecz my (czytelnicy) jesteśmy już jakby obeznani z tematem – z tymi chwytami, gierkami. Innymi słowy: sposobem mówienia w wierszu i o wierszu. Jesteśmy więc jakby dalej w naszych wymaganiach? Bo chciałoby się lepiej, a jest co najwyżej dobrze. Ulubiony wiersz? „Zupka w pytkę” („kiedy napisałeś, że ugotujesz dla mnie zupkę, przestałam / czuć się bezpiecznie. / dla mnie zupka? tak szybko? / tymczasem / całkiem smaczna. teraz widzę, / że nie było powodu do obaw. soczewica, kapusta, zwykły / pęczak.”). Choć muszę przyznać, że zazdroszczę Michalczak specyficznego poczucia humoru.

Podsumowując: kończąc przegląd debiutów roku 2017 chcę zaznaczyć, że nie udało mi się dotrzeć do wszystkich książek, o których wiem, że zostały opublikowane. Mam tutaj na myśli następujące debiuty: Katarzyny Dybżyńskiej, Sylwestra Kołodziejczyka, Radosława Sączka, Emanueli Czeladki, Jolanty Gęsickiej oraz Emila Jastrzębskiego. Z kolei „Listy do Tosi” Anny Swoińskiej uznałem za bliższe prozie niż poezji, więc nie zdecydowałem się na ich omówienie w tym miejscu. Żałuję też, że w chwili pisania artykułu nie ukazał się jeszcze debiut poetycki Pauli Gotszlich, bo wiem, że to debiut wart co najmniej wzmianki, a już na pewno – obszernej recenzji. W każdym razie spośród wszystkich przeczytanych tomów AD 2017 najwyżej oceniam debiutanckie propozycje: Marcina Mokrego, Agaty Jabłońskiej, Daniela Madeja oraz Waldemara Kazubka (kolejność przypadkowa). To moje osobiste top 4. Dlaczego nie 5? Przede wszystkim uważam, że mijający rok był rokiem słabszym od roku 2016, jeśli chodzi o poziom wydanych książek. A jeśli weźmie się pod uwagę legendarny (już) rok 2013, kiedy debiutowali m.in.: Maciej Taranek, Kamil Brewiński i Szymon Domagała-Jakuć – to mamy do czynienia z prawdziwym regresem. Z drugiej strony: ostatnie dwanaście miesięcy było czasem mniejszych oficyn, choćby debiutujących na rynku – ambitnych inicjatyw wydawniczych (jak Fundacja Kultury Akademickiej/Fundacja KulturAkcja) oraz książek pokonkursowych (przypadek Waldemara Kazubka jest dowodem na to, że tego typu książka może być jednak świetna). Wniosek? Zamiast rewolucji jest ewolucja wsteczna. Powrót do płytkich wód po chwilowym wyjściu na ląd. Płacz w szatni po tym, jak się odpada z rozgrywek.