ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (342) / 2018

Natalia Grabka-Lubojańska,

PIĘKNA BESTIA (KSZTAŁT WODY)

A A A
Kiedy kinowa sala zaciemnia się po ostatniej reklamie, a dźwięk zostaje wyciszony po serii zwiastunów, oczom widzów ukazują się unoszące się w rytm muzyki Alexandra Desplata bąbelki powietrza. Lekkie i delikatne jak dźwięki. Guillermo del Toro zaprasza nas do swojego świata. Jeszcze ze dwa razy pochylą się wodorosty porastające dno, zanim tuż za obiektywem wpłyniemy do korytarza kamienicy i pokoju głównej bohaterki. Ciemne głębiny przybierają kształt sypialnianego pokoju, w którym wszystko unosi się we śnie, poza czasem: sofa, nocny stolik, zegar. Głos Richarda Jenkinsa z offu mówi coś o księżniczce i czasie. Ta prosta symbolika wody jako pramaterii, narodzin życia, a jednocześnie marzenia sennego w pięknym stylu inicjuje i mitologizuje opowieść.

I choć już za chwilę wybrzmi budzik, a oniryczna, surrealistyczna sekwencja ustąpi realizmowi, to nie koniec podwodnej podróży. Wodne głębiny kuszą psychoanalityczną metaforyką, jednak nawet mało uważny widz szybko zorientuje się, że otchłanią podświadomości i instynktów jest nie tylko pomieszczenie czy zbiornik z wodą, ale cały przedstawiony na ekranie świat. U del Toro wszystko ma kształt wody. Bohaterka za chwilę odkręci wodę i przygotuje sobie kąpiel, ugotuje jajko na śniadanie, a jadąc do pracy autobusem, będzie spoglądała przez mokrą od deszczu szybę. Na miejscu przebierze się w mundurek w morskim kolorze i przejdzie do laboratorium, w którym meble, maszyny i kafelki na ścianach również mają błękitny odcień.

Wodny leitmotiv wydaje się tym bardziej uzasadniony, kiedy dowiadujemy się, że akcja najnowszego filmu del Toro rozgrywa się w Baltimore – mieście na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, na początku lat 60. XX wieku. Zaś do mieszczącej się tam amerykańskiej rządowej bazy badawczej trafia nie kto inny, jak Doug Jones w przepięknym kostiumie człowieka-płaza schwytanego u wybrzeży Amazonki, który, jak się później okazuje, ma dar uzdrawiania i lubi jeść jajka. Powodem tej niechlubnej kolonizacji jest oczywiście rywalizacja o ideologiczną, polityczną i militarną potęgę pomiędzy komunistycznym blokiem wschodnim reprezentowanym przez ZSRR a blokiem zachodnim znajdującym się pod politycznym przywództwem Stanów Zjednoczonych. Za wszystkim stoi dumny biały mężczyzna, Richard Strickland (Michael Shannon), którego najlepiej opisują pałka paralizatora, gnijące palce i luksusowy, morski (!) Cadillac. Prawdziwa ikona systemu patriarchalnego. Potwór zimnej wojny i zimnej krwi, który z pozoru, u boku pięknej żony i dwójki dzieci o ironicznych imionach Tammy i Timmy, wygląda jak z pocztówek szczęśliwego american dream z lat 50. i 60, w głębi natomiast jest zgniły moralnie i splamiony krwią.

W filmie del Toro, jak w każdej baśni, szybko rozpoznajemy, kto jest dobry, a kto zły. Czarny charakter zostaje jednoznacznie przedstawiony, jednak walka dobra ze złem nie jest tutaj pojedynkiem. Reżyser wplata w opowieść całą gamę świetnie rozpisanych i trafnie obsadzonych barwnych postaci, które z jednej strony dookreślają kontekst historyczny i obyczajowy Baltimore lat 60., gdzie panują wyraźne nastroje rasistowskie, homofobiczne i szowinistyczne, z drugiej jednak ją uniwersalizują. Nic więc dziwnego, że wśród bohaterów del Toro znajduje się niema kobieta Elisa Esposito (równie subtelna i urocza jak w „Paddingtonie” Sally Hawkins), która, choć jest niemową, nie milczy i stawia opór patriarchalnej bestii, jej czarnoskóra przyjaciółka z pracy Zelda Fuller (jak zawsze gadatliwa i wywołująca uśmiech na twarzy Octavia Spencer), homoseksualny artysta-malarz Giles (wspaniały Richard Jenkins), zdominowany nie tylko przez heteroseksualną orientację, ale i przez coraz powszechniejszą sztukę fotografii, oraz „naukowiec-patriota”, sowiecki szpieg dr Robert Hofstetler (niedoceniony Michael Stuhlbarg).

Bohaterowie to jedna z mocniejszych stron filmu – zarówno gra aktorska, jak i treści, które niesie ze sobą każda ze stworzonych w scenariuszu kreacji. Uczłowieczenie potwora i uczynienie bestii z człowieka oraz wątek odmienności, wyjątkowości i różnorodności to proste i popularne już zabiegi. Meksykański imigrant doskonale jednak wie, jak ważne jest przypominanie o tym, ponieważ zdaniem reżysera potwory istnieją i mają się dobrze. Nie tylko w baśniach, horrorach czy mitach. Guillermo del Toro, odbierając statuetkę Złotego Globa podczas tegorocznej gali rozdania nagród, wyznał, że od dzieciństwa wierzy w potwory: „Byłem ocalony i rozgrzeszony przez nie, ponieważ wierzę, że potwory są patronami błogiej niedoskonałości. One pozwalają i ucieleśniają możliwość upadku i życia. Przez dwadzieścia pięć lat stworzyłem bardzo dziwne małe opowieści wykonane z ruchu, koloru, życia i cienia. W wielu z tych przypadków – dokładnie w trzech przypadkach – te dziwne historie, te bajki, uratowały moje życie, raz »Kręgosłup diabła«, raz »Labirynt Fauna« i teraz »Kształt wody«. Ponieważ dla nas jako reżyserów, te rzeczy nie są tylko wpisami w filmografii. Zawarliśmy umowę ze szczególnie nieefektywnym diabłem, który handluje trzema z naszych żyć za jeden wpis na Imdb. A te rzeczy są biografią i są życiem”.

Meksykański reżyser, tworząc świat pełen magii, po raz kolejny opowiada swoją baśń wkładając ją między karty XX-wiecznej historii, mieszając przy tym mitologię z historią, życie z baśnią, a fantastyczne potwory z potworami z szarej rzeczywistości. Dwa pierwsze z wyżej wymienionych filmów zaliczane są do podgatunku dark fantasy – reżyser składa w ten sposób hołd swoim ulubionym gatunkom: horrorowi oraz filmowi fantasy. W „Kręgosłupie diabła” opowiada o Carlosie, który pod koniec lat 30. XX wieku, w czasach wojny domowej w Hiszpanii, trafiając do położonego na odludziu sierocińca Santa Lucía, poznaje ducha chłopca, który zginął w tajemniczych okolicznościach. Z kolei wydarzenia z „Labiryntu Fauna” rozgrywają się w 1944 roku w Hiszpanii pod rządami frankistów, zaś tytułowy labirynt staje się ratunkiem dla małej, uwięzionej w domu brutalnego kapitana Vidala Ofelii.

Z „Kształtem wody” sprawa gatunkowości wygląda nieco inaczej. Tegoroczny laureat głównej nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej to patchwork uszyty z najróżniejszych nurtów i gatunków filmowych oraz konkretnych dzieł, niektórych sięgających początku XX wieku. Laboratorium, w którym przetrzymywany jest stwór, to kolejna filmowa komnata tajemnic przypominająca monumentalne scenografie filmów historycznych czy fantastyczno-naukowych z pierwszych dekad kina. Ekstrawagancka sala kinowa, nad którą mieszka dwoje bohaterów, to atrakcyjny pretekst do tego z kolei, by zacytować „Mardi Gras” Edmunda Gouldinga (1958) czy „Historię Rut” Henry''ego Kostera (1960), a także wpleść fragmenty klasycznych hollywoodzkich musicali. Kryminalny wątek łączący doktora Hoffstetlera, Mihalkova i Stricklanda momentami zostaje zainscenizowany w estetyce noir, zaś baśniowość świata Elisy Esposito reżyser akcentuje surrealistycznym spektaklem. Pomysł stworzenia niemej bohaterki mógł natomiast zostać zaczerpnięty z życiorysu kultowej postaci Lona Chaneya („Upiór w operze”, 1925), którego rodzice byli głuchoniemi i porozumiewali się z nimi za pomocą mimiki oraz gestów. Chaney stał się jednym z najbardziej charyzmatycznych aktorów horrorów, nazywanym „człowiekiem o tysiącu twarzach”, a przy tym jednym z ulubieńców Guillermo del Toro.

Reżyser wspólnie z Vanessą Taylor, jedną ze scenarzystek serialu „Gra o tron”, stworzył prostą i być może zanadto skróconą, ale wciąż zachwycającą historię, której magii dodały stonowane zdjęcia Dana Laustsena oraz muzyka Alexandra Desplata. To, co jednak oczarowuje najbardziej poza grą aktorską, to oczywiście scenografia i kostiumy. Choć film otrzymał aż trzynaście nominacji (to tylko o jedną nominację mniej od rekordowego „Titanica” Jamesa Camerona i „Wszystko o Ewie” Josepha L. Mankiewicza), odniesień i inspiracji w „Kształcie wody” jest tak wiele, że wokół filmu narosło już sporo kontrowersji. Jeszcze przed oscarową galą del Toro został oskarżony przez twórcę „Amelii” i „Delicatessen” o plagiat, zaś na portalu YouTube pojawił się film będący synchronicznym zestawieniem fragmentu „Kształtu wody” oraz romantycznej komedii fantasy „Plusk” Rona Howarda z 1984 roku. Sam reżyser otwarcie przyznaje, że film powstał z inspiracji amerykańskim horrorem przygodowym z 1954 roku „Potwór z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda, opowiadającym o naukowej ekspedycji do amazońskiej dżungli w poszukiwaniu legendarnego stworzenia, które okazuje się pół człowiekiem, pół rybą. To, co zaintrygowało sześcioletniego Guillermo, to fakt, że tytułowego potwora z Czarnej Laguny i asystentki kierownika wyprawy nie połączyła miłość. Del Toro, nie mogąc pogodzić się z zakończeniem filmu, postanowił stworzyć własną, alternatywną wersję Pięknej i Bestii.

Podobnie jak ubiegłoroczny "La La Land", „Kształt wody” ilustruje zarówno pasję do oglądania filmów, jak i zamiłowanie do tworzenia kina. Choć patchwork del Toro uszyty jest z wielu materiałów o różnych wzorach oraz kolorach, a momentami coś się w nim pruje, to wizualnie wciąż bardzo dobry film. Pomimo wielu zarzutów, jakoby del Toro spóźnił się ze swym przekazem, na tegoroczne gale pod hasłem Time’s Up i #MeToo zdążył w sam raz.
„Kształt wody” („The Shape of Water”). Reżyseria: Guillermo del Toro. Scenariusz: Guillermo del Toro, Vanessa Taylor. Zdjęcia: Dan Laustsen. Obsada: Doug Jones, Sally Hawkins, Michael Shannon, Octavia Spencer, Richard Jenkins i in. Produkcja: USA 2017, 119 min.