ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (344) / 2018

Marek S. Bochniarz, Małgorzata Bochniarz-Różańska,

NOWE KINO WŁOSKIE? (CINEMA ITALIA OGGI 2018)

A A A
Przegląd nakierowany jest na prezentację najnowszego kina włoskiego, które zostało zauważone i wyróżnione ze strony zarówno jurorów festiwali, jak krytyków i publiczności (ta ostatnia głosuje, wydając pieniądze na bilety – i trudno o bardziej prawdomówny wyznacznik, jeśli szanujemy widza). Corocznie selekcja daje polskiej publiczności posmak tego, co obecnie dzieje się w kinematografii Italii – co oznacza, że czasem stykamy się z produkcjami realizowanymi raczej z myślą o rynku włoskim (a to sprawia, że natychmiast nasuwają się analogie z polskim rynkiem filmowym i hermetycznością wielu krajowych obrazów, zwłaszcza tych o tematyce historycznej).

Imprezą konkurencyjną dla Cinema Italia Oggi stał się ostatnio festiwal Terra Italiana, odbywający się w warszawskim kinie Luna. Po zaledwie dwóch edycjach musimy wyrazić nasz podziw wobec koncepcji programu i obecności tak wielu wybitnych twórców wśród zaproszonych gości. O „konkurencyjności” piszemy przy tym z przymrużeniem oka, bo programy tych dwóch wydarzeń mają skrajnie różny charakter. Kluczem Terra Italiana jest skupienie się na retrospektywach – i to niekoniecznie tylko tych reżyserów, którzy są znani polskiej publiczności (charakterystyczne, że obok kina Gianniego Amelio prezentowany był też – póki co – skromny dorobek animatora Alessandro Raka, twórcy „Sztuki szczęścia” i „Kota kopciuszka”). Z kolei organizatorzy Cinema Italia Oggi stawiają na selekcję wyłącznie produkcji najnowszych i to autorstwa różnych reżyserów, również twórców znanych i z bogatą filmografią. Dlatego też w tym roku najbardziej niecierpliwie czekaliśmy na pokaz „Prywatnej sprawy”, czyli najnowszego filmu braci Tavianich, a także „Made in Italy” w reżyserii Luciano Ligabue, który we Włoszech jest osobowością medialną. W jego filmie zagrała Kasia Smutniak, którą podczas Cinema Italia Oggi można było podziwiać także w klasycznej komedii romantycznej „Żona czy mąż?”.

O pewnego rodzaju odnowie i renesansie włoskiego kina można mówić przede wszystkim na poziomie kina krótkometrażowego. W tej formule odnajdują się zarówno twórcy dojrzali (ostatnio zaskakuje nas na tym polu zwłaszcza Marco Bellocchio), artyści wywodzący się z pola sztuk wizualnych (i to nie tylko tak dojrzali i znani jak Alessandra Pescetta czy grupa Flatform, ale i debiutanci – w tym choćby Chiara Leonardi), jak i ci, którzy debiutowali w nowym stuleciu (po debiucie pełnometrażowym „Banat – Il Viaggio” Adriano Valerio nie porzucił krótkiej formy filmowej). Pełne metraże prezentowane na „Cinema Italia Oggi” na tle nierzadko eksperymentalnych formalnie szortów reprezentują kino wciąż dość zachowawcze i ostrożne. Zarazem, odróżniają się od zjawiska młodego kina włoskiego (często „zielonego” i rażącego amatorszczyzną, jak choćby w przypadku „20 papierosów” Aureliano Amadei) naciskiem na profesjonalizm wykonania. Obecnie „giovane cinema italiano” reprezentują w przeglądzie twórcy, którzy ponad „ważne sprawy” oraz zaangażowanie społeczne i polityczne przedkładają dbałość o formę filmową rozumianą jako sprostanie oczekiwaniom publiczności mainstreamowej, oczekującej kina gatunkowego. Przyjrzyjmy się bliżej poszczególnym tytułom.

Stary rockman o kryzysie ojczyzny

„Made in Italy” to trzeci fabularny film pełnometrażowy Luciano Ligabue, którego Włosi identyfikują zdecydowanie bardziej z karierą rockową, rozpoczętą jeszcze na początku lat 90. Był on wówczas jednym z najpopularniejszych muzyków, nagrał takie hity jak „Balliamo sul mondo”, „Ho perso le parole” czy „Certe Notti”. Tamta dekada to okres największej energii twórczej Ligabue, a jego fani (w większości młodzi ludzie) prawie co roku byli rozpieszczani nowym albumem.

To jednak nie wystarczyło i artysta zdecydował się zadebiutować jako filmowiec. W 1998 roku zaprezentował Włochom „Radiofreccia” – film rozgrywający się w świecie lokalnej stacji radiowej z połowy lat 70., w którym czerpał z własnych doświadczeń. Ku sporemu zdziwieniu krytyków i publiczności Ligabue poradził sobie zaskakująco dobrze i nie był to chybiony debiut gwiazdy rocka. Jednak po zdecydowanie chłodniej przyjętym „Da zero a dieci” (2002) wydawało się, że Ligabue daruje sobie kino i skupi się na muzyce. Kilka lat później, w 2005 roku, świętował piętnastolecie swojej kariery wielkim koncertem w Regio Emilia, który zebrał około 180 tysięcy osób – ustanawiając wówczas europejski rekord frekwencyjny widzów na występie pojedynczego artysty. Lekko nie było, bo system audio szwankował i część fanów szybko wyszła z koncertu niezadowolona. Niemniej Ligabue przetrwał, bo po stworzeniu swojego wizerunku scenicznego niewiele już w nim zmieniał przez lata – a wierni miłośnicy jego muzyki starzeli się wraz z nim, wciąż otrzymując podobne albumy. Jak ujął to Aurelio Pasini: „Autentyczność, pot i elektryczne gitary – oto składniki przepisu (z bardzo małymi zmianami na przestrzeni), który uczynił z Ligabue jednego z tych rockmanów, którzy odnieśli we Włoszech największy sukces” (Pasini 2017).



„Made in Italy”, reż. Luciano Ligabue

Muzyczna kariera reżysera przekłada się na osobliwy prolog w „Made in Italy”, w którym główny bohater Riko (znany polskiej publiczności z „Italian Race” charyzmatyczny Stefano Accorsi) tańczy w stroju estradowym od piosenki Ligabue „Mi chiamano tutti Riko”, aby na koniec pojawić się nagle w fartuchu robotniczym. Po tym „występie” przenosimy się do fabryki, w której Riko pracuje od trzech dekad, zajmując się pakowaniem mięsa mielonego do foliowych opakowań. I od tego momentu śledzimy losy bohatera, problemy finansowe i związane z nimi poczucie, że utraci dom rodzinny, „zbudowany przez dziadka, rozbudowany przez ojca, na który mnie już nie stać”. Te kłopoty przekładają się również na atrofię związku z Sarą (Kasia Smutniak) i brak dogadania z synem (właśnie „dogadania”, bo jego syn nie jest zbuntowany – a „Made in Italy” nie jest prostą kalką opowieści „ojciec rodziny z problemami”).

Choć efektowna i nowoczesna forma filmu wydaje się temu przeczyć (za zdjęcia odpowiadał Marco Bassano, operator doskonale czujący kino gatunkowe), „Made in Italy” to ideowy spadkobierca kina neorealistycznego – oczywiście bardziej w kwestii tematu niż wizualności. Ligabue był związany z Komunistyczną Partią Włoch i z tej perspektywy mniej dziwi, że to rockman opowiedział w „Made in Italy” historię o jednostkowym doświadczeniu kryzysu ekonomicznego, w którym jest obecnie pogrążona jego ojczyzna. Riko doświadcza wielu poniżeń na polu zarobkowym i gdy traci pracę, wraz z nią gubi cały swój wigor. Obserwujemy, jak stopniowo traci poczucie sensu, popada w apatię, depresję, a wreszcie przeżywa myśli samobójcze. Jak zawsze doskonały Stefano Accorsi bardzo realistyczną grą sprawia, że Riko staje się nam bardzo bliski, a jego upadek nas autentycznie porusza. Być może dlatego, że jest bohaterem bardzo zwyczajnym. Nawet gdy dostaje szansę od mediów, aby wystąpić przed kamerą, nie potrafi z niej skorzystać. Kiwamy głową i rozumiemy go.

Jest jednak coś, co sprawia, że „Made in Italy” ma lekko schizofreniczny posmak – mianowicie wstawki dotyczące „starego rockmana” – bo tym mianem określa Riko jego syn, filmując go i namawiając do… występów? Ten trop uzupełnia enigmatyczna wycieczka Riko i dwójki jego przyjaciół do Rzymu – w czasie seansu odnosimy wrażenie, że są podstarzałym zespołem, który chce podbić miasto nieoczekiwanym występem. Gdy trójka mężczyzn wpada w demonstrację, Riko zostaje uderzony przez policjanta i trafia do więzienia. Potem już nigdy się nie dowiadujemy, po co w zasadzie „koledzy” przyjechali nagle do stolicy. Te dwuznaczności podkreśla jeszcze ścieżka dźwiękowa, na której z wyjątkiem kilku zagranicznych szlagierów niepodzielnie króluje Ligabue. I choć mniej udana druga połowa sprawiła, że czuliśmy się nowym filmem Ligabue trochę zawiedzeni (zwłaszcza po tak ekstatycznym, rockowym początku!), „Made in Italy” nie daje wrażenia utraconego potencjału. Świetny soundtrack autorstwa reżysera (to już wręcz cecha rozpoznawalna „rockowego” kina Ligabue) doskonale prowadzi nas przez dramatyczną historię Riko.

Północne Włochy niczym kryminalna Skandynawia

„Dziewczyna we mgle” („La ragazza nella nebbia”) to kryminał rozgrywający się w położonej w górskiej scenerii małej miejscowości Avechot. Jej mieszkańcami wstrząsa wiadomość o zaginięciu piętnastoletniej Anny Lou, która zniknęła w tytułowej mgle wieczorną porą. Na miejsce przybywa siwowłosy agent Vogel (Tony Servillo). I choć doświadczony policjant sprawia wrażenie godnego zaufania, wkrótce odkrywamy, że ma sporo plam na honorze, a za podjęciem sprawy Anny Lou kryją się nieczyste intencje.

Reżyser zaskakuje widza złożoną intrygą kryminalną z wieloma (być może zbyt wieloma?) zwrotami akcji, a także misterną formą. Mroczne i klimatyczne zdjęcia Federico Masiero, górskie pejzaże i wizja świata, w którym dobrzy bohaterowie wraz z odsłanianiem kolejnych tajemnic i burzeniem pozorów okazują się skorumpowani i zepsuci, dość jednoznacznie odsyłają nas do popularnego kina skandynawskiego. Każdy, kto zobaczy „Dziewczynę we mgle”, szybko dostrzeże jej powinowactwo z takimi produkcjami jak szwedzkie seriale „Millennium” i „Wallander”, islandzki kryminał „Bagno” czy filmy z introwertycznym ponurakiem Carlem Mørckiem. Zresztą – obecnie każdy próbuje wykorzystać sukces kryminalnej Skandynawii, a jej twórców importują Amerykanie („Pierwszy śnieg” Tomasa Alfredsona). W filmie Carrisiego brakuje niestety genialnego/heroicznego policjanta/dziennikarza, który zmierzyłby się z zagadkowymi siłami zła. Jad „Dziewczyny…” polega na tym, że na włoskiej prowincji wszyscy – nie wyłączając tytułowej bohaterki – mają na sumieniu większe i mniejsze grzeszki.

Film cechuje wyjątkowo „międzynarodowy” look, ponieważ został wyprodukowany we współpracy Włoch, Niemiec i Francji, a na plan filmowy wybrano leżący na północy kraju region Trydentu-Górnej Adygi, sąsiadujący z Austrią i Szwajcarią. Również językowo „Dziewczyna we mgle” ma bardzo niejednorodny charakter – oprócz znakomitego Toniego Servillo (znanego polskiej publiczności z filmów „Boski” i „Wielkie piękno” Paolo Sorrentino), który prześciga wszystkich aktorów pod względem poprawności i dykcji, na ekranie można też podziwiać mówiącego po włosku Jeana Reno, który zaskakująco dobrze wypada.



„Dziewczyna we mgle”, reż. Donato Carrisi

„Dziewczyna we mgle” to pełnometrażowy debiut Donato Carrisiego. Reżyser jest niezwykle wszechstronnym twórcą, bo na pierwszy film wybrał adaptację własnego thrillera (o tym samym tytule). Ta autoadaptacja to w zasadzie też pierwsza kinowa ekranizacja prozy Włocha, choć Carrisi obok kariery pisarskiej ma na koncie scenariusze do wielu produkcji telewizyjnych. W tym roku rozpoczął również prowadzenie kursu „Pisarstwo gatunkowe: thriller, noir, kryminał, mystery” na Uniwersytecie IULM w Mediolanie. Wśród zaprezentowanych na przeglądzie debiutów „Dziewczynę…” Carrisiego uznaliśmy za najdojrzalszy obraz – i wieścimy jej frekwencyjny sukces w polskiej dystrybucji. Do naszych kin film wchodzi 20 kwietnia.

Krótka lekcja empatii

„Żona czy mąż?” („Moglie e Marito”) jest pierwszym pełnometrażowym filmem Simone Godano. Został wyprodukowany między innymi przez Matteo Rovere, a wyróżnia się znakomitym doborem aktorów – w roli Sofii występuje Kasia Smutniak, a w roli Andrei – Pierfrancesco Favino. Film opowiada historię młodego małżeństwa, które utknęło w codziennej rutynie. Zajęci pracą, stopniowo i niepostrzeżenie odcięli się od siebie – my poznajemy ich w momencie, gdy mają duże problemy z najprostszą komunikacją. Ona stała się ambitną prezenterką telewizyjną, a on jako naukowiec pogrążył się w pracy nad maszyną, która byłaby w stanie odwzorować obraz ludzkich myśli. Podczas pozornie niegroźnego eksperymentu z użyciem maszyny mąż i żona zamieniają się osobowościami.

Choć historia wydaje się silnie wyeksploatowana w fabułach wielu amerykańskich filmów o zamianie ciał, Godano ze świeżym czy może wręcz osobliwym spojrzeniem buduje swoją osobistą wersję tego motywu. Wraz z upływem czasu opowieść okazuje się interesująca i potrafi autentycznie zaabsorbować nawet zblazowanego widza. Jak stwierdził sam reżyser – nie dało się opowiedzieć tak przewrotnej historii związku kobiety i mężczyzny bez powierzenia aktorom odpowiedniej swobody na planie. Dzięki temu śledzimy pojedynek aktorów, którzy potraktowali swoje zadania w kreatywny sposób. Zarówno Smutniak, jak i Favino z równą sobie gracją i zaangażowaniem dali się porwać na chwilę odmiennym rolom płciowym, w których choć na krótką chwilę musieli wyobrazić sobie, jakby to było, gdyby nagle zamienili się ciałami. Jak skomentowała tę sytuację Smutniak: „Kiedy wkraczasz w świat mężczyzn, którzy wezmą cię za jednego z nich, to już koniec” (https://movieplayer.it).



„Żona czy mąż?”, reż. Simone Godano

W filmie w niecodzienny sposób ukazano różnice pomiędzy kobietami a mężczyznami – czemu towarzyszy refleksja reżysera, iż musimy się pogodzić, że takowe faktycznie istnieją – choć nie po to, aby w oparciu o nie tworzyć stereotypowe wyobrażenia na temat wzorców kobiecości i męskości. Wyobrażenia o tych schematach są zresztą konfrontowane w związkach, gdy odkrywa się tajemnicę – to, co pociąga i wyróżnia partnera. Sama operacja w wyobraźni jest intrygująca – bo kusi nas (bądź odrzuca) szansa zamienienia się na chwilę z partnerem i poczucie tego, co on przeżywa każdego dnia. Może się okazać, że jest wiele rzeczy, o których nie wiedzieliśmy. I w tym leży siła filmu „Żona czy mąż?” – w wydobyciu tych marzeń na powierzchnię, w dość brutalnej i bezceremonialnej zabawie nimi i wreszcie w ukazaniu na przykładzie ekranowej pary, jak na drobnych nieporozumieniach między płciami może wyrosnąć konflikt, który rozbija relację i przynosi rozstanie (w przedakcji filmu jedna ze stron próbuje dowiedzieć się więcej od strony praktycznej o tak drastycznym rozwiązaniu konfliktu jak rozwód).

Choć Simone Godano operuje w „Żona czy mąż?” gatunkiem komedii, ucieka od gotowych i prostych rozwiązań wypracowanych przez rodzimych twórców, czyli od lokalnej odmiany określanej mianem commedia all'italiana (z typowymi dla niej, często bardzo niewyszukanymi żartami). Sytuującego się czasem na granicy wulgarności humoru i dowcipów atakujących nas z impetem godnym nocnego stand-upu jest w debiucie Godano sporo, lecz na szczęście reżyser wychodzi cało ze zmierzenia się z rom-comem, który uzupełnia postnowoczesnymi i ciętymi wtrętami dotyczącymi płci kulturowej.

Bracia Taviani powracają do trudnej przeszłości

W ostatnich latach dokonała się w twórczości braci Tavianich cicha rewolucja (bądź: zmierzenie się z nowymi trendami w światowym kinie), co mógł zauważyć również i polski widz. Proces ten zapoczątkował eksperymentalny film dokumentalny „Cezar musi umrzeć” (2012) – rejestracja prób grupy penitencjariuszy przygotowujących się do wystawienia w rzymskim więzieniu „Juliusza Cezara” Szekspira. Zostały one ujęte w zaskakująco, wręcz toksycznie pięknych czarno-białych kadrach Simone Zampagniego (który z braćmi pracował jeszcze na planie „Zmartwychwstania” – o wiele bardziej konserwatywnej adaptacji powieści Lwa Tołstoja). Z tym samym operatorem poczynali sobie jeszcze odważniej w „Cudownym Boccaccio”, tchnącym nieoczekiwaną świeżością spojrzeniem na „Dekameron”, bardzo współczesnym w podejściu do wykorzystywania różnych wizualnych inspiracji, paradoksalnie wywodzących się z malarstwa renesansowego artystów działających w czasach Boccaccia. Płaskie kompozycje, jednolite plamy barwne, ascetyczna scenografia, puste przestrzenie czy wycofana gra aktorska – to wszystko sprawiało, że „Cudowny Boccaccio” był odważnym poszukiwaniem estetycznym i triumfem braci.

Przy tych wszystkich zmianach formalnych i unowocześnianiu strony wizualnej Taviani wciąż pozostają wierni swojemu zamiłowaniu do adaptowania literatury, które w ich przypadku stało się ostentacyjnym sięganiem po to, co w ekranizacjach najtrudniejsze – czyli po teksty wybitne („genialne”?) i powszechnie znane. Przypadek ich najnowszego filmu, który trafił do przeglądu – „Prywatnej sprawy” („Una questione privata”) – jest trochę osobny, bo obiektem zainteresowania braci stała się tym razem proza współczesna, której popularność ogranicza się głównie do Włoch – ostatnia powieść Beppe Fenoglio, wydana w 1963 roku dwa miesiące po śmierci pisarza.

Fenoglio miał za sobą traumatyczne doświadczenia wojenne związane z walką partyzancką, a przeżycie to stało się głównym tematem jego tekstów. Wiele książek Fenoglio ukazało się po jego śmierci, a za najbardziej kontrowersyjną uchodzi autobiograficzna „Il partigiano Johnny”. „Prywatna sprawa” zrobiła sporą (i ze wszech miar uzasadnioną) karierę w kraju i została uznana za jedną z najważniejszych włoskich powieści XX wieku. Pierwszy przekład angielski („A Private Matter”) wydano w 1988 roku, a drugi w 2007 (jako „Private Affair”). Dwuznaczność tytułu nowszej edycji próbuje oddać ambiwalentny świat głównego bohatera Miltona, studenta uniwersytetu, który po kapitulacji Włoch dołączył do antyniemieckiej partyzantki w górskich rejonach Piemontu. Jednak młody mężczyzna nie jest typowym bohaterem – gdy jako bojownik mija dom, w którym mieszkała jego ukochana Fulvia, słyszy pogłoskę o romansie dziewczyny z jego przyjacielem Giorgio – a próba dojścia do prawdy staje się dla Miltona o wiele ważniejsza niż walka z okupantem.



„Prywatna sprawa”, reż. Paolo Taviani, Vittorio Taviani

Po kontrowersyjny temat Włoch rozdartych przez bratobójcze walki faszystów z partyzantami Taviani odważnie sięgnęli – jako pierwsi w rodzimym kinie – w „Nocy świętego Wawrzyńca” (1982) i nie dziwi, że to oni kontynuują go w zupełnie innej kinematografii. Dlatego zmieniła się ich perspektywa – wcześniej stworzyli opowieść o doświadczeniu bohatera zbiorowego, a teraz interesują ich bardziej przeżycia jednostki. To, co zdecydowanie wyróżnia „Prywatną sprawę”, to wykreowanie przestrzeni, w której odbiorcy będą zdolni odczuć bliskość z bohaterami filmu. Wojna, choć straszna i dotkliwie raniąca (a pozbawiona aspektu przygodowo-widowiskowego), została przez Tavianich zlokalizowana na drugim planie. O wiele istotniejsze są silne emocje, tęsknota za ukochaną, za przyjacielem, za rodziną.

Samotność i poczucie wyobcowania we własnym kraju stają się dla twórców niezwykle ważnymi kwestiami. Ciekawym zabiegiem jest portretowanie bohaterów tak, jakby Zampagni chciał namalować obraz za pomocą bardzo spowolnionych ruchów kamery. Fulvia zostaje przedstawiona na tle bezkresu morza, a Milton w otoczeniu cichej i paraliżującej mgły. Ogromny kontrast zbudowany pomiędzy retrospektywnym wspomnieniem promiennej dziewczyny a widokiem powstańca na skraju wyczerpania stanowi bardzo poetyckie zestawienie życia przed i w trakcie wojny. Nie dane jest nam zobaczyć ani jednej sceny rozstrzelania (słychać jedynie odgłos pistoletów) – i tym silniej przeżywamy skrajne emocje bohaterów, stając się świadkami doświadczanego przez nich okrucieństwa, a także bezradności wobec wielkiej historii.

Taviani na tym nie poprzestają, bo najciekawszym i niemym bohaterem filmu okazuje się mgła, która z jednej strony tworzy magiczne, nieco złowieszcze tło dla postaci, a z drugiej jest jak najbardziej realnym elementem świata, prowadzącym na manowce wojska i paraliżującym działania wojenne. Staje się naturalnym, idealnym „pomocnikiem” w ucieczce przed wzrokiem nieprzyjaciela. Taviani po „Cudownym Boccacciu” (najlepszym tytule przeglądu sprzed dwóch lat) po raz kolejny udowadniają, jak minimalnym nakładem osiągnąć można rozmach, który w gatunkowym kinie wojennym zapewniały epickie bitwy z armiami statystów. W przypadku „Prywatnej sprawy” słyszymy tylko odgłosy walki, a nie widzimy zabitych czy starcia wojsk – jedynie nadlatujące samoloty wojsk alianckich i powracające z pola oddziały partyzantów. Jedną z najbardziej przejmujących scen nie jest moment walki, a chwila, gdy obserwujemy perkusistę grającego z chorobliwym zapałem na niewidzialnym instrumencie – bo mężczyzna tak tęskni za jazzem jak główny bohater za ukochaną i rodzicami.

„Prywatną sprawą” bracia Taviani udowadniają, że pomimo nieubłaganego dobijania do dziewięćdziesiątki nadal nie wyrośli z przekory i wciąż pozwalają sobie na bezkompromisowe ataki na świat konserwatywnych wartości. Jak ujął to Sergio Rigoletto: „Złota era politycznie zaangażowanego kina we Włoszech przypadła na lata 60. i 70. W atmosferze społecznych niepokojów i ideologicznego fermentu wielu reżyserów odnalazło doskonałe warunki do rzucenia wyzwania status quo i podważenia autorytarnej natury tradycyjnych włoskich instytucji – takich, jak patriarchalna rodzina [co uczynili bracia Taviani] w »Padre Padrone«” (Rigoletto 2011: 227). Bracia liczą zapewne na to, że ich głos być może dotrze również do młodych widzów i podsunie mało przyjemny obraz wojny – dając choć posmak tego, co muszą przeżywać ich rówieśnicy w innych rejonach globu.

LITERATURA:

„Moglie E Marito: Video Intervista A Pierfrancesco Favino E Kasia Smutniak” 2017. https://movieplayer.it/video/moglie-e-marito-video-intervista-a-pierfrancesco-favino-e-kasia-smutniak_27313.

Pasini A.: „Luciano Ligabue. Artist biography”. https://www.allmusic.com/artist/ligabue-mn0000265733/biography.

Rigoletto S.: „Political cinema”. „Directory of World Cinema”. Red. L. Bayman. Bristol-Chicago 2011.
Cinema Italia Oggi 2018
Warszawa, kino Muranów, 5-10 kwietnia
Kraków, Kino Pod Baranami, 9-13 kwietnia
Poznań, Centrum Kultury „Zamek” 9-15 kwietnia
Łódź, Kino Charlie, 13-17 kwietnia