CZŁOWIEK POGRYZŁ PSA (WYSPA PSÓW)
A
A
A
Widz przeniesiony zostaje do niedalekiej przyszłości, do wielkiej japońskiej metropolii Megasaki, w której panuje psia grypa. Rozprzestrzenia się ona w zastraszającym tempie, przez co całej psiej populacji grozi wymarcie. Burmistrz Kobayashi zarządza więc przeniesienie wszystkich psów na pobliską Wyspę Śmieci, aby mogły one tam w spokoju dokończyć swego żywota, nie zagrażając ludziom ani innym zwierzętom. Cała sprawa jest jednak dość podejrzana. A to dlatego, że ród Kobayashich, który od wieków rządzi regionem, ma pewne historyczne uprzedzenia w stosunku do psów. Czy jest możliwe, że cała sytuacja to wynik zręcznej politycznej manipulacji, napędzanej populizmem i strachem?
Wygląda na to, że tak. Burmistrz Kobayashi niezwykle sprawnie manipuluje miejską społecznością. Wskazuje wspólnego wroga i sprawia, że w oczach ludzi staje się on zagrożeniem. Nieważne, że są to znane wszystkim od dawna, oswojone, przyjazne psiaki. Nieważne, że ich prezencja jest od wieków czymś oczywistym i pozytywnym. Poprzez wprowadzenie elementu zagrożenia z dnia na dzień psy stają się wspólnym wrogiem, jednoczącym przeciw nim całą społeczność. Wbrew głosom rozsądku i mimo sprzeciwu uczonych niemal wszyscy ludzie stają murem za inicjatywą wysłania ich na Wyspę Śmieci. Dzięki rozwiązaniu „kwestii psiej” Kobayashi zdobywa olbrzymie poparcie. Narzuca się tu pewna analogia. Nie tylko historyczna, związana z Holocaustem, ale też współczesna. Nie w odniesieniu do krajów, w których demokracja jest jedynie fasadowa, lecz do wszystkich tych miejsc, w których zwyciężać może demagogia. W państwach respektujących demokrację zwykle nie manipuluje się jej kluczowymi instytucjami, czyli prasą, sądownictwem czy opozycją, lecz samym ludem, poprzez populizm. Wes Anderson nie pokazuje niebezpieczeństwa wynikającego z ataku na demokrację, lecz niebezpieczeństwo, jakie zawiera się w niej samej. Teksańczyk celnie wstrzela się w aktualne polityczne nastroje. Przejaskrawia swoje przesłanie, aby stało się ono dla widza oczywistą przestrogą.
Grupa psów na czele z siostrzeńcem burmistrza Atarim Kobayashim (Koyu Rankin) musi wykazać się odwagą i społeczną odpowiedzialnością w walce z władzą. Wbrew dzielącym ich różnicom człowiek i psy jednoczą się przeciwko wspólnemu wrogowi. Pomaga im także działająca w mieście inicjatywa społeczna, której przewodzi nastoletnia Tracy Walker (Greta Gerwig). Bardziej ufa ona badającym chore psy naukowcom i wbrew temu, co mówią rządzący, wierzy, że da się je jeszcze wyleczyć. Anderson chce przez to pokazać, jak dzięki wspólnym działaniom i niezależnemu od władzy łączeniu się w grupy nawet najmniejsze zrzeszenia mają szansę na skuteczną walkę z rządzącymi. O ile oczywiście przekonają do swojej racji resztę społeczności.
Produkcja została wykonana animacją poklatkową, sposobem niezwykle czaso- i pracochłonnym. Uzyskany dzięki niej efekt równoważy jednak wszystkie trudy. Mimo że wprowadza ona trochę chaosu i nieprzejrzystości, wygląda bardzo atrakcyjnie i dodaje pewnego wrażenia niezwykłości, obcowania z czymś niecodziennym. Świetnie koresponduje to z japońskim sposobem kręcenia, tj. z szerokimi i długimi ujęciami, charakterystycznymi np. dla Yasujirō Ozu. Spośród gwiazdorskiej dubbingowej obsady, w której znaleźli się m.in. Greta Gerwig, Jeff Goldblum, Edward Norton, Yoko Ono czy Bill Murray, najbardziej wyróżnia się Bryan Cranston. Potrafił on stworzyć bardzo naturalną, a zarazem przerażającą postać, a jego Wódz to najciekawiej rozwinięty psi bohater.
Mądrym posunięciem było osadzenie fabuły w pojedynczym regionie, w którym największym władcą jest zwierzchnik miasta. Wes Anderson wziął w ten sposób pod uwagę szoguńską, feudalną tradycję Japończyków. Trzeba pamiętać, że Japonia była swego czasu podzielona podobnie, jak kiedyś dzisiejsze Włochy czy Niemcy. Ponadto film skupiony jest na hołdowaniu najpopularniejszym elementom japońskiej kultury. Istotne dla fabuły są haiku, sushi, a także sam język japoński, który możemy zrozumieć tylko dzięki obecnym w filmie tłumaczom. Anderson wskazał filmy Akiry Kurosawy i Hayao Miyazakiego jako największe inspiracje przy tworzeniu tej produkcji. Pojawiały się jednak głosy, że „Wyspa psów” obraża japońską kulturę, że ją parodiuje i wypacza. Nie mnie to oceniać, ale warto zwrócić uwagę, że film powstał w ścisłej współpracy z wieloma japońskimi artystami. Co prawda sporo rzeczy jest tu przerysowanych, a Japonia sprowadzona zostaje do kilku elementów swojej tożsamości kulturowej. Z racji jednak osadzenia całej historii w atmosferze dziecięcej opowieści i traktowania tych elementów z wielką sympatią całość sprawia wrażenie miłej laurki dla Japończyków i wszystkiego, co japońskie.
Zawiedziona będzie ta część publiki, która oczekiwała, że kolejny film Wesa Andersona okaże się czymś innym niż po prostu kolejnym filmem Wesa Andersona. Dziewiąta pełnometrażowa produkcja Teksańczyka jest dalszym rozwinięciem, a nawet przejaskrawieniem jego charakterystycznego stylu. Dalej łączy on baśniową estetykę z prostą fabułą, nie unikając zarazem negatywnych ludzkich cech ani trudnych tematów. Stosowane przez Andersona zabiegi i styl są już publice doskonale znane. Z każdym filmem zbliża się w ten sposób albo do zmęczenia widza ogranym sposobem przedstawiania, albo do coraz głębszej apoteozy swojego stylu, doprowadzając do niezamierzonej autokarykatury. Jest to trochę rozczarowujące, że po kilkunastu latach robienia podobnych filmów Anderson ani o krok nie przekracza magicznej granicy, za którą mógłby łamać monotonne schematy.
„Wyspa psów” była po temu idealną okazją – mieszanka zazębiających się stylów, odniesień i gatunków wraz z animacją poklatkową i prostą fabułą tworzy wrażenie tzw. sztuki dla sztuki, a zarazem jest to film postmodernistyczny. Gdyby reżyser sięgnął głębiej do tego postmodernistycznego wora, mógłby wyciągnąć z niego nie tylko zabawę wyżej wspomnianymi elementami, ale i swoim własnym stylem, zaskakując widza fabularnie, pod względem rozwoju postaci lub w stosowanej estetyce. Zamiast tego mamy jednak coś pomiędzy – po prostu odę do Japonii w wykonaniu Wesa Andersona. „Wyspa psów” nie otwiera nowego rozdziału w twórczości Amerykanina, a mam wrażenie, że na to już najwyższa pora. Zwłaszcza że już jego wcześniejszy „Grand Budapest Hotel” maksymalnie eksploatował znajome widzowi znaki rozpoznawcze. Zamiast przełamywać bariery i uelastyczniać skostniałe elementy swojego stylu, dokłada on kilka cegieł więcej do oddzielającego go od reszty twórców muru. To, że nie rewolucjonizuje w żaden sposób swojego kina, nie odbiera mu oczywiście żadnych „punktów”, lecz po prostu ich nie dodaje. Film pozostaje zabawną, wzruszającą, starannie wykonaną i bardzo ładną animacją. Pod względem ciekawego opowiadania historii Amerykanin umacnia więc swoją wysoką pozycję, a dla jego fanów będzie to kolejna, baśniowa odskocznia od codzienności. Tylko tyle albo aż tyle – zależy od oczekiwań.
Wygląda na to, że tak. Burmistrz Kobayashi niezwykle sprawnie manipuluje miejską społecznością. Wskazuje wspólnego wroga i sprawia, że w oczach ludzi staje się on zagrożeniem. Nieważne, że są to znane wszystkim od dawna, oswojone, przyjazne psiaki. Nieważne, że ich prezencja jest od wieków czymś oczywistym i pozytywnym. Poprzez wprowadzenie elementu zagrożenia z dnia na dzień psy stają się wspólnym wrogiem, jednoczącym przeciw nim całą społeczność. Wbrew głosom rozsądku i mimo sprzeciwu uczonych niemal wszyscy ludzie stają murem za inicjatywą wysłania ich na Wyspę Śmieci. Dzięki rozwiązaniu „kwestii psiej” Kobayashi zdobywa olbrzymie poparcie. Narzuca się tu pewna analogia. Nie tylko historyczna, związana z Holocaustem, ale też współczesna. Nie w odniesieniu do krajów, w których demokracja jest jedynie fasadowa, lecz do wszystkich tych miejsc, w których zwyciężać może demagogia. W państwach respektujących demokrację zwykle nie manipuluje się jej kluczowymi instytucjami, czyli prasą, sądownictwem czy opozycją, lecz samym ludem, poprzez populizm. Wes Anderson nie pokazuje niebezpieczeństwa wynikającego z ataku na demokrację, lecz niebezpieczeństwo, jakie zawiera się w niej samej. Teksańczyk celnie wstrzela się w aktualne polityczne nastroje. Przejaskrawia swoje przesłanie, aby stało się ono dla widza oczywistą przestrogą.
Grupa psów na czele z siostrzeńcem burmistrza Atarim Kobayashim (Koyu Rankin) musi wykazać się odwagą i społeczną odpowiedzialnością w walce z władzą. Wbrew dzielącym ich różnicom człowiek i psy jednoczą się przeciwko wspólnemu wrogowi. Pomaga im także działająca w mieście inicjatywa społeczna, której przewodzi nastoletnia Tracy Walker (Greta Gerwig). Bardziej ufa ona badającym chore psy naukowcom i wbrew temu, co mówią rządzący, wierzy, że da się je jeszcze wyleczyć. Anderson chce przez to pokazać, jak dzięki wspólnym działaniom i niezależnemu od władzy łączeniu się w grupy nawet najmniejsze zrzeszenia mają szansę na skuteczną walkę z rządzącymi. O ile oczywiście przekonają do swojej racji resztę społeczności.
Produkcja została wykonana animacją poklatkową, sposobem niezwykle czaso- i pracochłonnym. Uzyskany dzięki niej efekt równoważy jednak wszystkie trudy. Mimo że wprowadza ona trochę chaosu i nieprzejrzystości, wygląda bardzo atrakcyjnie i dodaje pewnego wrażenia niezwykłości, obcowania z czymś niecodziennym. Świetnie koresponduje to z japońskim sposobem kręcenia, tj. z szerokimi i długimi ujęciami, charakterystycznymi np. dla Yasujirō Ozu. Spośród gwiazdorskiej dubbingowej obsady, w której znaleźli się m.in. Greta Gerwig, Jeff Goldblum, Edward Norton, Yoko Ono czy Bill Murray, najbardziej wyróżnia się Bryan Cranston. Potrafił on stworzyć bardzo naturalną, a zarazem przerażającą postać, a jego Wódz to najciekawiej rozwinięty psi bohater.
Mądrym posunięciem było osadzenie fabuły w pojedynczym regionie, w którym największym władcą jest zwierzchnik miasta. Wes Anderson wziął w ten sposób pod uwagę szoguńską, feudalną tradycję Japończyków. Trzeba pamiętać, że Japonia była swego czasu podzielona podobnie, jak kiedyś dzisiejsze Włochy czy Niemcy. Ponadto film skupiony jest na hołdowaniu najpopularniejszym elementom japońskiej kultury. Istotne dla fabuły są haiku, sushi, a także sam język japoński, który możemy zrozumieć tylko dzięki obecnym w filmie tłumaczom. Anderson wskazał filmy Akiry Kurosawy i Hayao Miyazakiego jako największe inspiracje przy tworzeniu tej produkcji. Pojawiały się jednak głosy, że „Wyspa psów” obraża japońską kulturę, że ją parodiuje i wypacza. Nie mnie to oceniać, ale warto zwrócić uwagę, że film powstał w ścisłej współpracy z wieloma japońskimi artystami. Co prawda sporo rzeczy jest tu przerysowanych, a Japonia sprowadzona zostaje do kilku elementów swojej tożsamości kulturowej. Z racji jednak osadzenia całej historii w atmosferze dziecięcej opowieści i traktowania tych elementów z wielką sympatią całość sprawia wrażenie miłej laurki dla Japończyków i wszystkiego, co japońskie.
Zawiedziona będzie ta część publiki, która oczekiwała, że kolejny film Wesa Andersona okaże się czymś innym niż po prostu kolejnym filmem Wesa Andersona. Dziewiąta pełnometrażowa produkcja Teksańczyka jest dalszym rozwinięciem, a nawet przejaskrawieniem jego charakterystycznego stylu. Dalej łączy on baśniową estetykę z prostą fabułą, nie unikając zarazem negatywnych ludzkich cech ani trudnych tematów. Stosowane przez Andersona zabiegi i styl są już publice doskonale znane. Z każdym filmem zbliża się w ten sposób albo do zmęczenia widza ogranym sposobem przedstawiania, albo do coraz głębszej apoteozy swojego stylu, doprowadzając do niezamierzonej autokarykatury. Jest to trochę rozczarowujące, że po kilkunastu latach robienia podobnych filmów Anderson ani o krok nie przekracza magicznej granicy, za którą mógłby łamać monotonne schematy.
„Wyspa psów” była po temu idealną okazją – mieszanka zazębiających się stylów, odniesień i gatunków wraz z animacją poklatkową i prostą fabułą tworzy wrażenie tzw. sztuki dla sztuki, a zarazem jest to film postmodernistyczny. Gdyby reżyser sięgnął głębiej do tego postmodernistycznego wora, mógłby wyciągnąć z niego nie tylko zabawę wyżej wspomnianymi elementami, ale i swoim własnym stylem, zaskakując widza fabularnie, pod względem rozwoju postaci lub w stosowanej estetyce. Zamiast tego mamy jednak coś pomiędzy – po prostu odę do Japonii w wykonaniu Wesa Andersona. „Wyspa psów” nie otwiera nowego rozdziału w twórczości Amerykanina, a mam wrażenie, że na to już najwyższa pora. Zwłaszcza że już jego wcześniejszy „Grand Budapest Hotel” maksymalnie eksploatował znajome widzowi znaki rozpoznawcze. Zamiast przełamywać bariery i uelastyczniać skostniałe elementy swojego stylu, dokłada on kilka cegieł więcej do oddzielającego go od reszty twórców muru. To, że nie rewolucjonizuje w żaden sposób swojego kina, nie odbiera mu oczywiście żadnych „punktów”, lecz po prostu ich nie dodaje. Film pozostaje zabawną, wzruszającą, starannie wykonaną i bardzo ładną animacją. Pod względem ciekawego opowiadania historii Amerykanin umacnia więc swoją wysoką pozycję, a dla jego fanów będzie to kolejna, baśniowa odskocznia od codzienności. Tylko tyle albo aż tyle – zależy od oczekiwań.
„Wyspa psów” („Isle of Dogs”). Scenariusz i reżyseria: Wes Anderson. Zdjęcia: Tristan Oliver. Obsada: Bryan Cranston, Greta Gerwig, Jeff Goldblum, Edward Norton, Yoko Ono, Bill Murray i in. Produkcja: Niemcy, USA 2018, 101 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |