CZARNA LINIA WZAJEMNEJ ZALEŻNOŚCI (ELIZABETH STROUT: 'AMY I ISABELLE')
A
A
A
Twórczość Elizabeth Strout, znakomitej amerykańskiej pisarki, przeżywa na gruncie polskim renesans. Wznawia się jej książki, publikuje się te dotąd niewydane. To niewątpliwie zasługa powieści „Olive Kitteridge” (znanej w Polsce również pod tytułem „Okruchy codzienności”) i doskonałego serialu z Frances McDormand zrealizowanego na jej podstawie. Jednak popularność ta nie byłaby możliwa, gdyby nie bezdyskusyjny talent Elizabeth Strout. O tym, jak się kształtował, można się przekonać, sięgając po jej debiutancką powieść – „Amy i Isabelle”.
Isabelle Goodrow i jej dorastająca córka Amy od kilkunastu lat mieszkają na uboczu w małym miasteczku Shirley Falls. Nie czują się pewnie w tym miejscu, nie są szczególnie zżyte z lokalną społecznością. Isabelle pracuje w biurze lokalnej fabryki jako sekretarka Avery’ego Clarka (którym jest zauroczona). W wyniku splotu okoliczności życiowych w tym samym biurze podczas wakacji pracuje także Amy. Wydaje się, że matka i córka są w stanie permanentnej zimnej wojny – między nimi panuje nieznośne, mające w sobie coś brutalnego napięcie, które Elizabeth Strout wyraziście odmalowuje. Nazwie łączące je uczucie perwersyjną bliskością – Amy i Isabelle, czy to na gruncie zawodowym, czy domowym, nie mogą od siebie uciec, obserwują się wzajemnie. Są „skazane na siebie, zniechęcone i wyczerpane swoim głupim życiem”. Co doprowadziło do takiej sytuacji? Czy bohaterkom uda się przełamać ten impas?
Zaglądając w przeszłość tych dwóch osób, z łatwością można dostrzec pewną toksyczność ich relacji. Isabelle i Amy kochają się, ale też jest w tym trochę niechęci, nawet nienawiści. Matka wykorzystuje swoją przewagę nad córką, kontroluje ją, czyta jej pamiętnik (o czym ta doskonale wie, więc cenzuruje swoje zapiski), wzbudza w niej poczucie winy. Amy nie pozostaje jej dłużna (choć rzadko dochodzi między nimi do otwartej konfrontacji). Obwinia matkę o swoje niepowodzenia, gdyż zdaje sobie sprawę, „jak odmiennie od innych ludzi żyły”. Choć kocha Isabelle, to najchętniej by ją zmieniła: „To był jej sekret przez lata: pragnęła innej matki. Pragnęła matki pięknej, serdecznie witającej ludzi. Matki, która wyglądałaby jak te z reklam telewizyjnych, która myłaby mopem rozległą błyszczącą podłogę w kuchni, całowałaby męża wracającego z pracy, mieszkałaby w domu położonym nieopodal innych domów, a sąsiedzi by ją odwiedzali – nie chciała matki tkwiącej w tym malutkim domu w lesie”. Obie pozostają nieszczęśliwe – Amy czuje się niewidzialna, ale też sama się chowa za swoimi pięknymi włosami (ktoś, komu uda się do niej dotrzeć, powie: „Jesteś jak żółw. (…) Tylko że zamiast skorupy masz szyszak z włosów”). Isabelle ma świadomość zastygnięcia w męczącym porządku i w miejscu, w którym wcale nie czuje się dobrze: „nie mogła przestać myśleć o tym, że prawdziwe życie ciągle czeka na nią gdzie indziej” (brzmi to jak cytat z „Pani Bovary” – nic dziwnego, że później Isabelle dobrze odnajdzie się właśnie w powieści Flauberta).
Mocny układ, w którym tkwią matka i córka, zostaje zniszczony, gdy Amy poznaje nowego nauczyciela matematyki. Panu Robertsonowi udaje się do niej zbliżyć. Dziewczyna, pomimo początkowych oporów, coraz silniej ulega urokowi nauczyciela, nieświadoma tego, że jej fascynacja wynika bardziej z poczucia bycia zaakceptowaną, docenioną. Przy panu Robertsonie przestaje czuć się niewidzialna – w rezultacie znajduje się zbyt wcześnie na progu dorosłości (bo przecież nie przestała być dzieckiem, niedoświadczonym, dość naiwnym). Sytuacja wymyka się spod kontroli, nauczyciel nadużywa swojej władzy i wpływu na Amy (autorka „Olive Kitteridge” świetnie uchwyciła zagubienie młodej, zakochanej osoby, jej instynktowny opór przed erotyką połączony z pewną ciekawością, poczuciem wyróżnienia, pożądaniem). Ostatecznie między tą dwójką dochodzi do zbliżenia. Kiedy zostają przyłapani, to Amy i Isabelle (bo – zgodnie z tytułem – ta relacja jest w powieści najważniejsza) są zmuszone odbudować swój świat na nowo, a także zrozumieć się lepiej. Pewne uczucia i od dawna skrywane tajemnice wychodzą na jaw. Obcięcie włosów – gest przemocowy, oszpecenie kojarzone z karami rodem z dawnych epok – staje się dla Amy początkiem czegoś nowego. Brutalny zabieg niszczy pancerz ochronny dziewczyny. Pan Robertson zwrócił jej uwagę: „Nie chowaj się tak, Amy. Wszyscy pytają, gdzie się podziewasz”, a ona wreszcie nie ma gdzie się schować. Pozostaje jej otwarcie się na samą siebie.
„Amy i Isabelle”, choć wielowątkowa, przede wszystkim traktuje o skomplikowanej i niejednoznacznej relacji, jaka staje się udziałem matki i córki (nieprzypadkowo na jednej z pierwszych stron powieści padają takie słowa: „łączy je czarna linia, być może nie grubsza od nakreślonej ołówkiem, ale zawsze obecna”). Bohaterki tkwią w pochłaniającej wszystko zależności, na przemian przyciągają się i odpychają. Elizabeth Strout po mistrzowsku oddaje psychologiczną głębię bohaterów, złożoność targających nimi emocji – na przykład w scenie, w której w zakochanej Amy obok radości budzi się nieuświadomione, wiecznie obecne poczucie winy: „Amy odnosiła wrażenie, że pułap chmur się podniósł, że niebo było wyżej niż zwykle, i czasami – gdy nie mijał jej żaden samochód – podnosiła rękę i machała nią w powietrzu. Rozpierała ją radość płynąca ze zmrużonych, wesołych oczu pana Robertsona i skłębione, gwałtowne uczucie powodowane tym wszystkim, co chciała mu powiedzieć, a zapomniała. Ale były w niej także małe kwadraty smutku, jakby w głębi piersi siedziało coś mrocznego i rozedrganego, i niekiedy zatrzymywała się na kładce dla pieszych, żeby popatrzeć na mknące autostradą samochody, zdumiona poczuciem straty, mając tylko mglistą świadomość, że jest to jakoś związane z myślą o matce”.
Romans Amy i pana Robertsona okazuje się katalizatorem ważnych zmian. Dla Amy to okazja do przejścia naturalnego procesu wymykania się spod władzy matki (oczywiście staje się to jednocześnie brutalną i przedwczesną lekcją dorosłości). Z kolei Isabelle zaczyna rozumieć, że nie ochroni córki za wszelką cenę, być może nawet jej nie zna – dlatego musi się jej nauczyć. Dostrzega swoje winy, a także pewien absurd sytuacji, w której ona i Amy utknęły: „To zdumiewało Isabelle. Jakie to zaskakujące, że można bezwiednie zrobić swojemu dziecku krzywdę, przez cały czas myśląc, że jest się troskliwą, sumienną matką. Okropne uczucie. (…) Świadomość, że dziecko dorastało w strachu. Tylko że to niedorzeczne. Było zupełnie na odwrót, bo przecież, pomyślała Isabelle, zerkając na córkę, »To ja bałam się ciebie«”.
W „Amy i Isabelle” znalazły się tu motywy, do których Elizabeth Strout będzie wracać w następnych książkach: obraz małomiasteczkowej społeczności z jej pozorną harmonią i skrywanymi głęboko wstydliwymi i dramatycznymi sekretami, trudne relacje matek i córek (czy szerzej: matek i dzieci), zdarzenia, które niszczą nienaruszalny dotąd porządek. Nie ma tu jeszcze skondensowania charakterystycznego dla opowiadań amerykańskiej pisarki czy powieści „Mam na imię Lucy”. Widać potrzebę domknięcia fabuły, wyjaśnienia każdej historii z jej niuansami. Uderza też pewna ocierająca się o naturalizm dosłowność, która w następnych książkach zostanie wysubtelniona. Świat w tej powieści jest jeszcze dosyć silnie spolaryzowany – mężczyźni są w większości bezmyślni, okrutni (niekiedy nieświadomie) i słabi, dążą do zaspokojenia własnej przyjemności, budowania swego ego kosztem partnerek. To relacje między kobietami niosą pomoc i nadzieję. Matki, córki, przyjaciółki potrafią się wesprzeć w życiowych dramatach. Wymienione cechy to oczywiście nie wady. „Amy i Isabelle” to świetnie skonstruowana, dopracowana, broniąca się powieść – naprawdę satysfakcjonująca jak na debiut.
„Amy i Isabelle” może przedstawia jedną z tych historii, jakich nie brakuje we współczesnej literaturze psychologicznej, ale jest w niej coś wyjątkowego. Elizabeth Strout pisze o swoich bohaterkach ze zrozumieniem, z czułością, za to bez zadęcia. Nie ma w tej powieści literackiego przekłamania, sztucznie wprowadzonych fajerwerków fabularnych. Chciałoby się napisać: więcej tu pospolitych, codziennych spraw niż literatury. To stosunkowo spokojna w charakterze proza, a mimo to poruszająca i niezmiernie prawdziwa. Może jej siła tkwi właśnie w tej zdumiewającej bliskości względem zwyczajnego życia.
Isabelle Goodrow i jej dorastająca córka Amy od kilkunastu lat mieszkają na uboczu w małym miasteczku Shirley Falls. Nie czują się pewnie w tym miejscu, nie są szczególnie zżyte z lokalną społecznością. Isabelle pracuje w biurze lokalnej fabryki jako sekretarka Avery’ego Clarka (którym jest zauroczona). W wyniku splotu okoliczności życiowych w tym samym biurze podczas wakacji pracuje także Amy. Wydaje się, że matka i córka są w stanie permanentnej zimnej wojny – między nimi panuje nieznośne, mające w sobie coś brutalnego napięcie, które Elizabeth Strout wyraziście odmalowuje. Nazwie łączące je uczucie perwersyjną bliskością – Amy i Isabelle, czy to na gruncie zawodowym, czy domowym, nie mogą od siebie uciec, obserwują się wzajemnie. Są „skazane na siebie, zniechęcone i wyczerpane swoim głupim życiem”. Co doprowadziło do takiej sytuacji? Czy bohaterkom uda się przełamać ten impas?
Zaglądając w przeszłość tych dwóch osób, z łatwością można dostrzec pewną toksyczność ich relacji. Isabelle i Amy kochają się, ale też jest w tym trochę niechęci, nawet nienawiści. Matka wykorzystuje swoją przewagę nad córką, kontroluje ją, czyta jej pamiętnik (o czym ta doskonale wie, więc cenzuruje swoje zapiski), wzbudza w niej poczucie winy. Amy nie pozostaje jej dłużna (choć rzadko dochodzi między nimi do otwartej konfrontacji). Obwinia matkę o swoje niepowodzenia, gdyż zdaje sobie sprawę, „jak odmiennie od innych ludzi żyły”. Choć kocha Isabelle, to najchętniej by ją zmieniła: „To był jej sekret przez lata: pragnęła innej matki. Pragnęła matki pięknej, serdecznie witającej ludzi. Matki, która wyglądałaby jak te z reklam telewizyjnych, która myłaby mopem rozległą błyszczącą podłogę w kuchni, całowałaby męża wracającego z pracy, mieszkałaby w domu położonym nieopodal innych domów, a sąsiedzi by ją odwiedzali – nie chciała matki tkwiącej w tym malutkim domu w lesie”. Obie pozostają nieszczęśliwe – Amy czuje się niewidzialna, ale też sama się chowa za swoimi pięknymi włosami (ktoś, komu uda się do niej dotrzeć, powie: „Jesteś jak żółw. (…) Tylko że zamiast skorupy masz szyszak z włosów”). Isabelle ma świadomość zastygnięcia w męczącym porządku i w miejscu, w którym wcale nie czuje się dobrze: „nie mogła przestać myśleć o tym, że prawdziwe życie ciągle czeka na nią gdzie indziej” (brzmi to jak cytat z „Pani Bovary” – nic dziwnego, że później Isabelle dobrze odnajdzie się właśnie w powieści Flauberta).
Mocny układ, w którym tkwią matka i córka, zostaje zniszczony, gdy Amy poznaje nowego nauczyciela matematyki. Panu Robertsonowi udaje się do niej zbliżyć. Dziewczyna, pomimo początkowych oporów, coraz silniej ulega urokowi nauczyciela, nieświadoma tego, że jej fascynacja wynika bardziej z poczucia bycia zaakceptowaną, docenioną. Przy panu Robertsonie przestaje czuć się niewidzialna – w rezultacie znajduje się zbyt wcześnie na progu dorosłości (bo przecież nie przestała być dzieckiem, niedoświadczonym, dość naiwnym). Sytuacja wymyka się spod kontroli, nauczyciel nadużywa swojej władzy i wpływu na Amy (autorka „Olive Kitteridge” świetnie uchwyciła zagubienie młodej, zakochanej osoby, jej instynktowny opór przed erotyką połączony z pewną ciekawością, poczuciem wyróżnienia, pożądaniem). Ostatecznie między tą dwójką dochodzi do zbliżenia. Kiedy zostają przyłapani, to Amy i Isabelle (bo – zgodnie z tytułem – ta relacja jest w powieści najważniejsza) są zmuszone odbudować swój świat na nowo, a także zrozumieć się lepiej. Pewne uczucia i od dawna skrywane tajemnice wychodzą na jaw. Obcięcie włosów – gest przemocowy, oszpecenie kojarzone z karami rodem z dawnych epok – staje się dla Amy początkiem czegoś nowego. Brutalny zabieg niszczy pancerz ochronny dziewczyny. Pan Robertson zwrócił jej uwagę: „Nie chowaj się tak, Amy. Wszyscy pytają, gdzie się podziewasz”, a ona wreszcie nie ma gdzie się schować. Pozostaje jej otwarcie się na samą siebie.
„Amy i Isabelle”, choć wielowątkowa, przede wszystkim traktuje o skomplikowanej i niejednoznacznej relacji, jaka staje się udziałem matki i córki (nieprzypadkowo na jednej z pierwszych stron powieści padają takie słowa: „łączy je czarna linia, być może nie grubsza od nakreślonej ołówkiem, ale zawsze obecna”). Bohaterki tkwią w pochłaniającej wszystko zależności, na przemian przyciągają się i odpychają. Elizabeth Strout po mistrzowsku oddaje psychologiczną głębię bohaterów, złożoność targających nimi emocji – na przykład w scenie, w której w zakochanej Amy obok radości budzi się nieuświadomione, wiecznie obecne poczucie winy: „Amy odnosiła wrażenie, że pułap chmur się podniósł, że niebo było wyżej niż zwykle, i czasami – gdy nie mijał jej żaden samochód – podnosiła rękę i machała nią w powietrzu. Rozpierała ją radość płynąca ze zmrużonych, wesołych oczu pana Robertsona i skłębione, gwałtowne uczucie powodowane tym wszystkim, co chciała mu powiedzieć, a zapomniała. Ale były w niej także małe kwadraty smutku, jakby w głębi piersi siedziało coś mrocznego i rozedrganego, i niekiedy zatrzymywała się na kładce dla pieszych, żeby popatrzeć na mknące autostradą samochody, zdumiona poczuciem straty, mając tylko mglistą świadomość, że jest to jakoś związane z myślą o matce”.
Romans Amy i pana Robertsona okazuje się katalizatorem ważnych zmian. Dla Amy to okazja do przejścia naturalnego procesu wymykania się spod władzy matki (oczywiście staje się to jednocześnie brutalną i przedwczesną lekcją dorosłości). Z kolei Isabelle zaczyna rozumieć, że nie ochroni córki za wszelką cenę, być może nawet jej nie zna – dlatego musi się jej nauczyć. Dostrzega swoje winy, a także pewien absurd sytuacji, w której ona i Amy utknęły: „To zdumiewało Isabelle. Jakie to zaskakujące, że można bezwiednie zrobić swojemu dziecku krzywdę, przez cały czas myśląc, że jest się troskliwą, sumienną matką. Okropne uczucie. (…) Świadomość, że dziecko dorastało w strachu. Tylko że to niedorzeczne. Było zupełnie na odwrót, bo przecież, pomyślała Isabelle, zerkając na córkę, »To ja bałam się ciebie«”.
W „Amy i Isabelle” znalazły się tu motywy, do których Elizabeth Strout będzie wracać w następnych książkach: obraz małomiasteczkowej społeczności z jej pozorną harmonią i skrywanymi głęboko wstydliwymi i dramatycznymi sekretami, trudne relacje matek i córek (czy szerzej: matek i dzieci), zdarzenia, które niszczą nienaruszalny dotąd porządek. Nie ma tu jeszcze skondensowania charakterystycznego dla opowiadań amerykańskiej pisarki czy powieści „Mam na imię Lucy”. Widać potrzebę domknięcia fabuły, wyjaśnienia każdej historii z jej niuansami. Uderza też pewna ocierająca się o naturalizm dosłowność, która w następnych książkach zostanie wysubtelniona. Świat w tej powieści jest jeszcze dosyć silnie spolaryzowany – mężczyźni są w większości bezmyślni, okrutni (niekiedy nieświadomie) i słabi, dążą do zaspokojenia własnej przyjemności, budowania swego ego kosztem partnerek. To relacje między kobietami niosą pomoc i nadzieję. Matki, córki, przyjaciółki potrafią się wesprzeć w życiowych dramatach. Wymienione cechy to oczywiście nie wady. „Amy i Isabelle” to świetnie skonstruowana, dopracowana, broniąca się powieść – naprawdę satysfakcjonująca jak na debiut.
„Amy i Isabelle” może przedstawia jedną z tych historii, jakich nie brakuje we współczesnej literaturze psychologicznej, ale jest w niej coś wyjątkowego. Elizabeth Strout pisze o swoich bohaterkach ze zrozumieniem, z czułością, za to bez zadęcia. Nie ma w tej powieści literackiego przekłamania, sztucznie wprowadzonych fajerwerków fabularnych. Chciałoby się napisać: więcej tu pospolitych, codziennych spraw niż literatury. To stosunkowo spokojna w charakterze proza, a mimo to poruszająca i niezmiernie prawdziwa. Może jej siła tkwi właśnie w tej zdumiewającej bliskości względem zwyczajnego życia.
Elizabeth Strout: „Amy i Isabelle”. Przeł. Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik. Wielka Litera. Warszawa 2018.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |