ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (347) / 2018

Maciej Melecki,

WIERSZE

A A A
ościennie

Ścierpła ręka zagięta głową, wyprostowana pod parapetem, odzyskuje nikłe

Czucie po milimetrowym okrążeniu ziemi, przywołując ci świat na nowo

W jego najmarniejszej postaci, masz przeto do wyboru same pionki i

Dwie strony komina, jego spód i wylot, nie ruszając z posad miejsca

Zacienienia, gdzie znajduje się grób kroku i szarfa wzejścia na płaskowyż

Kolejnego spiętrzenia losu, który nieomylnie, punktowo dźga, zostając na

Trochę w tej swądliwej kwadrze, jak czubek lata na jesienniej wydmie.

Dany kadr jest dzielony nierównymi ruchami, słyszysz coraz bardziej

Rozstrojone głosy, które, pustoszone brakiem ważkiej treści, ulatują jak

Mydlane bańki, opadając potem na szynach, więc tylko taki pozostaje po

Nich rys, nieco wilgotny, rozpękły ślad, nie możesz być za nic już wzięty,

Wszelkie role gasną, wiotczeje krąg wskazówki, linia to tylko nowe



Lasso zarzuconych ci skaz. Ościenne stany są coraz bliżej demarkacyjnych

Mar, przenikają nie tylko przez sen, maja postać strużyn wirujących w

Przełyku, po każdym wydechu zalegają coraz bardziej w przeponie

Powidoku, nie pozwalając na moment odciążenia, w skłonie więc tylko

Trwasz, przechodząc krzywo ulicę, prosto zaś czyni to twoja powłoka,

Zamiast dłoni dwie łopatki, zamiast stóp dwie kładki, nie przybywa

Nam od tego wspomnień, wspominając zaledwie miniony docisk, gibki

Przechył w otchłanne bagna tego stanu, skamieniałe i lite, szmuglujące

Tylko kości i worki pełne chwastów. Nie dojdziemy nigdy w inne

Przemieszczenia, zakarbuje nam kark ruch pioruna, bez żadnego trwałego

Poziomu, na chybotliwej kielni wiosła, ociosani przez polecenia, niemo

Przechyleni, zamienieni w ciasny głąb, jak na targowisku szybko odstawieni,

W jakąś pochmurną noc rozdwojeni widlastym kierunkiem dalszego

Odchodzenia w gładką przepustnicę policzalnych już dni. Każdy rów to

Okop. Mrowi cię świt. Zgruzowane ścieżki prowadzą w zapadlisko dali.

Taka jest mapa, kiedy na nią patrzysz przez lornetkę, ukryty za sprzętami,

Naniesionymi towarami, jako adresat próśb i sugestii, przestrzelony jak



Lizak wyjęty z celownika czyjegoś mózgu, i wytarty jak parciane pasy,

Owe ostatnie gnilne trasy przed włożeniem w dół. Rozkołysane gałęzie

Świerku wysokiego jak czteropiętrowy blok, zasłaniają połowę widoku z okna,

Kłonisz się więc nie tylko dlatego, że druga jego połowa jest nie do patrzenia,

W żadnym innym fragmencie wszak cię po prostu nie ma, stąd te

Bardziej realne niż urojone pewniki względem narastającego ustania,

Konkretne rzeczy zamieniane w boje lub haki, smaki tylko wapnem podszyte,

I wychodzenia w kierunku osiedlowej rozdzielni prądu, gdyż czakram tej sutej

Jak rybi pęcherz pory biegnie pod młynem i śmietnikiem, rozwarłszy

Słoneczny splot w silniku tych kapryśnych drgań. Rośniesz jak na wysypisku

Krzak, każdy nowo zjawiony dziób to tylko burta, łykasz zamiast gwiazd

Zwitek zmielonej ze żwirem rdzy, i przybywa ci tylko tęgich ogniw w

Łańcuchu stygmatyzujących dat. Złuszcza się sine morze strat. Psia sierść

Pokrywa wszelki niemy i bezwolny ruch, chodzimy więc ubrani tylko w nią,

Leni się bowiem serce tej skały, gdzie przyszło hodować wiązy przyszłych

Szkwałów, flaut raczej zaznając na tym spleśniałym spodzie. Kawałki rozbitej

Szyby wpadają do koryta pełnego świeżego cementu. Z takiej właśnie zaprawy

Buduje się kolejna spowiedź ruiny. Rozrzucony widłami nawóz wznieca wylęg

Supła w kracie wzroku. Chodzisz dookoła swej tyczki, w ciągłym jak wahadło

Zrywie, nie przypominając już o niczym innym, gdyż potknięcie nie rozpływa



Się w żadnym napięciu, popychając horyzont na styk z wyłupionym garbem

Przepaści, i w tym nachodzeniu na siebie, szumie pomówień i faktów, lepi

Się z gliny rojeń takie postaci, które będą idealnie wypełniać atrakcyjne

Kształty, ażeby podtrzymywać bez ustanku to jarzmo świata, jako nie aż tak

Wrogie, lecz konieczne dla wszystkich, potrzebne w użytecznej funkcji, jaką

Przedłużają kupowane formy rzeczy, by nasycać tę spiralę potrzeb bez

Względu na wyrwy, w które się wpada, wygrzebując się z nich potem, jak

Z mokradeł, zgrzytem dając znaki przypadkowo napotkanym, zaszklonym i

Rozbitym, znoszącym głębię w nurcie twego tchnienia. Oddal się bez reszty.

Nicościomierz rejestruje najdrobniejszy przesuw. Wleć jak dym z powrotem,

I gryź im oczy, dław i tratuj przestrzeń. Nikt cię nie obroni, nie obronisz nikogo

Poza sumą cieni, jakie padły z ciebie. Jesteś dla nich wnyką, nimi tylko mży.



odpalenie

W poprzek nie tam, w poprzek nie tu, poprzez stałą przelotność,

Wydłubaną niestałość, znikliwość szeroką jak suma dachów, na

Jednym błotniku, we wszystkich kołach grzebiących głęboko ślad

Bieżnika tych dni, ażeby być jak najbliżej osuwiska krążącego w

Twoim przegubie, jak opiłki zamknięte w wodnej kuli, wstrząsane

Turbulencjami wywołanymi harmidrem szamoczących spraw i

Dryfującej ościennie szorstkiej nakładki woli. Wyjdź poza podział



Odcinków, nie mierząc już nawet oddechu, uwolniwszy się na zawsze

Od czegokolwiek, co zawsze lepiej wie. Prześnione godziny są trwalszą

Bruzdą dla jawnych kroków, niż wyplątanie się z narzuconych garbów,

Nakrapianych uwagami ścian, które grodząc mroki i jasności, kolebią się

Między pionami prądów i poziomami niżów, i przenoszą cię w chlupoczący

Gnój bieżącego zatrzymania. Wydal się sam. Mrowie rozwibrowanych

Pionków. Stok usiany zjeżdżającymi kropkami. Podbite oczodoły



Chceń. Wykute przejścia w ołowianych wzniesieniach. Kim nigdy nie

Chciałeś być, teraz się to stwarza w rozszczepionych razach. Lina staje.

Wagoniki chyboczą się, jakby jechały dalej. Dookolny świergot śrutu.

Przepala się płaski szczyt. Głucha grań skręca w wądół jazgotliwych

Ust. Krecha mety jak ogon piekła. Bezlik śledzących oczu. Robak

Ostatniego dnia roku wije się w mętnych ustaleniach, wgryzając się

W ospałe, mechanicznie wypowiadane, życzenia. Wykrakane będzie przeto



Każde pęknięcie w śladzie stóp czy dłoni, przewiosłuje cię najdrobniejszy

Zgrzyt, odpływ nie wypłucze wszystkich drzazg. Żeliwny balon

Przelobuje największe echa w tej kolczatce miasta, wysysając z tunelu

Cug, jak na śliskim okapie stróżówki, gdzie nie ma już różnych stron,

Jednakowymi ruchami narzynając ten nawilgły strop. Wyprowadzasz

Się sam, bez ekwipunku, bez gazy, w ziarnistej zamieci wszystkich

Powidoków, które prowadzą aż po grób, zamarzniętą płytę z literami.



Wszędzie więc, byle dalej od tej grząskiej mierzwy, nawozu rzucanego

Tu co rusz, nawet zaraz za tą granicą, w pierwszym napotkanym

Domu, pensjonacie na rogu, półpiętrze wychodzącym z piwnicznego

Zaduchu, skąd można oglądać wyleniałe placki podwórek, sznurki

Ścieżek ginących w wykrotach, ale już nie tu, w żadnym innym kierunku,

Bez szczerego płotu, furkotu szpadli, wobec tępego łomotu, wytykania

Szczelin, niewykręconych szmat. Repetuj brzask. Nakieruj się na zjazd.



butwienia

Żadnych już innych wiązań, działań pospołu graniczących stale z tym

Dookolnym murem, krewkimi rzutami w samo sedno przechodnich celów,

Albowiem nie dokonuje się nic innego, co nie uśredniałoby każdego gestu jako

Koniecznego profitu pochodzącego z momentu czy miejsca swej stałej

Pułapki, zębatej wnyki kłapiącej w łopatkach krwi, jest więc tylko gaszenie

Żagwi w osmolonym wiadrze poszczególnych zwidzeń i spulchnionych

Już, nieodległych zwad, w tym narastającym rozwarciu szyn biegnących

Bez swoich zwrotnic, kiedy kończysz swoją dobę życia w wilgotnej pasiece

Dnia, zbilansowanego tylko stronami strat, gdyż wszelkie inne pierzchły,

Jak wysypane trociny z rozprutego worka, zdając się jedynie na przyrost

Rozwidleń w kącie dłoni danej sprawy, którą ktoś, bezwzględnie oczekując

Jednoznacznej odpowiedzi, dławi cię na progu kolejnej wychyłki w bezmiar

Przyszłego roku. Skądinąd nie ma ciebie po którejś, wytrawionej nawet

Z lichych złóż nadziei, godzinie, nie ma tam też bowiem doklejonego filcu



Cienia, gdyż klawiatura tego stanu to jeno puste piszczele bez strun, naciskane

Zgrabiałymi palcami, wyciąganymi z kieszeni na chłodnym wietrze, kratownica

Zaś spuszczana w odpływ, grodzi nacierające bezszelestnie wręgi pobieżnych

Otwarć, i, dzięki temu, uwalniasz się na chwilę od splątanego w głowie łańcucha

Grasujących ech, na krótko zasalając potem cypel czeskiego miasteczka,

Które rośnie krągle, jak w piekarniku snu. Żyjesz w zagnieceniu, uścisku

Poboru niemijających jarzm, i któregoś dnia dokłada ci się następną, żeliwną

Belkę dalszego butwienia w tym okadzonym sadzą narożniku wszelkich

Dreptań, ubijających tę płynną mierzwę bieżących uwypukleń. Mierzy się tylko

Poziom zakalca chceń, bez pomiarowo stale odchodząc od środka przyjścia na

Ten komiczny, w męczarniach zbywany świat, przepastny jak ładownica i

Skromny jak nać. Czterdzieści osiem przetrącony lat. Wagon w tunelu. Ciśnienie

Rosnące szybciej niż niż. Drenują cię nie tylko liczne uderzenia pogłębiarek,

Same bowiem sceny wzajemnych połajanek, wyścielone słomą doraźnych

Pretensji, budują labirynty karcianych schronów, z których wystają drętwe

Półgłówki, sterujące żywotami innych, upodobnionych w swej niemocy, i na

Skazanie które jest powszechne przyzwolenie, gdyż wszechobejmujący pat

Nie tylko dotkliwie godzi, ale i też suto nagradza, nęcąc swymi totemami

Szczęścia, łechtając podniebienia marzeń o samostanowieniu, ciągłym zysków

Przeliczaniu, dobrostanie splecionym z wszystkich wideł i łopat. Wybór drogi



Nigdy nie był tak łatwy, jak teraz, w tym coraz bardziej wklęsłym stanie.

Wybiera się więc ścieżkę, by z jej oddalenia osuwać się w miarę szybko w stronę

Za horyzontalnego jaru, prowadzącego w poprzek danych dróg, aż na brzegi

Młaki, mglistej przepony zakrzywionego piołunu czasu, albowiem tylko w tak

Silnym kreśleniu najbliższych kroków możliwe jest wyślizgnięcie się ze sterty

Resztek, jakie ci do końca pozostały, ekspandowanie w kierunku niezatarasowanym

Żadnym, wytracającym prędkość ryglem. Oto odzysk pola. Stęchły prześwit

Oddaje tylko kwaśny ugór zawierzonych komuś prawd. Byłeś tam nierzadko

Pomagierem, czyścicielem parodniowych plam. Skieruj więc czubek skrzydła

W okolicę swej najbliższej grani, nie odpowiadasz już wszak za żadną nawigację,

Busola pulsu prowadzi cię nadal prze wszystek krachów, poharatanych braków. Tylko

Tak śledź. Odpad to jedyny tropu miąższ, skupiający nowy supeł wahadeł drgań.



klaster

Głuche doły, niskie progi w zawiei siekającej twarz, przechylony bardziej w lewo,

Kłuty bólem w lewym boku, w paśmie przekazującym prędki przemiał, psie szczyny

Na schodowej klatce urywają się nagle w połowie schodów. Znikąd bowiem biegnie

Ten cug metalicznych zdarzeń, będziesz przeto już na stałe asystą dla samego siebie,

Obchodząc kolejne kręgi cętkowanym płatkami rdzy zakosem, albowiem zostało ci

Nie wiadomo ile, gram chwili rośnie tylko w rodnej matni, nadjadany sprzęgnięciami

Rozkładu i bezdechu. Oscylacja całkowita następuje na tej jałowiźnie dat, odhaczasz

Punkt po punkcie, nie przybywa poza tym monidłem inny już mat, znosi cię szorstki





Pływ spłaszczonych grani, w tym pojedynczym obozowisku stulonych wejrzeń w

Zamierzchłe zakątki, rezerwuary pobieżnych pobrań, z których zostawały ociekające

Rzygowinami palce, w niewielkich kubaturach skalowanych napięć, kiedy razem tworzyło

Się układ drobnostanu, rozdań szczodrych mniemań, by choć przez migot poczuć radość

Z bycia razem, lecz szło się i tak w poprzek drugiego, nie sięgnąwszy nawet poza jego

Rozedrgany kontur, i teraz kieruje wszystkim tylko zakres odmowy, wymiar mrowiącego

Przepadania w narastającym ujęciu własnego zaniku, odbierania poletka za poletkiem,

Rozdrapywania tynku na fasadzie jawy. Ciśnienie rozdyma dysze. Z ust każdego wystaje



Pomroczny kikut pragnień, zaspokojenie jest falą płytkiej kałuży i łańcuchem ciągnącym

W raźne oko wiru, na terenach osiadłych w partiach zbłąkanego rzędu bieżącego przeżywania

Narzucanych siatek poleceń i terminowych wykonań, nie ma więc miejsca dla innych

Przewinień, wytracenie kosmosu zasupłuje każdy krok i splatane cumy przewidzeń martwo

Świadczą o rozmiarach dziecinnych szamotań w tej bezwiednej kryzie stałego pojmania,

Uchodzenia przez pory w przepierzeniach dnia w niebyt życiowego ścieku. Lotnym się

Stajesz, mimo nadwag i zaprzęgu, w tym truchła truchcie wokół iglicy zwad i pomówień,

Kiedy jeden nie może już nic ze sobą począć, a drugi ustawia domki z kapuścianych ścian,



Starte opony wierzeń składowane są na podestach obok resztek fabrycznego muru, w zakolu

Rzeki nie mieści się przybój nowych śnień, gdyż wszelkie nurt wyschły, a gnilna materia

Każdego poszycia skrapla natychmiast kolejny przebłysk wyjścia, i pozostaje się sam na

Sam z dokuczliwym uciskiem trzewi, tarasowanym gratami wchłaniającymi maź z danych

Ruchów, by utrzymać wrażenie sprawności przed skokiem w prostopadły labirynt czyhającej

Tuż obok smolistej przepaści. Nawóz doznań miesza się z plackowatą gliną. Nagła kontra

Wypuszczona z siedlisk czerwi zawsze trafia w sedno, odcinki krwi potykają się o wyboje,

Dookoła są same betonowe zawiasy. Donikąd bądź. Potem wyzuje cię już tylko cień.



omrok

Przebyt nie ulega pędliwemu zanikowi. Mnoży się nalot ze spylonych

Krawędzi na poręczach każdego przejścia w wydłubaną na oścież stronę,

Za którą pleni się chromy zew tysięcy zdławionych ech, stłoczonych

Jak w ciasno ubitej lufie, wrzaskliwie zeń wywlekanych podczas

Polarnych nocy, kolonizujących połowę życia szybciej niż przyzlewna

Pleśń czy zawiesiny kurzu między żeberkami kaloryferów. Oto kolejne

Stadium kąsającego cię procesu ponownej pracy żałoby, kiedy nieustannie

Powracasz na próg tego młotka walącego cię co rusz, za nic i za nieistniejące

Wszystko, ni stąd ni zowąd, gdyż cudzy, chełpliwy los wiotkiej łodygi

Emocji tylko tak potrafił reagować na kolizje ze swoim, utwardzonym

Jak szutrowa droga, widzimisię. Stąd owe tamy, jedyne, właściwe i pewne,



Wzniesione częstymi gestami i odruchami, obronne jak przelot nad płonącym

Lasem, kiedy suszy się cały dookolny świat w durszlaku miejsca, z którego

Nigdy nie katapultowałeś, będąc do niego przybitym magnesem podkowy wyboru

Jedynego w swej flaucie upadków i powodzi zeschniętego kwiecia, wianków

Zaplecionych z pokrzyw i perza. Trawi nas bowiem rzadka treść wszelkich

Uwag o potrzebie życia w chomącie harmonii, gdyż wypadkowość doznań

Nie kończy się przy krawężniku rozpierzchłego tropu, spierzchła jak

Klamka z wyważonych drzwi. Cztery lata siarczystej zamieci, dwa miesiące

Odkuwania się od słupa, z porzuconym w rogu mieszkania bagażem rzeczy,

Upchniętych do dwu podróżnych toreb, owym parcianym dobytkiem, jaki

Pozostał po siedmiomilowej orce, w tym dniu, kiedy kończy osiemdziesiąt

Lat, po stracie prawie wszystkich, mastektomii, walce stoczonej na paru

Kwadratowych metrach, ze świszczącym jak pęknięty gwizdek oddechem,

Zatorem przycupniętym za karkiem, gdy wciąż kołujesz nad rzygowiną

Podłogi, chociaż koleiny są coraz bardziej już zatarte na płytkach najbliższego

Wglądu. Pamiętamy przeto cały tunel, jego zagrzybione i kanciaste wnęki,

Gubiąc gdzieś poprzedzający atak dzień swobodnego przepływu poszczególnych

Kwestii o rosnących lukach i dokuczliwych brakach, które pokrywały nas

Jak zgrubienia. Rozplącz ten druciany zwój i wyszarp kotwicę dnu. Dryf

Jest tylko szeroką kładką, wypłaszczającą najbardziej masywny meteoryt.



Wszystko już sprowadza się do zera, od zera więc zaczyna się następny etap.

Przechodzisz nieopodal wyłupionych przez sen okien, które zakryte są

Wewnątrz piaskowymi roletami, obok bloku sztywnego od swej ciasnej

Kubatury, prędko chłonącej kroki i razy karbujących sprzeczek, pozwalającej

Tylko na krzyżowanie ruchów, na zamiatanie schodów piętrowej klatki, i

Wybitego w płycie tylnej ściany balkonu, tak skwapliwie podsłuchiwanego

Przez przygłuchawą sąsiadkę. Rośnie jeno w tobie łomot spiętrzonej tym

Skrawkiem krwi, odmyka się łakome pole wodorostów minionego trwania

Przy falistych momentach udzielania odpowiedzi na rzutkie w ciosach

Pytania o rosnący dystans. Paruje we mnie ten ług. Otacza grzęzawisko ujść

Poza barierę dźwięku spadających pokryw, szorstkich skarceń i wyłamanych

Gard. Żre to niejeden przeoczony ślad. Osypuje dół każdego kroku. I wszystko

To uwalnia się z płaskiej ósemki, stając się coraz bardziej pionowym lassem.