ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (82) / 2007

Marta Lisok,

LABIRYNTY ASOCJACJI

A A A
Setki genialnych zdjęć, niemal automatycznie postrzeganych w wielu punktach miasta, ale tylko kilkanaście zapamiętanych, powracających. Miesiąc Fotografii w Krakowie upływa pod znakiem pomijanego detalu, zachęcając do dopowiadania historii, dotykania tego, co ukryte poza kadrem, sensów, które pojawiają się tylko na chwilę i natychmiast znikają.

Narzucając porządkującą strukturę podziałów, można wyodrębnić dwa nurty, wokół których koncentrują się rozsiane po mieście wystawy. Pierwszy o charakterze „romantycznym”, zainspirowany wyraźnie twórczością dziewiętnastwowiecznego niemieckiego pejzażysty C.D. Freidricha, cechuje fascynacja nostalgicznością opuszczonych miejsc, anektowanych przez przyrodę i siły rozkładu. Zdewastowane tereny poprzemysłowe, pustostany i rozbiórki stanowią podstawę rozmytej i fragmentarycznej opowieści o braku oraz niepełności. Obsesyjne zinteresowanie pustką i niszczeniem w stylu „typologi budowli przemysłowych” małżeństwa Bernda i Hilli Bercherów, z charakterystycznym dla ich kręgu lodowatym obiektywizmem oddawania obiektów w jak najczystszej, nieskażonej śladami emocji czy refleksji formie, mieszają się z poetyckimi wizjami mgieł zalegających wyludnione miejsca, sennymi w wyrazie pocztówkami z nikąd. Krąg z ducha Friedrichowski reprezentowany jest między innymi pełnymi mrocznej wzniosłości kompozycjami D.G. Cramera, czy widokami bezdroży autorstwa U. Feser.

Drugi, bardziej introwertyczny nurt tegorocznego miesiąca fotografii bada meandry tożsamości, powracjąc do bazowej, hipnotycznej wymowy ludziej fizjonomi, magnetycznej siły spojrzenia. Jak pisze Roland Barthes: „Pewnego dnia, dawno już temu wziąłem do reki fotografię najmłodszego brata Napoleona Hieronima. Zdziwiony powiedziałem sobie „patrzę na oczy, które widziały cesarza”. Takie właśnie świdrujące na wylot spojrzenie skierowane w stronę widza, odnaleźć można na ekspozycji prac Przemysława Pokryckiego w Galerii Starmach. Laboratoryjnie kolekcjonowane skamieniałe mikroopowieści artysty nakłuwają wzbudzającym niepokój Barthesowskim punctum: w tym wypadku kiczowatym szczegółem przeciętnych, źle urządzonych polskich mieszkań i odbywających się w nich pompatycznych „Rytuałów Przejścia”, które artysta fotografuje z neutralnością dokumentalisty, nie odżegnując się od swojej reporterskiej przeszłości. Współczesne rytuały, najistotniejsze w życiu każdej jednostki momenty włączające ją w kulturową, plemienną cyrkulacje, hucznie celebrowane śluby, komunie i pogrzeby, stają się okazją do skonstruowania na zasadzie mozaiki nałożonych na siebie kolejnych planów kompozycji, subtelnej opowieści o przenikaniu się pokoleń, ich niedokończonych historii, nieznanych widzowi więzów pokrewieństwa i relacji.

Podobnie jak numerujący wszystko i ustawiający alfabetycznie reżyser Peter Greenaway czy praojciec fotografii August Sander, Pokrycki próbuje poprzez swoje zdjęcia stworzyć swoisty atlas, katalog istotnych dni, segregujących i porządkujących chaotyczność życia. Wibrująca cisza zamrożonych, skamieniałych nienaturalnie postaci przyszpila spojrzenia barokowym natłokiem elementów. Plastikowość oprawy uchwyconych aparatem Pokryckiego uroczystości, który z najbardziej typowej fotograficznej „chałtury", jaką są zdjęcia chrzcinowo-komunijno-ślubne, zbudował swój projekt, porusza typowością, swojską zwykłością. Wdarcie się artysty w hermetyczne kręgi gości, próba obserwacji od wewnątrz przy jednoczesnym pozostawaniu Obcym, tworzy nastrój elektryzującego napięcia. Nie wydarza się nic, jednak jednocześnie podskórnie przeczuwać można nawarstwione niedopowiedznia. Autouzasadnianie potrzeby robienia zdjęć wyrasta z elementarnego przymusu utrwalenia własnej obecności, przypominając zapętloną, samootwarzajacą się wstęgę Möbiusa. Melancholijność uchwyconego – nieaktualnego już w chwili naciśnięcia spustu aparatu fotograficznego – momentu, który uwiecznia daną chwile, nadając jej wyższą rangi, czyniąc ją bardziej istotną. Obsesja ciągłego potwierdzania realności staje się najbardziej czytelna właśnie w granicznych momentach oddzielających etapy ludzkiego życia.

Zgromadzone na wystawie „Powrót fizjonomi” w Galerii Dolnej Bunkra Sztuki zdjęcia skoncentrowane na sposobie widzenia ludzkiej twarzy określane są przez kuratorkę jako wizerunki w epoce poczłowieczej. Ułamkowe odbicia ulotnych min, dokumentacje niepowtarzalnych spojrzeń, będących reakcją na konkretną sytuację, codzienny teatr kreacji własnego wizerunku, to obszary, w które poetycko wikła się złożona z prac kilkudziesięciu artystów prezentacja. Moją uwagę przykuł cykl Judith Stadler portretujący nastoletnie przyjaciółki, w którym artystka zgodnie z Baudrillardowską tezą o nieistnieniu rzeczywistości i zastąpieniu jej przez pozór, wykorzystując możliwości programów graficznych, zastąpiła twarz jednej z dziewczyn zdublowaną twarzą drugiej, konstruując w ten sposób niepokojący oniryczny kolaż o poszukiwaniu tożsamości. Świadome swojej seksualności lolitki wpatrują się rozmytym, rozmarzonym wzrokiem w obiektyw. Na pierwszy rzut oka różne fryzury i ubrania stwarzają wrażenie jakby przyjaciółki były po prostu do siebie bardzo podobne, po chwili można jednak odkryć androgeniczną aurę jednej twarzy, modyfikowanej tylko kulturową oprawą: fryzury i ubrania. Utopijne poszukiwania bliskości, romantycznej idei pokrewieństwa dusz, poszukiwania w Innym lustra, w którym można by się odbić to echa rozchodzące się po powierzchni wyestetyzowanych i oczyszczonych fotografii Stadler.

Równie charakterystyczny jest cykl Caroline Minjolle „Rendez-vous”, dokumentujący robione systematycznie co miesiąc zdjęcia bliźniaków ustawianych na neutralnym kwadracie tła, za każdym razem z innymi rekwizytami. Docieranie do istoty podwójności poprzez badanie prawie niezauważalnych zmian w kronice zdwojonego bytu odbywa się za pomocą nieograniczonej niczym, poza granicami własnej wyobraźni, żonglerki przybieranymi na zasadzie masek, tożsamościami.

Podobne gry, w które przebiegle wciągają same fotografie dają się rozpoznać w prezentowanym w Mieszkaniu III cyklu portretów autorstwa Anety Grzeszkowskiej. Nie przykuwając uwagi pod względem formalnym, na pierwszy rzut oka są jedynie kolejnymi paszportowymi zdjęciami. Oglądane na nich twarze wywołują prawie mechanicznie stereotypowe skojarzenia co do potencjalnych cech charakteru czy profesji fotografowanych, wciągając widza w kolejną komputerowa pułapkę iluzji. Jak się bowiem okazuje postaci są swoistymi kopiami bez oryginału, istnieją jedynie jako zlepek fragmentów fizjonomii spojony w przekonywująca całość, demaskujący schematy – wytrychy służące do szufladkowania nowopoznanego Innego.

Wszystkie przytoczone prace nie pozostają jedynie „niemymymi, martwymi przedmiotami”, magnetyzują widza przymusem opowiadania historii o przedstawionych miejscach i postaciach. Zachęcają do wielopoziomowego uruchomienia wyobraźni, nie pozwalają na obojętność, zmuszają do odsłaniania i poszukiwania kluczy.