ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (349) / 2018

Olga Mek, Daisy Kowalsky,

KUPA GRUZU, TONA KAMIENI

A A A
Olga Mek: Urodziłaś się niedługo po zniesieniu stanu wojennego. Jaki wpływ na najwcześniejsze lata Twojego życia miała rzeczywistość późnego PRL-u?

Daisy Kowalsky: Na pewno jest mi trudno to zbadać. Doskonale pamiętam moment, kiedy czasy się zmieniały i jako dziecko chodziłam z rodzicami czy z babcią do sklepu. Pamiętam tę różnicę, gdy nagle ze słodyczy na przykład – bo mnie to głównie interesowało wtedy w życiu – mogłam zjeść np. mleko w tubce albo napić się jakiejś słodkiej oranżady. To było to. A potem dostrzegłam McDonalda, Burger Kinga. Jaki wpływ to na mnie miało? Nie wiem. Teraz nie chodzę do tych miejsc i nie lubię coli. Nie nauczono mnie tego pić, bo tego nie było i bardzo się z tego cieszę.

O.M.: Jesteś artystką bardzo wszechstronną. Jak wyglądały Twoje pierwsze doświadczenia muzyczne i literackie?

D.K.: Literackie wyglądały standardowo. Pamiętam, że prowadziłam pamiętniki. Zakochałam się w pewnym chłopcu w podstawówce. Napisałam o tym wiersz, bardzo zły wiersz. Zaczynał się: Mój piękny aniele. Do tej pory mam po prostu gęsią skórkę z żenady, ale trzeba takie wiersze pisać na początku, żeby później móc to rozwijać. Zaczęłam pisać dla siebie. Jestem takim niby grafomanem, w sensie: potrafię napisać mnóstwo rzeczy, mam mnóstwo pomysłów i miliony myśli w głowie, więc nie jest dla mnie problemem pisanie, czy wymyślanie, o czym mam pisać, bo to samo powstaje. Więc pisałam tego na tony dla siebie, a potem przypadkiem na imprezie poznałam poetę. Zaczęliśmy się spotykać i on mnie wprowadził w świat prawdziwej poezji. Mogłam porozmawiać z ludźmi realnie zajmującymi się pisaniem, spędzać z nimi czas, chodzić na te wszystkie spotkania poetyckie, kształtować swoje pisanie. Później od pisania zaczęłam zajmować się muzyką, ponieważ nigdy nie uczyłam się muzyki, nigdy wcześniej się nią nie zajmowałam. Nikt nie skierował mnie w tę stronę, a kiedy śpiewałam w domu, to rodzice prosili mnie, żebym tego nie robiła. Droga ta była przypadkowa właśnie dlatego, że jak wydałam pierwszą książkę poetycką, stwierdziłam, że się zanudzę, czytając wiersze przez czterdzieści minut. Chciałam, żeby to było coś innego i dzięki Beacie Guli i Tomkowi Świękalskiemu poznałam dwie osoby, które zajmowały się muzyką. Byli to dj Spox, z którym też występowałam dwa razy, i Grzegorz Szyma, czyli dj Hiro Szyma z Das Moon. Tak się poznaliśmy. To taka bardzo, bardzo okrężna droga.

O.M.: Kolejne pytanie dotyczy Twojego pseudonimu artystycznego. Skąd pomysł na Daisy Kowalsky? Przyznasz, że jest to dość oryginalny pseudonim.

D.K.: W pewnym momencie miałam dosyć. Ale nie dosyć pisania. Postanowiłam rozdzielić się jakby na dwie osoby. Kamila Janiak będzie tą osobą od pisania, natomiast Daisy od śpiewania. Żeby to się nie łączyło. Nie całkiem się to udało, że albo śpiewam, albo tylko piszę. Teraz to się przenika. I okay. Myślę, że może tak powinno być. Ale impuls był taki, że chciałam te postaci oddzielić. Aby w życiu muzycznym nie wyciągano tego, że ja piszę, a w świecie poetyckim tego, że ja śpiewam, bo mnie się wydawało to nie na miejscu. Nie chciałabym, aby ktoś mnie zapraszał na spotkanie poetyckie, bo robię inne rzeczy, a nie dlatego, że piszę dobre wiersze. Nie chcę też, żeby mnie zapraszano, abym zagrała, bo jestem poetką. Ja wiem, że to jest takie na wyrost, bo wszystko się w życiu miesza. Tak powinno być, ale wtedy chciałam to oddzielić. A dlaczego Daisy Kowalsky? Daisy pochodzi jak najbardziej od dziewczyny Kaczora Donalda, a Kowalsky od mojego ulubionego pingwina z Madagaskaru...(śmiech)

O.M.: Jesteś współautorką pięciu muzycznych projektów o rozbieżnej stylistyce. Czy jest pomiędzy nimi jakiś wspólny mianownik?

D.K.: Właściwie tak, jest. To nie są ani wesołe piosenki, ani wesołe teksty. Smutek jest częścią wspólną każdego z tych projektów. A poza tym nic. Muzycznie absolutnie fajne jest to, że mogę robić dużo różnych rzeczy. Nie chciałabym na przykład śpiewać w dwóch podobnych kapelach, bo to by było powielanie. Dobrze, że to są bardzo różne projekty i dają mi dużo satysfakcji przez swą różnorodność.

O.M.: Spośród Twoich zespołów, projektów, największą popularność zdobył Das Moon. Mnie natomiast zainteresował We Hate Roses. Jaki był cel powołania zespołu reprezentującego gatunek, który swój renesans przeżywał na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia, czyli stosunkowo dawno?

D.K.: Przez długi czas moim modelem wokalnie była Courtney Love. Brudne darcie, że tak powiem, ryja, które jednak ma dużo uroku. Jest totalnie prawdziwe. Kiedy usłyszałam pierwszą płytę, „Pretty on the Inside”, to byłam zachwycona tą muzyką. W zasadzie mam wrażenie, że oni nie trzymali się tam absolutnie żadnych schematów robienia piosenki. Później odkryłam „Black wire dolls” i tak dalej. Spodobało mi się i stwierdziłam, że bardzo chcę robić coś takiego albo podobnego. Natomiast długo nie słuchałam Nirvany, ale potem zagłębiłam się też w ich muzykę. Dla mnie początkiem był taki wokal, takie emocje, taka „brudna” muzyka. Nieczyszczona. Niesterylna. Kupa gruzu, tona kamieni. No i stało się. Grałam potem w takim zespole Happy bones. Był to hardcorowy układ. Perkusistka Iga też była fanką Courtney Love i Hole. Obie stwierdziłyśmy, że powołamy podobny zespół. Potem składy się zmieniały, zmieniały, ale zespół został. Piosenki nie są na szczęście takie same, ale świetne jest to, że mogę się powydzierać, dziewczyny grają, a perkusista wali w bębny.

O.M.: W jednym z artykułów przeczytałam, że Twoją twórczość definiuje niedostosowanie, cynizm i smutek. Czy poza wymienionymi cechami są jeszcze inne, które chcesz przekazać odbiorcom?

D.K.: Co chciałabym przekazać odbiorcom? Gdybym wiedziała, jak to powiedzieć w jednym zdaniu, to bym tyle nie pisała. Myślę, że to odbiorcy powinni wybrać, co ja chcę im przekazać, bo mnie jest bardzo trudno o tym mówić. Często na przykład towarzyszy mi wściekłość. Może właśnie wściekłość bym dodała do bardzo jasnych i rozpoznawalnych cech. Pojawiają się też myśli samobójcze, depresyjne, antynatalizm... To jest tak porozszczepiane, w pewnych momentach, że nie jestem w stanie powiedzieć. Ale z pewnością, pisząc wiersz o myślach samobójczych, nie chcę przekazać odbiorcy myśli, żeby się zabił. Broń Boże!

O.M.: Powiedz mi, jak wspominasz swój artystyczny debiut? Kiedy on nastąpił?

D.K.: Pamiętam tylko stres. Mój debiut artystyczny był debiutem poetyckim i pamiętam go bardziej jako fizyczne wystąpienie przed ludźmi. Był taki portal „Nieszuflada”. Znasz?

O.M.: Tak. Znam.

D.K.: To było świetne miejsce, które kiedyś żyło. Był to jakby taki poetycki facebook, gdzie udostępniałam wiersze, które były poddawane gradobiciu komentarzy.

O.M.: Czy jeszcze istnieje?

D.K.: Chyba istnieje, ale już nie działa. Ludzie piszący, których ja znam, rozpierzchli się. Nie byłam tam parę grubych lat, choć cały czas są ludzie, którzy piszą ale ja nie mam o tym wiedzy. Było jakieś spotkanie w Warszawie, gdzie miałam czytać swój wiersz. Turniej poetycki, na który się zgłosiłam. Strasznie się denerwowałam, kartka, z której czytałam, mi się trzęsła, ale jak zeszłam ze sceny, byłam z siebie zadowolona, że to zrobiłam. Napisałam wiersz! A debiut muzyczny był, gdy chłopacy z Das Moon byli w Rh+ i poprosili mnie, abym wyrecytowała, wykrzyczała właściwie do ich dwóch kawałków, które były improwizowane. Było to w „Aurorze” świętej pamięci, takim klubie na Tamce. Denerwowałam się strasznie, bo przyszło dużo ludzi, a ja nie wiedziałam, z czym się to wszystko podaje i je... Byłam okropnie zestresowana. Najgorsze było to, że nie zdążyłam się wtedy ładnie ubrać, gdyż wracałam z podróży i wyglądałam jak jakaś ciocia. Ale chyba wyszło dobrze. Niemniej stres jest dla mnie trudny, a przecież towarzyszy publicznemu wystąpieniu artystycznemu. Bo z jakichś totalnie narcystycznych powodów chcesz się pokazać i opowiedzieć swoim wewnętrznym życiu.

O.M.: Krytycy zarzucają Ci epatowanie wulgaryzmami w poezji. Czemu mają służyć i jaką rolę pełnią w Twojej twórczości?

D.K.: To jest bardzo proste. Forma wyrazu. Nie używam wulgaryzmów po to, aby coś podkreślić i pokazać, jak dużo znam wulgaryzmów i jaka jestem zbuntowana. W życiu dużo przeklinam, choć obecnie mniej, ale uważam to za normalne. Jak piszę teksty, także wiersze, to piszę je tak jak mówię. Sztuczność jest dla mnie niemożliwa. Nie mogę pisać wiersza prawdziwego, kiedy będę używać języka, którego nie używam na co dzień. Inna sprawa, że kiedy w wierszu przeklina mężczyzna, to jest w porządku, a dziewczynę od razu uważa się za wulgarną, straszną i nieznośną. Sugeruje się, aby się nad sobą zastanowiła. Trudno. No nie myślałam nad sobą.

O.M.: Do jakiego typu odbiorcy skierowana jest Twoja twórczość? Czy zastanawiałaś się nad tym?

D.K.: Do każdego. To znaczy nie zastanawiałam się nad tym, kto będzie czytał, czy słuchał tej muzyki. Muzyka czy pisanie powinny być dla wszystkich.

O.M.: Jak poradziłaś sobie z popularnością Das Moon? Jak na rodzime, polskie warunki, sukces projektu, który nie wpisuje się w stylistykę dyktowaną przez kulturę dominującą, w tym także mass media, wcale nie jest taki oczywisty.

D.K.: Ta popularność jeszcze nie jest czymś, z czym ja muszę sobie radzić, ponieważ to nadal jest zespół alternatywny i niewielka grupa osób mnie rozpoznaje. Jeśli zdarzają się tego typu sytuacje, to są raczej na plus. Ale bywają ludzie z Internetu, którzy mają jakiś problem z jestestwem. Nie jest to jeszcze stalking, ale są osoby wylewający najpierw swoje uczucia, potem frustracje, a w końcu groźby. Ale to jest niezależne od zespołu. Ludzie tacy są. Wielkiej popularności jeszcze nie ma, a gdyby była, to możliwe, że musiałabym się postarać o jakąś izolatkę. Faktycznie jestem introwertykiem, a zarazem lubię występować. Najpierw dodaje mi to sił, ale potem jestem trzy razy bardziej zmęczona niż osoba, która jest ekstrawertykiem. Po każdym występie muszę dużo odpoczywać, choć uwielbiam to robić.

O.M.: Powodzenie Twoich projektów z zewnątrz niejako odbierane jest jako pewnik. Ja jednak chciałabym zapytać o momenty, które w pewnym sensie okazały się przełomem. Czy przypominasz sobie takie kryzysowe momenty?

D.K.: Wiadomo, że każda trudność pokonywana, uczy dużo i daje więcej siły. Tak było z dziewczynami w zespole (We Hate Roses – przyp. red.). Najpierw odeszła Iga, potem basistka, a później były problemy ze znalezieniem perkusisty. Za każdym razem po takim osłabieniu znowu coś trzeba budować, znowu trzeba szukać. Czasami wydaje się, że sił już brakuje; pojawia się chęć pozostawienia tego, aby umarło śmiercią naturalną. Ale z czasem okazuje się, że chcemy to robić. To ważna lekcja. Skoro tyle już poświęciliśmy temu projektowi, trudno sobie wyobrazić, żeby tak nagle znikł w zapomnieniu. Natomiast z Das Moon raczej nie było takich kryzysów, zwrotów akcji. Chociaż nie! Takim śmiesznym momentem był program „Must be the music”, do którego wszyscy byliśmy sceptycznie nastawieni, ale wiadomo takie czasy, że jak się w telewizji pokaże człowiek... Mogliśmy zagrać swoją piosenkę i nie musieliśmy robić dziwnych rzeczy, (skakać, klaskać, itp.). No i się zgodziliśmy. Później to doświadczenie za nami chodziło. Także refleksja, że sprzedaliśmy się telewizji, komercji i tak dalej. Totalny absurd. Ale pokazało nam to, jak reagują ludzie, jak reaguje rynek i nikt z nas tego nie żałuje. Prawdopodobnie zrobilibyśmy to wtedy jeszcze raz, bo teraz już nie. Ale dzięki temu sporo osób nas wtedy poznało. Poznało naszą totalną alternatywę i zero komercji... To też ciekawe. Przeżywam też kryzysy osobiste, jak coś mi nie wychodzi. Ja nie uczyłam się nigdy śpiewać. Dopiero ostatnio zaczęłam chodzić na emisję głosu, co bardzo mi pomaga. Właściwie uczę się mówić od nowa, bo prawie w ogóle nie śpiewam na tych lekcjach. Ale ważne są dla mnie potem momenty, kiedy słucham nagrania z koncertu i zastanawiam się, co ja tam robiłam, czemu czegoś nie słyszałam na żywo w monitorach. Wtedy mówię sobie: Dobra chodź na te lekcje, będziesz potem śpiewać, co będziesz chciała. Trzeba włożyć w to trochę pracy, aby coś zmienić.

O.M.: Czy istnieją jakieś plany, zamysły twórcze z przeszłości, które chciałabyś zrealizować w przyszłości?

D.K.: Chciałabym podróżować, chciałabym napisać książkę, chciałabym mieć skład hip- hopowy, chciałabym mieć schronisko dla zwierząt, których nikt nie chce, te wszystkie bez łapek, bez uszek, bez ogonków. Chciałabym mieszkać na wsi, ale blisko miasta, żeby móc pisać, pracować zdalnie i mieć spokój totalny.

O.M.: O czym byłaby ta książka?

D.K.: Też nie wiem. Mam dużo planów. Czytałaś Gaimana może? On pisze takie fantasy. Napisał taką książkę „Koralina”. Niby przeznaczona dla dzieci, ale to jest naprawdę dosyć straszna historia, która nie jest dla dzieci, choć bohaterką jest paroletnia dziewczynka. Zamiast oczu są tam guziki przyszywane, jest tam też trochę krwi. I właśnie chciałabym napisać coś takiego, ale też kryminały. Chciałabym podróżować i pisać. Lubię „Jadąc do Babadag” Stasiuka. Pojechałam do Rumunii parę lat temu i chciałabym pojechać tam znowu i pisać o tym. Nigdy nie miałam jakiegoś planu. Brałam to, co życie przyniesie. Nie marzyłam, że kimś będę i nie marzyłam o rzeczach. Trochę to brzmi, jakbym nie miała celu, ale trochę tak jest. Nie zakładałam, że będę kimś i coś będę robić. Jak byłam na studiach, to stwierdziłam, że moje życie to jakieś nieporozumienie. Studiowałam na SGH dwa kierunki, gdzie sporo się nauczyłam. Były to marketing i stosunki międzynarodowe, ale już wtedy stwierdziłam, że chyba nie chcę zostać managerem, nie chcę w biznesie robić kariery. Co prawda pracuję w korporacji, bo muszę zarabiać na życie, ale nie interesuje mnie to w życiu. Chyba, że biznesem byłoby utrzymywanie się wyłącznie z grania. W takim znaczeniu biznes mnie interesuje.

O.M.: A na jakiej muzyce się wychowywałaś? Jaka muzyka Cię otaczała?

D.K.: Najwcześniejsze wspomnienia to moja mama słuchająca Sinead O' Connor, Stinga i... Basię Trzetrzelewską. Była w domu taka absurdalna kaseta. Słuchałam wtedy tego. Wkładałam kasetę do magnetofonu i poznałam wszystko na pamięć. Bardzo dziwna muzyka Basi Trzetrzelewskiej. A i mój tata był fanatykiem grupy Queen. Więc Queen też słuchałam, ale kiedy sama zaczęłam grzebać w muzyce, to odkryłam Offspring. Gdy jeździłam na obozy treningowe w podstawówce, te kasetki były już wytarte, wymemłane... Wszyscy słuchaliśmy Offspring. Z wcześniejszych polskich spraw bardzo lubiłam Kazika, a potem poszłam trochę w hip- hop. Bo uwielbiam rytm, więc hip- hop jest dla mnie dobrze zrobiony. Człowiek ma potem dobry flow, coś wspaniałego. Później szłam w różnych kierunkach. Można mówić o System of a Down różne rzeczy, ale to jest naprawdę dobrze wyprodukowana muzyka, która równocześnie jest mocna, a jak się jej słucha, to nie męczy ucha. Dla porównania, pewne modne hardcorowe albo metalowe kapele moje ucho męczą, bo wciąż powtarzają to samo. A System of a Down można słuchać anytime. Taką miałam fascynację. Marzyłam o połączeniu hip-hopu z ciężką muzyką. Ale historia pokazuje, że to nie jest najlepszy pomysł. Teraz słucham wszystkiego. Szperam na You Tube i na krańcach Internetu szukam różnych muzycznych rzeczy z całego świata, które mogą mnie zainspirować albo się spodobać.

O.M.: Można powiedzieć, że muzycznie nadal poszukujesz, tak?

D.K.: Tak, absolutnie cały czas, bo jestem bardzo ciekawa. Na świecie dzieją się super ciekawe rzeczy, które muzycznie są niewiarygodne. Niektóre wracają, ale w innej formie, stosowane są inne rozwiązania w wokalach, czy efektach. Tak. Lubię słuchać różnych rzeczy.

O.M.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Olga Mek.